Jest też restauracja i bar, gdzie kompletnie nic nie ma. Znaleźliśmy lodówkę z napojami, ale nikt nie zna cen, bo nikt tu nigdy nic nie kupował
:)
No i jest też plaża z piaskiem wulkanicznym. W oddali widać małą wioskę, gdzie podjechaliśmy, gdzie ludzie dalej nie mają bieżącej wody i robili pranie w rzece... Kontrast niesamowity.
Jedziemy na kawę do hotelu Moca. Hotel należy do prezydentowej i ma dużo różowych wstawek. Podali nam kawę i... oliwki. Taki nasz lunch na dzisiaj.
Czas pojechać na południowy kraniec wyspy. Jest tu wodospad Ureca.
Zaglądamy też do małej miejscowości Batete, gdzie jest drewniany kościół. Jedna z amerykańskich firm naftowych chciała go wyremontować jako prezent dla społeczności, ale wszystkie datki do społeczności muszą przechodzić przez prezydentową i ona zabiera część dla siebie. Amerykanie więc stwierdzili, że to niezgodne z ich standardami i kasy nie dali.
Miejscowość ma kilka kolonialnych budynków.
Prezydent odwiedza większość wiosek raz na 7 lat jak są wybory. Lata helikopterem i w każdej miejscowości ma swoją rezydencję. Oczywiście cały czas stoi pusta, bo przecież wrócić helikopterem do stolicy to kilkanaście minut góra...
A to pomnik upamiętniający przypłynięcie Portugalczyków. Jak wspominałem, z braku kasy Portugalczycy sprzedali wyspę Hiszpanom.
Pomnik stoli blisko Playa Blanca - najładniejsza plaża na wyspie
Znajdujemy jeszcze lokalesów, co sprzedają bushmeat i wracamy do stolicy.
Po drodze na lotnisko dowiadujemy się, że większość ładnych rezydencji należy do prezydentowej. Masakra.
Zapomniałem napisać, że wczoraj jeszcze byliśmy w "Parku Narodowym Malabo". To też ogromny park miejski, który zbudowano dla rozrywki. Można pojeździć coś ala rowerami golfowymi i podziwiać jak ogród botaniczny.
Absurdalny kraj
:)
Na pustym lotnisku szybko przechodzimy kontrolę, a nasz samolot tym razem odleciał 30 minut przed czasem
:). Wracamy do Douala.Jeszcze bardziej ciekawa jest nowa stolica budowana na kontynencie. Tam to dopiero jest absurdalnie. My rozważaliśmy polecieć do Baty i potem z Baty do Duali i zdążyć na kupiony 11.01 camair. Zrezygnowaliśmy, bo baliśmy się czy zdążymy Afrijetem na czas na przesiadkę na oddzielnym bilecie. Potem się okazało, że Afrijet poleciał, ale Camair nie poleciał. Zawczasu jednak kupiliśmy lot DLA-BGF Asky na 10.01 i teraz walczymy z Camair o zwrot (a raczej z mastercardem, bo Camair ma na wszystko wywalone i nie odpowiada na żadne wiadomości)Rano podjeżdża do nas reszta bandy, która jeździ po Kamerunie - mamy 8 forumowiczów w jedym miejscu
:)
Jedziemy do Pongo-Songo na szympansy. Mamy busa dla siebie. Pierwsza część drogi do Edea idzie w miarę sprawnie, oprócz jednej kontroli. Coś brakowało kierowcy w papierach i musiało skończyć się na karze. Potem skręcamy w tragiczną drogę i jedziemy w dziurach do przystani.
Szympansy są na 3 wyspach, ale tylko obecnie 2 są dostępne do oglądania. Szympansy karmią, więc chętnie przychodzą po jedzenie. Trochę to inne doświadczenie, niż miałem w Gambii kilkanaście dni wcześniej.
Gościu się drze z łódki i rzuca jedzenie. Każdy szymans ma imię i woła ich po imieniu.
Po szefie klanu, przyszły też inne szympansy. Wywiązała się nawet bójka o jedzenie i było trochę śmiesznie.
Tu widać jeden z pakunków. Poza tym rzucali banany i papaje.
A jeden nabrał żarcia i chciał się pochwalić, że umie zwisać
;-)
Jeszcz rzut oka na szefa i płyniemy na drugą wyspę.
A na drugiej wyspie żaden nie chciał wyjść. Wołali, rzucali jedzenie, a szympansy nas olały. Słychać było, że siedzą zaraz za krzakami, ale nie wyszły.
Wracamy do Edea. Rozdzielamy się znowu. Także znowu tylko z @pawfazi jedziemy do Kribi nad morze. Nie planowaliśmy oryginalnie, ale coś trzeba jeszcze zrobić przez dodatkowy dzień w tym Kamerunie.
Kribi jest luzackie. Mamy fajny hotel z widokiem na ocean. Wieczorkiem idziemy na targ wybrać rybę i obok jest kilkanaście restauracji, które dla was te ryby ugrillują. Niebo w gębie.Możliwe. Kłusowników nie ma. Musiały być jakieś walki pomiędzy nimi.W Kribi z samego rana podjeżdżamy motorkiem na wodospady. Od razu atakuje nas horda naganiaczy aby zabrać nas do Pigmejów. Stawka zaczyna się od 70k XAF, ale @pawfazi jest twardy w negocjacjach i powiedział, że zapłacimy max 20k. Dlatego też nasza cena była 15k jako startująca.
Negocjacje trochę trwają więc oglądamy wodospady, które spływają tu prawie prosto do oceanu:
W końcu naganiacze się poddają i zabierają nas za 15k
:). Podjeżdżamy motorkiem na górę wodospadów i wsiadamy w pirogę. Gościu macha wiosłem dobre pół godziny.
Wioska Pigmejów to obraz nędzy i rozpaczy. Wszyscy są totalnie pijani, a wszędzie walają się torebki plastikowe po małpkach alkoholowych. Oni biorą kasę od turystów (głównie lokalnych) i piją. Pracować nie muszą.
Powiedzmy, że tylko niektóre kobiety coś gotują, reszta nic nie robi.
A to szefu wioski - totalnie narąbany, ledwo siedzi, a dopiero 10 rano.
Na do widzenia, dzieci jeszcze coś grają i chcą kasę.
Byliśmy strasznie zawiedzeni. Moje doświadczenie z Pigmejami w Burundi było zupełnie inne i mamy nadzieję, że przyszłe doświadczenie w Republice Środkowoafrykańskiej też będzie lepsze.
Na powrocie oglądamy jak mężczyźni pracują - jeden nurkuje z wiadrem i wydobywa piasek na łódź. Potem z łodzi przerzucają na brzeg i z brzegu na ciężarówkę. Szok. Ciężka i pewnie słabo płatna praca.
W pakiecie mamy jeszcze szybki przelot łódką by zobaczyć wodospady z wody.
Po południu idziemy na plażę - totalnie pusta i możemy się pomoczyć w oceanie. A wieczorem 2.5kg ryby na spółkę
:)Z Kribi wyjeżdżamy porannym minibusem vip - ma klimę, nawet trochę działającą, i za 4k XAF dojeżdżamy do Douala. W centrum nie ma co zjeść, ale w oddali widzimy nasz hotel Faya z pierwszej nocy i tam zjadamy rybkę na lunch. Hotel wzywa nam taksówkę na lotnisko i czeka nas lot Asky do Bangui.
Samolot leci z Lome i po zabraniu pasażerów z Douala jest zaskakująco pełny. W Bangui lądujemy już po zmroku i formalności graniczne idą nam szybko. Moja wiza była trochę inna niż reszty, choć też wydana w Ambasadzie Francji. Napis „ważna do” był przekreślony i była tam data „ważna od”. W Douali się czepili i nie chcieli mnie puścić, ale w końcu wszystko się udało.
Bangui to już koniec świata, nawet jak na Afrykę. Dojechać tu lądem można tylko z Kamerunu jadąc kilka dni. Można też łódką po rzece Kongo i Oubangui - tak sprowadzają tu paliwo. Północ kraju, w stronę Czadu to rebelia, a wschód to jedna wielka pustka.
Nie dziwne więc, że kraj jest areną wszelakich lokalnych watażków, a także organizacji typu Grupa Wagnera. Tą ostatnią lokalesi zresztą ponoć bardzo respektują, ponieważ trochę uspokoili lokalnych rebeliantów.
Kraj jest duży i oczywiście największą atrakcją jest park Dzanga-Sangha, ale my tam nie damy rady się dostać. Spotykamy się wieczorem z resztą bandy i naszym fixerem i dogadujemy wyjazd na pigmeje, wodospady i rejs po rzece.
Stolica to duża wieś. Nasz hotel kiedyś był na pewno wspaniały, ale chyba starszy ode mnie i nigdy nie widział remontu. Cena jednak dalej premium - 91 euro za szit z niedziałającą klimą. Przynajmniej ciśnienie w prysznicu było dobre.
Rano jednak z 9 piętra mamy widok za milion dolarów. Po drugiej stronie już DR Kongo.
Powietrze jest dziwnie zapylone, czuć outback afrykański. Życie na rzece tętni od rana.
Idziemy na śniadanie, jest kilku ruskich. Oprócz Grupy Wagnera, jest oczywiście pełno organizacji NGO, a ci to chyba piloci.
Jedziemy do Pigmejów Baka. Mamy naszego busa hotelowego. To 2h drogi. O dziwo jest asfalt, choć momentami bardzo dziurawy. 30 km za stolicą zabudowania są już bardzo nieliczne, kończy się też linia wysokiego napięcia. Prądu dalej nie ma. Natomiast to co mnie zaskoczyło pozytywnie to większość domów murowanych, a nie jak w Kamerunie drewnianych. Pewnie lepsza gleba do wypalania.
Pigmeje w RŚA robią zupełnie inne wrażenie niż w Kamerunie. Jest autentycznie. Szefu trzeźwy
;)
Alez to forum jest inspirujace! Piszesz o biegu na wulkan, ja juz snuje plany na nastepny rok
:-) W tym sie nie wyrobie, Mount Cameroon Race of Hope, jego 30-sta edycja bedzie miala miejsce 25 lutego 2025.
cart napisał:Kupujemy maski, dorzucam do mojej domowej kolekcji ponad 40 masek.Kupiłeś w Kamerunie 40 masek? Czy Twoja kolekcja wynosi w sumie 40 masek?
:roll: Tak pytam, bo też zbieram.
:)
A człowiekowi się wydawało, że u nas tyle absurdów...Aż chce się tam jechać, żeby to zobaczyć. Z drugiej strony żal patrzeć na takie marnotrawstwo i zupełne bezsensowny przepych.
Jeszcze bardziej ciekawa jest nowa stolica budowana na kontynencie. Tam to dopiero jest absurdalnie. My rozważaliśmy polecieć do Baty i potem z Baty do Duali i zdążyć na kupiony 11.01 camair.Zrezygnowaliśmy, bo baliśmy się czy zdążymy Afrijetem na czas na przesiadkę na oddzielnym bilecie. Potem się okazało, że Afrijet poleciał, ale Camair nie poleciał.Zawczasu jednak kupiliśmy lot DLA-BGF Asky na 10.01 i teraz walczymy z Camair o zwrot (a raczej z mastercardem, bo Camair ma na wszystko wywalone i nie odpowiada na żadne wiadomości)
Wrócę na chwilę do wyspy Bioko, gdzie jest stolica Gwinei Równikowej.Wyspa pełna absurdow. We wspomnianym opustoszałym miasteczku, gdzie jest tylko obsługa oraz piękne atrakcje, knajpa robiła duże wrażenie swoim wystrojem. Dużo rękodzieła, pufy pokryte prawdziwą skórą i prawie pełna lodówka, gdzie były także oryginalne szampany, ale nikt z obsługi nie znał cen tych trunków.
Do tego pusty wielki basen, gdzie cały czas był włączony wodospad masujący, ale nikogo w wodzie nie było... Pusty Bumper Car... Żadnych samochodów na parkingu...
Tuż za płotem tego miasteczka, mieszkała Gwiejska biedota - kontrast był szokujący...Po drodze do wodospadu, odwiedziliśmy domek szkoleniowy dla przyszłych lekarzy. W środku nie było kursantów, ale osoba, która zarządzała tym miejscem była znajomym naszego fixera, więc mogliśmy wejść i pooglądać eksponaty.
cart napisał:Wioska Pigmejów to obraz nędzy i rozpaczy. Wszyscy są totalnie pijani, a wszędzie walają się torebki plastikowe po małpkach alkoholowych. Oni biorą kasę od turystów (głównie lokalnych) i piją. Pracować nie muszą.Smutne to. Trochę tez sami się do tego wszyscy przykładamy jadąc tam. Nie bardzo jednak wiadomo jak to zmienić.
Bardzo smutne... Byłem totalnie zszokowany jak Ci ludzie żyją w tej wiosce. Na zdjęciach widać śmieci, ale jak się przyjrzycie to są w większości alkotubki
:-(
cart napisał:Wsiadamy w busa i jedziemy na lotnisko odstawić @Zeus i @Apocalipse, którzy nie mogli zmienić powrotu. Reszta jedzie nad wodospady Boali, niecałe 100 km od stolicy.Ruch za stolicą zamiera, ale linia energetyczna jest. Okazuje się, że przy wodospadach jest elektrownia wodna, która zasila całą stolicę w energię.Same wodospady wydają się sporą atrakcją bo jest tu nawet jakaś infrastruktura. Dla uściślenia, to jest właściwie jedyna elektrownia w całym kraju. Oczywiście, korzysta głównie stołeczne Bangui, wg ostatnich dostępnych danych mniej niż 15% mieszkańców ma dostęp do elektryczności. Pod Bangui jest duża stacja solarów, która dostarcza więcej mocy niż turbiny z Boali. Są też większe i mniejsze generatory spalinowe.
Suplement! W centrum handlowym w Bangui spotkaliśmy księdza Polaka. Sam nas zaczepił. Powiedział, że jest ich 4 w stolicy, ale dużo więcej rozsianych po całym kraju. Prawdę mówiąc bardzo skromnych kościółków widzieliśmy sporo po drodze.
Jest nawet sztuczne jezioro:
To jedne z domów do wynajęcia:
Rower wodny? Nie ma problemu.
Baseny z biczami wodnymi? Oczywiście
Nawet przedszkole z interesującym płotem z kredek
Nawet bumper cars dla dzieci:
Jest też restauracja i bar, gdzie kompletnie nic nie ma. Znaleźliśmy lodówkę z napojami, ale nikt nie zna cen, bo nikt tu nigdy nic nie kupował :)
No i jest też plaża z piaskiem wulkanicznym. W oddali widać małą wioskę, gdzie podjechaliśmy, gdzie ludzie dalej nie mają bieżącej wody i robili pranie w rzece... Kontrast niesamowity.
Jedziemy na kawę do hotelu Moca. Hotel należy do prezydentowej i ma dużo różowych wstawek. Podali nam kawę i... oliwki. Taki nasz lunch na dzisiaj.
Czas pojechać na południowy kraniec wyspy. Jest tu wodospad Ureca.
Zaglądamy też do małej miejscowości Batete, gdzie jest drewniany kościół. Jedna z amerykańskich firm naftowych chciała go wyremontować jako prezent dla społeczności, ale wszystkie datki do społeczności muszą przechodzić przez prezydentową i ona zabiera część dla siebie. Amerykanie więc stwierdzili, że to niezgodne z ich standardami i kasy nie dali.
Miejscowość ma kilka kolonialnych budynków.
Prezydent odwiedza większość wiosek raz na 7 lat jak są wybory. Lata helikopterem i w każdej miejscowości ma swoją rezydencję. Oczywiście cały czas stoi pusta, bo przecież wrócić helikopterem do stolicy to kilkanaście minut góra...
A to pomnik upamiętniający przypłynięcie Portugalczyków. Jak wspominałem, z braku kasy Portugalczycy sprzedali wyspę Hiszpanom.
Pomnik stoli blisko Playa Blanca - najładniejsza plaża na wyspie
Znajdujemy jeszcze lokalesów, co sprzedają bushmeat i wracamy do stolicy.
Po drodze na lotnisko dowiadujemy się, że większość ładnych rezydencji należy do prezydentowej. Masakra.
Zapomniałem napisać, że wczoraj jeszcze byliśmy w "Parku Narodowym Malabo". To też ogromny park miejski, który zbudowano dla rozrywki. Można pojeździć coś ala rowerami golfowymi i podziwiać jak ogród botaniczny.
Absurdalny kraj :)
Na pustym lotnisku szybko przechodzimy kontrolę, a nasz samolot tym razem odleciał 30 minut przed czasem :). Wracamy do Douala.Jeszcze bardziej ciekawa jest nowa stolica budowana na kontynencie. Tam to dopiero jest absurdalnie. My rozważaliśmy polecieć do Baty i potem z Baty do Duali i zdążyć na kupiony 11.01 camair.
Zrezygnowaliśmy, bo baliśmy się czy zdążymy Afrijetem na czas na przesiadkę na oddzielnym bilecie. Potem się okazało, że Afrijet poleciał, ale Camair nie poleciał.
Zawczasu jednak kupiliśmy lot DLA-BGF Asky na 10.01 i teraz walczymy z Camair o zwrot (a raczej z mastercardem, bo Camair ma na wszystko wywalone i nie odpowiada na żadne wiadomości)Rano podjeżdża do nas reszta bandy, która jeździ po Kamerunie - mamy 8 forumowiczów w jedym miejscu :)
Jedziemy do Pongo-Songo na szympansy. Mamy busa dla siebie. Pierwsza część drogi do Edea idzie w miarę sprawnie, oprócz jednej kontroli. Coś brakowało kierowcy w papierach i musiało skończyć się na karze.
Potem skręcamy w tragiczną drogę i jedziemy w dziurach do przystani.
Szympansy są na 3 wyspach, ale tylko obecnie 2 są dostępne do oglądania. Szympansy karmią, więc chętnie przychodzą po jedzenie. Trochę to inne doświadczenie, niż miałem w Gambii kilkanaście dni wcześniej.
Gościu się drze z łódki i rzuca jedzenie. Każdy szymans ma imię i woła ich po imieniu.
Po szefie klanu, przyszły też inne szympansy. Wywiązała się nawet bójka o jedzenie i było trochę śmiesznie.
Tu widać jeden z pakunków. Poza tym rzucali banany i papaje.
A jeden nabrał żarcia i chciał się pochwalić, że umie zwisać ;-)
Jeszcz rzut oka na szefa i płyniemy na drugą wyspę.
A na drugiej wyspie żaden nie chciał wyjść. Wołali, rzucali jedzenie, a szympansy nas olały. Słychać było, że siedzą zaraz za krzakami, ale nie wyszły.
Wracamy do Edea. Rozdzielamy się znowu. Także znowu tylko z @pawfazi jedziemy do Kribi nad morze. Nie planowaliśmy oryginalnie, ale coś trzeba jeszcze zrobić przez dodatkowy dzień w tym Kamerunie.
Kribi jest luzackie. Mamy fajny hotel z widokiem na ocean. Wieczorkiem idziemy na targ wybrać rybę i obok jest kilkanaście restauracji, które dla was te ryby ugrillują. Niebo w gębie.Możliwe. Kłusowników nie ma. Musiały być jakieś walki pomiędzy nimi.W Kribi z samego rana podjeżdżamy motorkiem na wodospady. Od razu atakuje nas horda naganiaczy aby zabrać nas do Pigmejów. Stawka zaczyna się od 70k XAF, ale @pawfazi jest twardy w negocjacjach i powiedział, że zapłacimy max 20k. Dlatego też nasza cena była 15k jako startująca.
Negocjacje trochę trwają więc oglądamy wodospady, które spływają tu prawie prosto do oceanu:
W końcu naganiacze się poddają i zabierają nas za 15k :). Podjeżdżamy motorkiem na górę wodospadów i wsiadamy w pirogę. Gościu macha wiosłem dobre pół godziny.
Wioska Pigmejów to obraz nędzy i rozpaczy. Wszyscy są totalnie pijani, a wszędzie walają się torebki plastikowe po małpkach alkoholowych. Oni biorą kasę od turystów (głównie lokalnych) i piją. Pracować nie muszą.
Powiedzmy, że tylko niektóre kobiety coś gotują, reszta nic nie robi.
A to szefu wioski - totalnie narąbany, ledwo siedzi, a dopiero 10 rano.
Na do widzenia, dzieci jeszcze coś grają i chcą kasę.
Byliśmy strasznie zawiedzeni. Moje doświadczenie z Pigmejami w Burundi było zupełnie inne i mamy nadzieję, że przyszłe doświadczenie w Republice Środkowoafrykańskiej też będzie lepsze.
Na powrocie oglądamy jak mężczyźni pracują - jeden nurkuje z wiadrem i wydobywa piasek na łódź. Potem z łodzi przerzucają na brzeg i z brzegu na ciężarówkę. Szok. Ciężka i pewnie słabo płatna praca.
W pakiecie mamy jeszcze szybki przelot łódką by zobaczyć wodospady z wody.
Po południu idziemy na plażę - totalnie pusta i możemy się pomoczyć w oceanie. A wieczorem 2.5kg ryby na spółkę :)Z Kribi wyjeżdżamy porannym minibusem vip - ma klimę, nawet trochę działającą, i za 4k XAF dojeżdżamy do Douala. W centrum nie ma co zjeść, ale w oddali widzimy nasz hotel Faya z pierwszej nocy i tam zjadamy rybkę na lunch. Hotel wzywa nam taksówkę na lotnisko i czeka nas lot Asky do Bangui.
Samolot leci z Lome i po zabraniu pasażerów z Douala jest zaskakująco pełny. W Bangui lądujemy już po zmroku i formalności graniczne idą nam szybko. Moja wiza była trochę inna niż reszty, choć też wydana w Ambasadzie Francji. Napis „ważna do” był przekreślony i była tam data „ważna od”. W Douali się czepili i nie chcieli mnie puścić, ale w końcu wszystko się udało.
Bangui to już koniec świata, nawet jak na Afrykę. Dojechać tu lądem można tylko z Kamerunu jadąc kilka dni. Można też łódką po rzece Kongo i Oubangui - tak sprowadzają tu paliwo. Północ kraju, w stronę Czadu to rebelia, a wschód to jedna wielka pustka.
Nie dziwne więc, że kraj jest areną wszelakich lokalnych watażków, a także organizacji typu Grupa Wagnera. Tą ostatnią lokalesi zresztą ponoć bardzo respektują, ponieważ trochę uspokoili lokalnych rebeliantów.
Kraj jest duży i oczywiście największą atrakcją jest park Dzanga-Sangha, ale my tam nie damy rady się dostać. Spotykamy się wieczorem z resztą bandy i naszym fixerem i dogadujemy wyjazd na pigmeje, wodospady i rejs po rzece.
Stolica to duża wieś. Nasz hotel kiedyś był na pewno wspaniały, ale chyba starszy ode mnie i nigdy nie widział remontu. Cena jednak dalej premium - 91 euro za szit z niedziałającą klimą. Przynajmniej ciśnienie w prysznicu było dobre.
Rano jednak z 9 piętra mamy widok za milion dolarów. Po drugiej stronie już DR Kongo.
Powietrze jest dziwnie zapylone, czuć outback afrykański.
Życie na rzece tętni od rana.
Idziemy na śniadanie, jest kilku ruskich. Oprócz Grupy Wagnera, jest oczywiście pełno organizacji NGO, a ci to chyba piloci.
Jedziemy do Pigmejów Baka. Mamy naszego busa hotelowego. To 2h drogi. O dziwo jest asfalt, choć momentami bardzo dziurawy. 30 km za stolicą zabudowania są już bardzo nieliczne, kończy się też linia wysokiego napięcia. Prądu dalej nie ma. Natomiast to co mnie zaskoczyło pozytywnie to większość domów murowanych, a nie jak w Kamerunie drewnianych. Pewnie lepsza gleba do wypalania.
Pigmeje w RŚA robią zupełnie inne wrażenie niż w Kamerunie. Jest autentycznie. Szefu trzeźwy ;)
Mamy muzykę, tańce i radość.