Już ile można tej Afryki, można by rzec
:D. Po tym wyjeździe chyba sam mam lekki przesyt i z chęcią pojadę w bardziej cywilizowane miejsca kolejnym razem. Szczególnie, że wróciłem z Gambii i Senegalu 5 dni wcześniej. W Afryce jest jednak dużo krajów i mam dość spore białe plamy, więc wypełniam je kolejnym wyjazdem.
Wejście Ethiopiana do Warszawy bardzo udostępniło ten kontynent. Zawsze opłacało się za mile, ale dopłaty do biletów były drogie. Brussels/Lufthansa nagle zrobiły promocję 2500 RT i 1600 OW do Kamerunu. To był dobry moment by kupić bilet w jedną stronę do Douala Brusselsem i wrócić za mile z Bangui Ethiopianem. Na moje hasło "kto jedzie?" zgłosił się @pawfazi, a zaraz potem okazało się, że ekipa mauretańska też leci do Kamerunu w tym samym czasie, ale do Yaounde. Próbowaliśmy coś kombinować wspólnie, co opisywał @Zeus, ale Dzanga Sangha okazała się zbytnio oddalona aby zmieścić cały wyjazd sensownie w 11 dni. Planujemy więc wspólnie Republikę Środkowoafrykańską na 3 dni, a reszta oddzielnie. Swoją drogą ten jeden z najmniej odwiedzanych krajów na świecie będzie miał 8 Polaków w jednym czasie - normalnie zlot f4f
:)
Kamerun. Tyle kiedyś o nim czytałem - że taki super kraj, że Afryka w pigułce, że to, że tamto. A jak zacząłem dokładnie czytać o atrakcjach to było kilka ciekawych rzeczy, ale nic spektakularnego. Przewertowałem cały kraj od dołu do góry i stwierdziłem, że raczej nie ma sensu w nim za długo siedzieć. Problemem też była piekielnie droga wiza - 167 euro (na szczęście evisa) i tu z rozwiązaniem przyszła darmowa evisa tranzytowa, ważna 4 dni. To wymusiło na nas decyzję by polecieć gdzieś po środku na 2-3 dni i postarać się o 2 wizy tranzytowe.
Tylko gdzie polecieć z Douala? Jak na tę część Afryki to Douala jest sporym hubem, ale ceny w każdą stronę są niemalże kosmiczne. Niektóre kraje też nie nadają się na tę porę roku i po długich rozważaniach wybraliśmy Gwineę Równikową. Bilet w 2 strony za 25 minut lotu to aż 1400 zł. Najtańszy!
Do Gwinei Równikowej też weszły niedawno evisy. Plan był więc na Kamerun 2-6 styczeń, Gwinea Równikowa 6-7 styczeń, Kamerun 7-9, RŚA 9-12 styczeń. Bilet Douala-Bangi dokupiony w Camair za 800 zł.
Fixerzy. Jeśli transport jest trudny, a dużo chcę zobaczyć w krótkim czasie to dla mnie lokalni przewodnicy są świetną opcją. Tanie to nie jest, ale czas to też pieniądz, więc jak mam coś zwiedzać 7 dni kombinując samemu, a 3 dni z fixerem to zawsze biorę tę drugą opcję, bo mój czas i dodatkowe noclegi też kosztuje. W ostatecznym rozrachunku wyjdzie podobnie.
W Kamerunie znalazłem dobrego gościa z polecenia, a także w Gwinei, ponownie w Kamerunie na szympansy oraz w RŚA. Można było ruszać.Pierwsza trudność z tymi krajami to wizy. Choć teraz to i tak już jest luksus. Ze stertą papierów można uzyskać evisę (Kamerun, Gwinea Równikowa), albo w Ambasadzie Francji w Warszawie (RŚA). Jeszcze niedawno czekała wizyta w Berlinie z jeszcze większą ilością papierów, np. negatywny test na HIV czy zaświadczenie o niekaralności.
Druga trudność to nieprzewidywalność linii lotniczych. Afrijet to w ogóle publikuje rozkład na max 2 miesiące wprzód. Można zgadywać, w które dni gdzie będzie latał po obecnym rozkładzie. Czekaliśmy też na rozkład Camair, kupiliśmy loty, zaplanowaliśmy wszystko co do dnia i na kilka dni przed wylotem wszedłem zobaczyć swoją rezerwację i z lotu 9 stycznia zrobił się lot 11 stycznia. Przełożyliśmy powrót do Polski na 13go, a jakby go od razu tak zrobić to pewnie dałoby radę jednak pojechać do Dzanga-Sangha.
Transport na miejscu też nie jest łatwy. W Kamerunie, co jest oczywiste, widzieliśmy najwięcej transportu zbiorowego, ale dotarcie do miejsc, które chcieliśmy zobaczyć, do osiągnięcia transportem publicznym są trudne lub wręcz niemożliwe. W GR to poza Malabo to prawie nic nie jeździ. W RŚA, wyjechać poza Bangui to też spory problem.
Opcje noclegowe to też niezłe wyzwanie. W Gwinei Równikowej na bookingu był tylko 1 hotel i oczywiście bardzo drogi. Jest Ibis, ale nie pokazywał wolnych miejsc. Dzięki przewodnikowi mieliśmy nocleg za 60 euro. W Bangui z wielu hoteli, do których napisaliśmy, odpisywał tylko jeden. No i cena 91 euro za dwójkę, albo 80 euro za jedynkę, w totalnie zdezelowanym miejscu pamiętającym czasy jeszcze sprzed moich narodzin, to dość wygórowana cena. Ale tak to jest, jak w kraju jest pełno WHO, WFP i innych NGOsów... W lekko tańszych miejscach zamiast wody z kranu jest wiadro. Można też się kąpać jak miejscowi, czyli w rzece.
Brussels/Lufthansa też nam zapewniły trochę niepotrzebnej rozrywki zmianami rozkładowymi i w końcu musimy lecieć WAW-MUC-BRU-DLA i niestety wylot o 6:05.
Spotykamy się z @pawfazi o 5 rano, przybijamy piątkę z Pawłem Delągiem na fast tracku i idziemy do saloniku na śniadanie. Polaliśmy też szampana na dobre wiatry, ale o tej porze z trudem przychodzi mi wypicie kieliszka.
Loty bez emocji (na szczęście). W Douala bardzo negatywnie zaskoczył mnie terminal. Jeszcze tylko wklejka wizy na podstawie evisa, sprawdzanie żółtej książeczki, pieczątka wjazdowa i można wymienić kasę. Za 5k CFA (32 zł) dojeżdżamy do hotelu Faya w centrum. Idziemy jeszcze na nocne poszukiwania restauracji, ale maps.me jest wyjątkowo podłe i nic nie istnieje. Wracamy więc do hotelu na przepłaconą rybkę i pijemy pierwsze piwko 0.65 litra.
Rano już czeka na nas Daniel, z którym zrobimy poniższą trasę.Zanim jeszcze ruszymy z Danielem, idziemy na poranny spacer w drugą stronę by coś kupić na śniadanie. I od razu szok - ile tu Chińczyków! Cała ulica z jednej i z drugiej strony to chińskie sklepy i ich samych równie pełno. Potem tego nie widzieliśmy, ale to pierwsze wrażenie było dla nas lekkim szokiem. Znajdujemy Carrefour i kupujemy kilka rzeczy. Są też stacje benzynowe Total Energies, więc Francuzi też się nieźle trzymają.
Daniel ma starą Toyotę, ale jak mówi sprawną, więc liczymy na udane najbliższe 3 dni. Zaczynamy jednak od odwiedzenia biura Afrijet aby zapytać czy możemy zmienić nasz bilet na powrót z Bata. Niestety jest to niemożliwe, więc będziemy jeszcze rozmyślać co zrobić z kilkoma nadprogramowymi dniami - zostać w Kamerunie czy polecieć na kontynent do Gwinei Równikowej.
Do Kamerunu (i Douali) pierwsi dotarli Portugalczycy. I to oni dali nazwę Kamerun, pochodzącą z portugalskiego słowa krewetki, których tu było pełno w ujściu rzeki. Jednak to Niemcy w końcu XIX wieku próbowali zakładać tu zalążki państwowości. Wybudowali w mieście kościół i kilka budynków, w tym jeden, który dali lokalnemu władcy w celu wkupienia się w łaski.
Centrum jest takie trochę bez ładu i składu. Jest jakiś plac z fontanną, budynek sądowy i poczty, z pomnikiem generała Leclerca.
Jest świeżo po Sylwestrze i widzimy cały stos butelek po szampanie, w tym pokaźna ilość Moetów.
Na jednym z rond oglądamy statuę wolności i powoli wyjeżdżamy na zachód.
Jedziemy do Buea, na zboczach Mount Cameroon. Buea to pierwsza stolica Kamerunu założona przez Niemców. Uciekli oni na zbocza wulkanu, ponieważ klimat był łagodniejszy. Przejeżdżamy właściwie już na sam koniec, gdzie jest pierwsza niemiecka poczta z 1902. Budynek to nic ciekawego, ale to taki lokalny landmark.
Przejmuje tu nas jakiś lokalny przewodnik i idziemy trochę w górę. Wulkan jest niestety w chmurach. Ponoć najlepiej widać go z rana. Wulkan ma ponad 4000 m npm i jest cały czas aktywny. Jak się popatrzy ma mapę, to jest on przedłużeniem aktywności wulkanicznej w osi Wysp Świętego Tomasza i Książęca i Bioko w Gwinei Równikowej. Wulkan można zrobić w 2 dni, a jak ktoś chce to może nawet pobiec, bo jest oficjalny bieg na wulkan.
Bardzo ciekawą rzeczą tutaj jest tzw. półotwarte więzienie. To te budynki niżej. Rezydenci mają wolne w ciągu dnia i muszą wrócić przed zmrokiem. Dookoła są także pola uprawne, przede wszystkim na pomidory, które rosną tu wprost na ziemi, i więźniowie mogą coś zarobić na swojej pracy w polu.
Pomidory zbiera się w tych koszach. Urwałem jednego pomidora i spróbowałem, całkiem smaczny.
Jedziemy w stronę Limbe. W 1999 roku wulkan wybuchł i niósł ze sobą w stronę oceanu ogromne ilości lawy. Przestało to płynąć akurat na drodze przy wybrzeżu. Pola lawy można oglądać i kawałek się po nich przejść. W ciągu tych 25 lat całkiem nieźle już zarosły. A obok też człowiek nie próżnuje, bo widać ogromne plantacje palm. Na zdjęciu to nie jest główny wulkan, ale jeden z pobocznych.
Pola lawy:
W Limbe mamy całkiem niezły hotelik za przystępne pieniądze. Na kolację jemy przepyszną rybę u pani, która sobie grillowała przy drodze. Za 2.5-3k CFA najedliśmy się po pachy.Zachodnia część Kamrunu jest anglojęzyczna. Ta część też jest separatystyczna i co jakiś czas wybuchają lokalne konflikty. Mój pierwszy plan był taki, by pojechać na północ od Bamendy, ale tam akurat najczęściej coś wybucha. Zmuszeni byliśmy zatem zrobić plan realistyczny, który potem i tak się jeszcze trochę zmienił.
Droga w stronę Bafoussam niby jest dobra, ale co chwila trzeba zwalniać prawie do zera, bo asfalt jest tak zniszczony, że działa jak seria progów zwalniających. Po drodze jest typowa biedna Afryka. Co mnie zdziwiło to to, że prawie wszystkie domy zbudowane są z drzewa i mają tylko dachy z blachy falistej. Pewnie gleba nie jest na tyle dobra, by wypalać z tego cegłopodobne budulce.
Po drodze spotykamy restaurację..., te zwierzęta sprzedawane są na mięso i można je normalnie zjeść na miejscu.
Pan bardzo nie chciał by robić zdjęcia, ale 500 CFA (3 zł) go przekonało.
Po kilku godzinach telepania się, dojeżdżamy w końcu do zjazdu na wodospady Ekom-Nkam. Jeszcze 9 kilometrów szutrem i jesteśmy. Dopiero drudzy goście dzisiaj - jest książka, gdzie się wpisaliśmy. Nasz przewodnik próbuje naprawić z samochodem, bo coś walnęło w zawieszeniu, a my idziemy z lokalnym przewodnikiem zobaczyć wodospady.
Są to tak naprawdę dwa wodospady (dlatego podwójna nazwa) i ten większy to jest naprawdę ładny.
Mniejszy to taka siklawa:
Na dole tego dużego za to można naprawdę się zachwycić.
Wracamy do głównej drogi. Mijamy się z jakimś samochodem i niestety nasz gościu zahacza o niego. Trochę dyskusji i kończy się na 10k CFA za uszkodzenia. W pierwszym miasteczku zajeżdża do mechanika zobaczyć co z tym zawieszeniem. Na moje oko wahacz do wymiany. Stawia nam piwo w lokalnym barze i czekamy na naprawę.
Oglądamy życie małej wioski, obok baru jest mechanik od motorów. Potem idziemy na drugie piwo i na rybkę na targ. Potem na trzecie piwko. Każde po 0.65l, więc robi się wesoło. Po prawie 3h samochód jest w końcu naprawiony. Musimy zmienić plan, bo dzisiaj mieliśmy dojechać do Foumban, ale dojedziemy tylko do Bafoussam. Plan na jutro też musimy zmodyfikować. Obgadujemy trochę wieczorem w knajpie i kolejnej rybce i piwku. Daniel był chyba trochę zawstydzony sytuacją, bo postawił kolejne piwko. Nie denerwujemy się, bo wiemy, że taka jest Afryka i czasami trzeba wziąć na klatę co niesie sytuacja.Nasz przerobiony plan obejmował obejrzenie 3 lokalnych Chefferies: Batoufam, Bandjoun i Bapa. Bardzo dużo miejscowości zaczyna się od liter "Ba", oznacza to "ludzie z..."
Na kilka km przed królestwami są bardzo ładnie zrobione bramy.
Dziedziniec w Batoufam jest trochę bez ładu, bo parkują samochody, ale dalej jest już tylko lepiej. Przechwytuje nas lokalny przewodnik i oglądamy całe to żyjące muzeum.
Klimat jedynie psują blaszane dachy, ale reszta to jeden wielki wow. Tyle zdobień z drzewa, rzeźb, posągów - napracowali się tu niesamowicie.
Większość rzeźbi teraz ten pan. Pokazał nam imponującą kolekcję masek na sprzedaż, bo może sobie dorobić po godzinach, jak zrobi już robotę dla króla. Kupujemy maski, dorzucam do mojej domowej kolekcji ponad 40 masek.
Przechodzimy z izby do izby. Każda ma swoją funkcję - jest oczywiście część dla gości, część dla kobiet (żon), ogród, kuchnia, itp. itd.
Symbolika jest oczywiście bardzo ważna. Tu np. są dwie twarze na jednej rzeźbie. Wiem, że się ją odwraca na jakieś specjalne uroczystości.
A to budynek ich lokalnego sejmiku. Jest też tron dla króla.
Przyznam się, że wszystkiego nie zdołałem zapamiętać, ale np. opisywali jak dokładnie trwa proces przejmowania władzy i może być bezkrólewie przed dłuższy czas, jeśli król nie spłodzi syna. A kobieta w ciąży jest tu przedmiotem kultu.
Wyjeżdżamy zafascynowani i jedziemy do Chefferie Bandjoun. Tutaj jest największy budynek parlamentu, ale nie da się oczywiście wejść do środka, a muzeum obok jest zamknięte, bo to niedziela...
Bapa to ostatnie z chefferies na dziś. Też jest brama i droga z budynkami po lewej i prawej z różnymi funkcjami.
Budynek parlamentu podobny jak w Bandjoun, ale mniejszy:
Jest tu też muzeum i trochę mnie wkurzyli, bo chcieli aż 60 zł za robienie zdjęć moim aparatem. Powiedziałem, że wcale nie wejdę, ale w końcu oglądamy kilka wystaw i zdecydowanie nie warte to było płacenia za zdjęcia.
Wracamy w długą drogę do Douala i dojeżdżamy na wieczór. Tym razem śpimy niedaleko lotniska, bo jutro lecimy do Malabo.@DMW w domu mam ponad 40
;)Ja przypinam bocznymi paskami kompresyjnymi do plecaka.Czas na Gwineę Równikową. Na lotnisku sprawnie dostajemy karty pokładowe, ale Afrijet przyczepił się do wagi plecaków - limit 6 kg. Nadawany mamy w cenie, więc wyciągam aparat i nadaję. Akurat jak wyjąłem aparat to zrobiło się 7.5 kg, więc już blisko limitu. Idziemy do kontroli paszportowej, jednej i drugiej i szukamy saloniku. Okazuje się, że jedyny otwarty jest na hali głównej... Ktoś w mundurze przeprowadza nas z powrotem przez kontrolę paszportową i meldujemy się. Salonik to typowa nędza tej części Afryki - mamy po 2 crossainty na śniadanie i coś do popicia. Jeszcze się pani czepiła, że po jednym się należało.
Nasz samolot opóźniony. Idziemy w końcu z powrotem pod bramkę, mijając obok kontrolę paszportową i nikt się nas nie czepia. Samolot w końcu przyleciał 2h opóźniony. Lot trwa niecałe 20 minut, ATR 72-600.
Terminal w Malabo nowiusieńki i wielki. I tylko nasz samolot! Sprawdzanie żółtych książeczek i moja kontrola paszportowa schodzi bardzo długo. Pewnie afgańskie wizy kłują w oczy. Pyta się z jakiej firmy przyleciałem i po co. W końcu mnie puszcza.
Wychodzimy za bramki na rondo złapać transport do hotelu. Na ulicach większość drogich samochodów. Droga wspaniała, chodniki, domy a właściwie rezydencje, pięknie zadbana roślinność. Jesteśmy w szoku! Dosłownie jakbyśmy się przenieśli w czasoprzestrzeni.
Nasz hotel Yoly Hnos jest w samym centrum. Meldujemy się bez problemu i idziemy na spacer i coś zjeść. W Malabo nie wolno robić żadnych zdjęć, co może się skończyć konfiskatą sprzętu, więc dużego aparatu nawet nie biorę. Centrum wygląda jak żywcem wyjęte z karaibskich kolonialnych miasteczek. W końcu rządzili tu Hiszpanie, choć pierwsi dotarli tu Portugalczycy, którzy Hiszpanom sprzedali wyspę.
Od razu rzuca nam się w oczy sporo białych ochroniarzy przy opancerzonych samochodach i z długą bronią. Widzieliśmy ich także na płycie lotniska. Coś jak wagnerowcy, o których będzie jeszcze później.
W Malabo nie ma dużo do oglądania. Z ukrycia robię zdjęcie pałacu prezydenta i otoczenia oraz katedry.
Mieliśmy problem ze znalezieniem czegoś do jedzenia. Na jednym ze skrzyżowań widzieliśmy namioty, dużo ludzi, muzykę i jakieś jedzenie rozstawione. @pawfazi zapytał czy to restauracja, a oni, że nie, ale możemy się częstować. I tak oto najedliśmy się po pachy i cały czas donosili nam piwo w puszkach
:D. Wypiliśmy chyba po 4, a oni jeszcze nam dawali. Po jedzeniu, nastąpił występ taneczny. Po ponad godzinie oglądania takich tańców w końcu się zmyliśmy. Do tej pory nie wiemy co to za impreza była.
Wieczorem zrobiliśmy jeszcze jeden spacer. Tu też jest sporo Chińczyków ze swoimi sklepami i ogólnie widać trochę expatów. Gwinea Równikowa ma ogromne zasoby ropy naftowej, ale oczywiście nie mają know-how jak się z nią obchodzić, więc przemysł wydobywczy jest w rękach Exxon Mobil.
Idziemy spać w miarę wcześnie, bo jutro nasz fixer zarządził wyjazd o 7 rano.Nasz fixer odbiera nas już o 7 rano. Od razu jedziemy na wulkan - Pico Basile. Wulkan ma 3011 m npm i jego ostatnia erupcja miała miejsce 100 lat temu. U podnóża wulkanu jest strażnik, ale nasz gościu przybija piątkę i jedziemy. Mówi przy okazji, że strażnicy są często pijani. Droga pnie się ostro pod górę. Na samej górze są instalacje i do krateru nie ma dostępu, ale są inne atrakcje...
Pod wulkanem wybudowano kościół. I to całkiem ładny. Nie wiem po co i dlaczego, ale mogą to czemu nie...
Jest piekielnie zimno. Temperatura spadła do 9 stopni i musimy wyciągnąć z plecaka kurtki...
Jedziemy jeszcze kawałek dalej pooglądać widoki.
Mamy dużo czasu w aucie, więc przewodnik opowiada o prezydencie i jego rodzinie. Gościu rządzi 47 lat i ma 46 dzieci! Cała jego rodzina oczywiście obstawiła całą władzę w kraju, ministerstwa, itd. Jeden z najstarszych synów ma kolekcję samochodów w Monte Carlo, ale ma też zakaz wjazdu do kilku europejskich krajów. Sam prezydent zresztą zabił wujka by dojść do władzy.
Zaczynamy zwiedzanie absurdów Gwinei Równikowej. Jedziemy do Sipopo - małej miejscowości nadmorskiej, niedaleko stolicy. Prezydent wybudował tu osiedle 54 luksusowych domów, po jednym dla każdego afrykańskiego kraju. Raz na 7 (!) lat, przyjeżdżają tu delegacje by wziąć udział w konferencji. Potem przez kolejne 7 lat wszystko stoi puste.
Jest też ogromne centrum konferencyjne. Piękne. Puste, ale sprzątane cały czas. Ludzie mają robotę.
W oddali te rezydencje:
Taki mały kraj oczywiście nie jest w stanie wybudować takich budowli, więc na pomoc przychodzą Chińczycy.
Poza stolicą jest totalnie pusto. Raz na kilka minut przejedzie samochód, ale żadnego publicznego transportu nie widać. Połowa ludności i tak nie pracuje, więc po co mają się przemieszczać.
Prezydent zdaje się jednak dbać o rozrywki obywateli, bo wybudował kompleks Hacienda Marcos. Ogromne tereny, godzinę od Malabo, gdzie można wynająć luksusowy dom i jest mnóstwo różnej rozrywki. Problem jest w tym, że jest to za drogie, stoi puste i nikt, kompletnie nikt z tego nie korzysta! Cena około 2000 zł na weekend piątek-niedziela.
Alez to forum jest inspirujace! Piszesz o biegu na wulkan, ja juz snuje plany na nastepny rok
:-) W tym sie nie wyrobie, Mount Cameroon Race of Hope, jego 30-sta edycja bedzie miala miejsce 25 lutego 2025.
cart napisał:Kupujemy maski, dorzucam do mojej domowej kolekcji ponad 40 masek.Kupiłeś w Kamerunie 40 masek? Czy Twoja kolekcja wynosi w sumie 40 masek?
:roll: Tak pytam, bo też zbieram.
:)
A człowiekowi się wydawało, że u nas tyle absurdów...Aż chce się tam jechać, żeby to zobaczyć. Z drugiej strony żal patrzeć na takie marnotrawstwo i zupełne bezsensowny przepych.
Jeszcze bardziej ciekawa jest nowa stolica budowana na kontynencie. Tam to dopiero jest absurdalnie. My rozważaliśmy polecieć do Baty i potem z Baty do Duali i zdążyć na kupiony 11.01 camair.Zrezygnowaliśmy, bo baliśmy się czy zdążymy Afrijetem na czas na przesiadkę na oddzielnym bilecie. Potem się okazało, że Afrijet poleciał, ale Camair nie poleciał.Zawczasu jednak kupiliśmy lot DLA-BGF Asky na 10.01 i teraz walczymy z Camair o zwrot (a raczej z mastercardem, bo Camair ma na wszystko wywalone i nie odpowiada na żadne wiadomości)
Wrócę na chwilę do wyspy Bioko, gdzie jest stolica Gwinei Równikowej.Wyspa pełna absurdow. We wspomnianym opustoszałym miasteczku, gdzie jest tylko obsługa oraz piękne atrakcje, knajpa robiła duże wrażenie swoim wystrojem. Dużo rękodzieła, pufy pokryte prawdziwą skórą i prawie pełna lodówka, gdzie były także oryginalne szampany, ale nikt z obsługi nie znał cen tych trunków.
Do tego pusty wielki basen, gdzie cały czas był włączony wodospad masujący, ale nikogo w wodzie nie było... Pusty Bumper Car... Żadnych samochodów na parkingu...
Tuż za płotem tego miasteczka, mieszkała Gwiejska biedota - kontrast był szokujący...Po drodze do wodospadu, odwiedziliśmy domek szkoleniowy dla przyszłych lekarzy. W środku nie było kursantów, ale osoba, która zarządzała tym miejscem była znajomym naszego fixera, więc mogliśmy wejść i pooglądać eksponaty.
cart napisał:Wioska Pigmejów to obraz nędzy i rozpaczy. Wszyscy są totalnie pijani, a wszędzie walają się torebki plastikowe po małpkach alkoholowych. Oni biorą kasę od turystów (głównie lokalnych) i piją. Pracować nie muszą.Smutne to. Trochę tez sami się do tego wszyscy przykładamy jadąc tam. Nie bardzo jednak wiadomo jak to zmienić.
Bardzo smutne... Byłem totalnie zszokowany jak Ci ludzie żyją w tej wiosce. Na zdjęciach widać śmieci, ale jak się przyjrzycie to są w większości alkotubki
:-(
cart napisał:Wsiadamy w busa i jedziemy na lotnisko odstawić @Zeus i @Apocalipse, którzy nie mogli zmienić powrotu. Reszta jedzie nad wodospady Boali, niecałe 100 km od stolicy.Ruch za stolicą zamiera, ale linia energetyczna jest. Okazuje się, że przy wodospadach jest elektrownia wodna, która zasila całą stolicę w energię.Same wodospady wydają się sporą atrakcją bo jest tu nawet jakaś infrastruktura. Dla uściślenia, to jest właściwie jedyna elektrownia w całym kraju. Oczywiście, korzysta głównie stołeczne Bangui, wg ostatnich dostępnych danych mniej niż 15% mieszkańców ma dostęp do elektryczności. Pod Bangui jest duża stacja solarów, która dostarcza więcej mocy niż turbiny z Boali. Są też większe i mniejsze generatory spalinowe.
Suplement! W centrum handlowym w Bangui spotkaliśmy księdza Polaka. Sam nas zaczepił. Powiedział, że jest ich 4 w stolicy, ale dużo więcej rozsianych po całym kraju. Prawdę mówiąc bardzo skromnych kościółków widzieliśmy sporo po drodze.
W Afryce jest jednak dużo krajów i mam dość spore białe plamy, więc wypełniam je kolejnym wyjazdem.
Wejście Ethiopiana do Warszawy bardzo udostępniło ten kontynent. Zawsze opłacało się za mile, ale dopłaty do biletów były drogie. Brussels/Lufthansa nagle zrobiły promocję 2500 RT i 1600 OW do Kamerunu. To był dobry moment by kupić bilet w jedną stronę do Douala Brusselsem i wrócić za mile z Bangui Ethiopianem. Na moje hasło "kto jedzie?" zgłosił się @pawfazi, a zaraz potem okazało się, że ekipa mauretańska też leci do Kamerunu w tym samym czasie, ale do Yaounde. Próbowaliśmy coś kombinować wspólnie, co opisywał @Zeus, ale Dzanga Sangha okazała się zbytnio oddalona aby zmieścić cały wyjazd sensownie w 11 dni. Planujemy więc wspólnie Republikę Środkowoafrykańską na 3 dni, a reszta oddzielnie. Swoją drogą ten jeden z najmniej odwiedzanych krajów na świecie będzie miał 8 Polaków w jednym czasie - normalnie zlot f4f :)
Kamerun. Tyle kiedyś o nim czytałem - że taki super kraj, że Afryka w pigułce, że to, że tamto. A jak zacząłem dokładnie czytać o atrakcjach to było kilka ciekawych rzeczy, ale nic spektakularnego. Przewertowałem cały kraj od dołu do góry i stwierdziłem, że raczej nie ma sensu w nim za długo siedzieć. Problemem też była piekielnie droga wiza - 167 euro (na szczęście evisa) i tu z rozwiązaniem przyszła darmowa evisa tranzytowa, ważna 4 dni. To wymusiło na nas decyzję by polecieć gdzieś po środku na 2-3 dni i postarać się o 2 wizy tranzytowe.
Tylko gdzie polecieć z Douala? Jak na tę część Afryki to Douala jest sporym hubem, ale ceny w każdą stronę są niemalże kosmiczne. Niektóre kraje też nie nadają się na tę porę roku i po długich rozważaniach wybraliśmy Gwineę Równikową. Bilet w 2 strony za 25 minut lotu to aż 1400 zł. Najtańszy!
Do Gwinei Równikowej też weszły niedawno evisy. Plan był więc na Kamerun 2-6 styczeń, Gwinea Równikowa 6-7 styczeń, Kamerun 7-9, RŚA 9-12 styczeń. Bilet Douala-Bangi dokupiony w Camair za 800 zł.
Fixerzy.
Jeśli transport jest trudny, a dużo chcę zobaczyć w krótkim czasie to dla mnie lokalni przewodnicy są świetną opcją. Tanie to nie jest, ale czas to też pieniądz, więc jak mam coś zwiedzać 7 dni kombinując samemu, a 3 dni z fixerem to zawsze biorę tę drugą opcję, bo mój czas i dodatkowe noclegi też kosztuje. W ostatecznym rozrachunku wyjdzie podobnie.
W Kamerunie znalazłem dobrego gościa z polecenia, a także w Gwinei, ponownie w Kamerunie na szympansy oraz w RŚA. Można było ruszać.Pierwsza trudność z tymi krajami to wizy. Choć teraz to i tak już jest luksus. Ze stertą papierów można uzyskać evisę (Kamerun, Gwinea Równikowa), albo w Ambasadzie Francji w Warszawie (RŚA).
Jeszcze niedawno czekała wizyta w Berlinie z jeszcze większą ilością papierów, np. negatywny test na HIV czy zaświadczenie o niekaralności.
Druga trudność to nieprzewidywalność linii lotniczych. Afrijet to w ogóle publikuje rozkład na max 2 miesiące wprzód. Można zgadywać, w które dni gdzie będzie latał po obecnym rozkładzie. Czekaliśmy też na rozkład Camair, kupiliśmy loty, zaplanowaliśmy wszystko co do dnia i na kilka dni przed wylotem wszedłem zobaczyć swoją rezerwację i z lotu 9 stycznia zrobił się lot 11 stycznia. Przełożyliśmy powrót do Polski na 13go, a jakby go od razu tak zrobić to pewnie dałoby radę jednak pojechać do Dzanga-Sangha.
Transport na miejscu też nie jest łatwy. W Kamerunie, co jest oczywiste, widzieliśmy najwięcej transportu zbiorowego, ale dotarcie do miejsc, które chcieliśmy zobaczyć, do osiągnięcia transportem publicznym są trudne lub wręcz niemożliwe. W GR to poza Malabo to prawie nic nie jeździ. W RŚA, wyjechać poza Bangui to też spory problem.
Opcje noclegowe to też niezłe wyzwanie. W Gwinei Równikowej na bookingu był tylko 1 hotel i oczywiście bardzo drogi. Jest Ibis, ale nie pokazywał wolnych miejsc. Dzięki przewodnikowi mieliśmy nocleg za 60 euro.
W Bangui z wielu hoteli, do których napisaliśmy, odpisywał tylko jeden. No i cena 91 euro za dwójkę, albo 80 euro za jedynkę, w totalnie zdezelowanym miejscu pamiętającym czasy jeszcze sprzed moich narodzin, to dość wygórowana cena. Ale tak to jest, jak w kraju jest pełno WHO, WFP i innych NGOsów... W lekko tańszych miejscach zamiast wody z kranu jest wiadro. Można też się kąpać jak miejscowi, czyli w rzece.
Brussels/Lufthansa też nam zapewniły trochę niepotrzebnej rozrywki zmianami rozkładowymi i w końcu musimy lecieć WAW-MUC-BRU-DLA i niestety wylot o 6:05.
Spotykamy się z @pawfazi o 5 rano, przybijamy piątkę z Pawłem Delągiem na fast tracku i idziemy do saloniku na śniadanie. Polaliśmy też szampana na dobre wiatry, ale o tej porze z trudem przychodzi mi wypicie kieliszka.
Loty bez emocji (na szczęście). W Douala bardzo negatywnie zaskoczył mnie terminal. Jeszcze tylko wklejka wizy na podstawie evisa, sprawdzanie żółtej książeczki, pieczątka wjazdowa i można wymienić kasę.
Za 5k CFA (32 zł) dojeżdżamy do hotelu Faya w centrum. Idziemy jeszcze na nocne poszukiwania restauracji, ale maps.me jest wyjątkowo podłe i nic nie istnieje. Wracamy więc do hotelu na przepłaconą rybkę i pijemy pierwsze piwko 0.65 litra.
Rano już czeka na nas Daniel, z którym zrobimy poniższą trasę.Zanim jeszcze ruszymy z Danielem, idziemy na poranny spacer w drugą stronę by coś kupić na śniadanie. I od razu szok - ile tu Chińczyków! Cała ulica z jednej i z drugiej strony to chińskie sklepy i ich samych równie pełno. Potem tego nie widzieliśmy, ale to pierwsze wrażenie było dla nas lekkim szokiem.
Znajdujemy Carrefour i kupujemy kilka rzeczy. Są też stacje benzynowe Total Energies, więc Francuzi też się nieźle trzymają.
Daniel ma starą Toyotę, ale jak mówi sprawną, więc liczymy na udane najbliższe 3 dni. Zaczynamy jednak od odwiedzenia biura Afrijet aby zapytać czy możemy zmienić nasz bilet na powrót z Bata. Niestety jest to niemożliwe, więc będziemy jeszcze rozmyślać co zrobić z kilkoma nadprogramowymi dniami - zostać w Kamerunie czy polecieć na kontynent do Gwinei Równikowej.
Do Kamerunu (i Douali) pierwsi dotarli Portugalczycy. I to oni dali nazwę Kamerun, pochodzącą z portugalskiego słowa krewetki, których tu było pełno w ujściu rzeki. Jednak to Niemcy w końcu XIX wieku próbowali zakładać tu zalążki państwowości. Wybudowali w mieście kościół i kilka budynków, w tym jeden, który dali lokalnemu władcy w celu wkupienia się w łaski.
Centrum jest takie trochę bez ładu i składu. Jest jakiś plac z fontanną, budynek sądowy i poczty, z pomnikiem generała Leclerca.
Jest świeżo po Sylwestrze i widzimy cały stos butelek po szampanie, w tym pokaźna ilość Moetów.
Na jednym z rond oglądamy statuę wolności i powoli wyjeżdżamy na zachód.
Jedziemy do Buea, na zboczach Mount Cameroon. Buea to pierwsza stolica Kamerunu założona przez Niemców. Uciekli oni na zbocza wulkanu, ponieważ klimat był łagodniejszy. Przejeżdżamy właściwie już na sam koniec, gdzie jest pierwsza niemiecka poczta z 1902. Budynek to nic ciekawego, ale to taki lokalny landmark.
Przejmuje tu nas jakiś lokalny przewodnik i idziemy trochę w górę. Wulkan jest niestety w chmurach. Ponoć najlepiej widać go z rana. Wulkan ma ponad 4000 m npm i jest cały czas aktywny. Jak się popatrzy ma mapę, to jest on przedłużeniem aktywności wulkanicznej w osi Wysp Świętego Tomasza i Książęca i Bioko w Gwinei Równikowej. Wulkan można zrobić w 2 dni, a jak ktoś chce to może nawet pobiec, bo jest oficjalny bieg na wulkan.
Bardzo ciekawą rzeczą tutaj jest tzw. półotwarte więzienie. To te budynki niżej. Rezydenci mają wolne w ciągu dnia i muszą wrócić przed zmrokiem. Dookoła są także pola uprawne, przede wszystkim na pomidory, które rosną tu wprost na ziemi, i więźniowie mogą coś zarobić na swojej pracy w polu.
Pomidory zbiera się w tych koszach. Urwałem jednego pomidora i spróbowałem, całkiem smaczny.
Jedziemy w stronę Limbe. W 1999 roku wulkan wybuchł i niósł ze sobą w stronę oceanu ogromne ilości lawy. Przestało to płynąć akurat na drodze przy wybrzeżu. Pola lawy można oglądać i kawałek się po nich przejść. W ciągu tych 25 lat całkiem nieźle już zarosły. A obok też człowiek nie próżnuje, bo widać ogromne plantacje palm. Na zdjęciu to nie jest główny wulkan, ale jeden z pobocznych.
Pola lawy:
W Limbe mamy całkiem niezły hotelik za przystępne pieniądze. Na kolację jemy przepyszną rybę u pani, która sobie grillowała przy drodze. Za 2.5-3k CFA najedliśmy się po pachy.Zachodnia część Kamrunu jest anglojęzyczna. Ta część też jest separatystyczna i co jakiś czas wybuchają lokalne konflikty. Mój pierwszy plan był taki, by pojechać na północ od Bamendy, ale tam akurat najczęściej coś wybucha. Zmuszeni byliśmy zatem zrobić plan realistyczny, który potem i tak się jeszcze trochę zmienił.
Droga w stronę Bafoussam niby jest dobra, ale co chwila trzeba zwalniać prawie do zera, bo asfalt jest tak zniszczony, że działa jak seria progów zwalniających.
Po drodze jest typowa biedna Afryka. Co mnie zdziwiło to to, że prawie wszystkie domy zbudowane są z drzewa i mają tylko dachy z blachy falistej. Pewnie gleba nie jest na tyle dobra, by wypalać z tego cegłopodobne budulce.
Po drodze spotykamy restaurację..., te zwierzęta sprzedawane są na mięso i można je normalnie zjeść na miejscu.
Pan bardzo nie chciał by robić zdjęcia, ale 500 CFA (3 zł) go przekonało.
Po kilku godzinach telepania się, dojeżdżamy w końcu do zjazdu na wodospady Ekom-Nkam. Jeszcze 9 kilometrów szutrem i jesteśmy. Dopiero drudzy goście dzisiaj - jest książka, gdzie się wpisaliśmy.
Nasz przewodnik próbuje naprawić z samochodem, bo coś walnęło w zawieszeniu, a my idziemy z lokalnym przewodnikiem zobaczyć wodospady.
Są to tak naprawdę dwa wodospady (dlatego podwójna nazwa) i ten większy to jest naprawdę ładny.
Mniejszy to taka siklawa:
Na dole tego dużego za to można naprawdę się zachwycić.
Wracamy do głównej drogi. Mijamy się z jakimś samochodem i niestety nasz gościu zahacza o niego. Trochę dyskusji i kończy się na 10k CFA za uszkodzenia.
W pierwszym miasteczku zajeżdża do mechanika zobaczyć co z tym zawieszeniem. Na moje oko wahacz do wymiany. Stawia nam piwo w lokalnym barze i czekamy na naprawę.
Oglądamy życie małej wioski, obok baru jest mechanik od motorów. Potem idziemy na drugie piwo i na rybkę na targ. Potem na trzecie piwko. Każde po 0.65l, więc robi się wesoło. Po prawie 3h samochód jest w końcu naprawiony. Musimy zmienić plan, bo dzisiaj mieliśmy dojechać do Foumban, ale dojedziemy tylko do Bafoussam. Plan na jutro też musimy zmodyfikować. Obgadujemy trochę wieczorem w knajpie i kolejnej rybce i piwku. Daniel był chyba trochę zawstydzony sytuacją, bo postawił kolejne piwko. Nie denerwujemy się, bo wiemy, że taka jest Afryka i czasami trzeba wziąć na klatę co niesie sytuacja.Nasz przerobiony plan obejmował obejrzenie 3 lokalnych Chefferies: Batoufam, Bandjoun i Bapa. Bardzo dużo miejscowości zaczyna się od liter "Ba", oznacza to "ludzie z..."
Na kilka km przed królestwami są bardzo ładnie zrobione bramy.
Dziedziniec w Batoufam jest trochę bez ładu, bo parkują samochody, ale dalej jest już tylko lepiej. Przechwytuje nas lokalny przewodnik i oglądamy całe to żyjące muzeum.
Klimat jedynie psują blaszane dachy, ale reszta to jeden wielki wow. Tyle zdobień z drzewa, rzeźb, posągów - napracowali się tu niesamowicie.
Większość rzeźbi teraz ten pan. Pokazał nam imponującą kolekcję masek na sprzedaż, bo może sobie dorobić po godzinach, jak zrobi już robotę dla króla. Kupujemy maski, dorzucam do mojej domowej kolekcji ponad 40 masek.
Przechodzimy z izby do izby. Każda ma swoją funkcję - jest oczywiście część dla gości, część dla kobiet (żon), ogród, kuchnia, itp. itd.
Symbolika jest oczywiście bardzo ważna. Tu np. są dwie twarze na jednej rzeźbie. Wiem, że się ją odwraca na jakieś specjalne uroczystości.
A to budynek ich lokalnego sejmiku. Jest też tron dla króla.
Przyznam się, że wszystkiego nie zdołałem zapamiętać, ale np. opisywali jak dokładnie trwa proces przejmowania władzy i może być bezkrólewie przed dłuższy czas, jeśli król nie spłodzi syna.
A kobieta w ciąży jest tu przedmiotem kultu.
Wyjeżdżamy zafascynowani i jedziemy do Chefferie Bandjoun. Tutaj jest największy budynek parlamentu, ale nie da się oczywiście wejść do środka, a muzeum obok jest zamknięte, bo to niedziela...
Bapa to ostatnie z chefferies na dziś. Też jest brama i droga z budynkami po lewej i prawej z różnymi funkcjami.
Budynek parlamentu podobny jak w Bandjoun, ale mniejszy:
Jest tu też muzeum i trochę mnie wkurzyli, bo chcieli aż 60 zł za robienie zdjęć moim aparatem. Powiedziałem, że wcale nie wejdę, ale w końcu oglądamy kilka wystaw i zdecydowanie nie warte to było płacenia za zdjęcia.
Wracamy w długą drogę do Douala i dojeżdżamy na wieczór. Tym razem śpimy niedaleko lotniska, bo jutro lecimy do Malabo.@DMW w domu mam ponad 40 ;)Ja przypinam bocznymi paskami kompresyjnymi do plecaka.Czas na Gwineę Równikową. Na lotnisku sprawnie dostajemy karty pokładowe, ale Afrijet przyczepił się do wagi plecaków - limit 6 kg. Nadawany mamy w cenie, więc wyciągam aparat i nadaję. Akurat jak wyjąłem aparat to zrobiło się 7.5 kg, więc już blisko limitu.
Idziemy do kontroli paszportowej, jednej i drugiej i szukamy saloniku. Okazuje się, że jedyny otwarty jest na hali głównej... Ktoś w mundurze przeprowadza nas z powrotem przez kontrolę paszportową i meldujemy się.
Salonik to typowa nędza tej części Afryki - mamy po 2 crossainty na śniadanie i coś do popicia. Jeszcze się pani czepiła, że po jednym się należało.
Nasz samolot opóźniony. Idziemy w końcu z powrotem pod bramkę, mijając obok kontrolę paszportową i nikt się nas nie czepia. Samolot w końcu przyleciał 2h opóźniony. Lot trwa niecałe 20 minut, ATR 72-600.
Terminal w Malabo nowiusieńki i wielki. I tylko nasz samolot! Sprawdzanie żółtych książeczek i moja kontrola paszportowa schodzi bardzo długo. Pewnie afgańskie wizy kłują w oczy. Pyta się z jakiej firmy przyleciałem i po co. W końcu mnie puszcza.
Wychodzimy za bramki na rondo złapać transport do hotelu. Na ulicach większość drogich samochodów. Droga wspaniała, chodniki, domy a właściwie rezydencje, pięknie zadbana roślinność. Jesteśmy w szoku! Dosłownie jakbyśmy się przenieśli w czasoprzestrzeni.
Nasz hotel Yoly Hnos jest w samym centrum. Meldujemy się bez problemu i idziemy na spacer i coś zjeść. W Malabo nie wolno robić żadnych zdjęć, co może się skończyć konfiskatą sprzętu, więc dużego aparatu nawet nie biorę.
Centrum wygląda jak żywcem wyjęte z karaibskich kolonialnych miasteczek. W końcu rządzili tu Hiszpanie, choć pierwsi dotarli tu Portugalczycy, którzy Hiszpanom sprzedali wyspę.
Od razu rzuca nam się w oczy sporo białych ochroniarzy przy opancerzonych samochodach i z długą bronią. Widzieliśmy ich także na płycie lotniska. Coś jak wagnerowcy, o których będzie jeszcze później.
W Malabo nie ma dużo do oglądania. Z ukrycia robię zdjęcie pałacu prezydenta i otoczenia oraz katedry.
Mieliśmy problem ze znalezieniem czegoś do jedzenia. Na jednym ze skrzyżowań widzieliśmy namioty, dużo ludzi, muzykę i jakieś jedzenie rozstawione. @pawfazi zapytał czy to restauracja, a oni, że nie, ale możemy się częstować. I tak oto najedliśmy się po pachy i cały czas donosili nam piwo w puszkach :D. Wypiliśmy chyba po 4, a oni jeszcze nam dawali. Po jedzeniu, nastąpił występ taneczny. Po ponad godzinie oglądania takich tańców w końcu się zmyliśmy. Do tej pory nie wiemy co to za impreza była.
Wieczorem zrobiliśmy jeszcze jeden spacer. Tu też jest sporo Chińczyków ze swoimi sklepami i ogólnie widać trochę expatów. Gwinea Równikowa ma ogromne zasoby ropy naftowej, ale oczywiście nie mają know-how jak się z nią obchodzić, więc przemysł wydobywczy jest w rękach Exxon Mobil.
Idziemy spać w miarę wcześnie, bo jutro nasz fixer zarządził wyjazd o 7 rano.Nasz fixer odbiera nas już o 7 rano. Od razu jedziemy na wulkan - Pico Basile. Wulkan ma 3011 m npm i jego ostatnia erupcja miała miejsce 100 lat temu. U podnóża wulkanu jest strażnik, ale nasz gościu przybija piątkę i jedziemy. Mówi przy okazji, że strażnicy są często pijani. Droga pnie się ostro pod górę. Na samej górze są instalacje i do krateru nie ma dostępu, ale są inne atrakcje...
Pod wulkanem wybudowano kościół. I to całkiem ładny. Nie wiem po co i dlaczego, ale mogą to czemu nie...
Jest piekielnie zimno. Temperatura spadła do 9 stopni i musimy wyciągnąć z plecaka kurtki...
Jedziemy jeszcze kawałek dalej pooglądać widoki.
Mamy dużo czasu w aucie, więc przewodnik opowiada o prezydencie i jego rodzinie. Gościu rządzi 47 lat i ma 46 dzieci! Cała jego rodzina oczywiście obstawiła całą władzę w kraju, ministerstwa, itd. Jeden z najstarszych synów ma kolekcję samochodów w Monte Carlo, ale ma też zakaz wjazdu do kilku europejskich krajów.
Sam prezydent zresztą zabił wujka by dojść do władzy.
Zaczynamy zwiedzanie absurdów Gwinei Równikowej. Jedziemy do Sipopo - małej miejscowości nadmorskiej, niedaleko stolicy. Prezydent wybudował tu osiedle 54 luksusowych domów, po jednym dla każdego afrykańskiego kraju. Raz na 7 (!) lat, przyjeżdżają tu delegacje by wziąć udział w konferencji. Potem przez kolejne 7 lat wszystko stoi puste.
Jest też ogromne centrum konferencyjne. Piękne. Puste, ale sprzątane cały czas. Ludzie mają robotę.
W oddali te rezydencje:
Taki mały kraj oczywiście nie jest w stanie wybudować takich budowli, więc na pomoc przychodzą Chińczycy.
Poza stolicą jest totalnie pusto. Raz na kilka minut przejedzie samochód, ale żadnego publicznego transportu nie widać. Połowa ludności i tak nie pracuje, więc po co mają się przemieszczać.
Prezydent zdaje się jednak dbać o rozrywki obywateli, bo wybudował kompleks Hacienda Marcos. Ogromne tereny, godzinę od Malabo, gdzie można wynająć luksusowy dom i jest mnóstwo różnej rozrywki. Problem jest w tym, że jest to za drogie, stoi puste i nikt, kompletnie nikt z tego nie korzysta! Cena około 2000 zł na weekend piątek-niedziela.