Fajnie jest to wszystko zobaczyć co wiele razy widziałem tylko w telewizji. Niefajne jest jednak to, że z jednej strony to miejsce gwiazd i gdzie rozdawane są oskary, a wszędzie dookoła bezdomni (bo czy narkomani to nie wiem). W zasadzie w mojej podróży nigdzie nie było tylu bezdomnych co tutaj w LA. Przykre. Jestem pewien, że gdyby nie deszcz, byłoby ich tu jeszcze znacznie więcej.
W LA jest dużo, bardzo dużo do zobaczenia. Przez tą ulewę nie udało mi się dotrzeć wszędzie gdzie chciałem. Zatem LA zostaje na mojej liście na przyszłość. Ale tym razem już mam nadzieję z całą rodziną. 2-3 dni w LA a potem w głąb Stanów.
Pozostało mi się spakować, rano wszamać gdzieś śniadanie i wrócić na lotnisko. Jutro przede mną 2 loty. Pierwszy do San Salvadoru (bez wyjścia na miasto), drugi do Quito w Ekwadorze. Zaczynam hiszpańską część mojej przygody.
Hasta la vista!
piotrkr napisał:
Nie wiem czy masz pecha, bo ciągle leje, czy farta, bo dostajesz puste rzędy w samolotach
;)
Farta - bo jestem w tych wszystkich miejscach mimo, że pada. Pecha - bo nikt nie chce obok mnie siedzieć [emoji1787][emoji23]Kura, która uratowała mecz piłkarski
W Salvadorze odbył się kiedyś mecz ligowy, podczas którego na boisko wbiegła kura. Nie byłoby w tym nic dziwnego, kura jak kura. Tyle, że ta miała na sobie mały czerwony szalik klubowy jednego z zespołów.
Sędzia próbował ją złapać, zawodnicy ją gonili, kibice ją dopingowali, a ona przebiegła pół boiska szybciej niż ktokolwiek na murawie. Po kilku minutach zamieszania bramkarz jednego zespołu złapał kurę. I w momencie, kiedy wszyscy myśleli, że ją wyniesie, on ją podniósł jak zdobyty puchar i zrobił honorową rundę wokół bramki.
Drużyna kury wygrała, publiczność oszalała…
Jestem właśnie w Salvadorze na lotnisku. Właśnie zjadłem zupę z kury. Była bardzo smaczna. Wzniosłem talerz wysoko, jak zdobyty puchar bo wreszcie coś dzisiaj zjadłem ciepłego.
Za 1,5h lecę do Ekwadoru, gdzie powinna na mnie czekać podwózka do hotelu niedaleko lotniska.
O LA mogę jeszcze jedynie dodać, że komunikacja miejska jest bardzo tania. Dojazd z Hollywood do Lotniska LAX z 3 przesiadkami to koszt ok 1,5 USD.
Od momentu wejścia do metra człowiek już się czuje jakby był w Ameryce łacińskiej. No i jednocześnie niestety w sypialni dla bezdomnych. Tym bardziej, że jechałem na lotnisko ok 9 rano. Bezdomni nie zaczepiają ludzi, a ludzie są do nich przyzwyczajeni. Po prostu tak jest.
Na lotnisku LAX język lotniskowy to hiszpański. W samolocie to już wiadomo, szczególnie jak się jest jedynym białym (mimo twarzy czerwonej) na pokładzie
:-)
O deszczu nie będę pisał bo dobrze wiecie jak było. A o Aviance mogę napisać tylko tyle, że to taka podobna linia (przynajmniej na krótkich odcinkach) jak nasz europejski “Ryanair” tyle, że można zbierać na niej mile M&M.
Najfajniejsze jest teraz uczucie, że jestem dokładnie pośrodku połączonych kontynentów amerykańskich. Oraz, że kura była bardzo smaczna. Widać nie biegała jednak tak szybko jak mówi o niej legenda…
;-)
Biczowanie
Piekąca, zjarana skóra trzyma się mnie jeszcze od wyjazdu z Fiji. Nauczyłem się jakoś z tym żyć i mało myśleć. Jeszcze trochę poboli, za jaki czas przestanie. No chyba, że…
W Ekwadorze wylądowałem przed 3 w nocy. Samolot był wypełniony w może 50%. Obsługa na starcie zgasiła wszystkie światła i włączyła dopiero po lądowaniu. Znowu Avianca więc i tak nie było co liczyć na żaden jedzeniowy serwis na pokładzie. Jednak z tego lotu zapamiętam widok rozgwieżdżonego nieba oraz burzę z piorunami, która co kilka sekund rozświetlała chmury pod nami.
Zaraz po wyjściu z terminala czekali na mnie właściciele hotelu (małżeństwo) gdzie miałem rezerwację. Od słowa do słowa umówiliśmy się, że jak tylko dojedziemy, to ja wbijam do wyrka, że rano zrobimy formalności podczas śniadania i że zaraz po śniadaniu pojedziemy na miasto zwiedzać. Lepiej zwiedzać niż spać tym bardziej, że jestem tutaj tylko jeden dzień. I coś czułem, że chyba trafiłem w dobre ręce.
Rano zanim jeszcze budzik zadzwonił obudziły mnie psy. Biegały tuż za moim oknem i krzyczały, żebym wstawał. Albo coś innego, nie rozumiem psiego-hiszpańskiego. Otwieram okno, a tam piękny zielony ogród, czyste niebo no i oczywiście machające z radości, że wstałem ogony.
Właścicielka podczas śniadania opowiedziała mi już wiele na temat Ekwadoru i oczywiście tutejszego jedzenia. I chwilę potem przyjechał właściciel Oskar, z którym wskoczyłem do auta i ruszyliśmy zwiedzać Quito.
Miasto nie jest najprostsze do samodzielnego zwiedzania w tak krótkim czasie. Jest położone w Andach na wysokości 2800 m n.p.m., na bardzo rozciągniętym terenie. Mieszka tutaj ponad 3 miliony osób. Jest drugą najwyżej położoną stolicą na świecie (tą pierwszą jest La Paz w Boliwii). Więc samo dojazd z hotelu do centrum zajął nam dobrą godzinę. Oczywiście poprosiłem, żebyśmy poza miejscami typowo turystycznymi odwiedzili również te mniej turystyczne. Te gdzie lokalni ludzie chodzą, jedzą lub po prostu spędzają czas. Pojechaliśmy więc od razu na lokalny rynek z owocami, warzywami i różnymi ziołami. Jednostką w polsce na rynku jest kilogram. Tutaj jednostką jest 1 USD. Masz 2 dolary to masz 2 worki owoców, warzyw lub 2-ie kiście bananów. USD ponieważ oficjalną walutą w Ekwadorze od ok 20 lat jest dolar amerykański.
Na tym samym markecie zaprowadził mnie Oskar do Babki, która leczy ziołami w sposób niekonwencjonalny. Podobno dużo ludzi w Ekwadorze leczy się w ten sposób. Odwiedzają też Babkę kiedy chcą zobaczyć czy coś im nie dolega, a czego nie widać na zew. Coś nowego, nie zaszkodzi spróbować. Sam prosiłem o lokalne, a nie turystyczne zwyczaje. Babka zaprowadziła mnie na schowany gdzieś za schodami plac. Na tym placu były drzwi. Każde z nim z imieniem innej Babki. Mówię dobra, luz. Widocznie nie robi się oczyszania ziołami przy ludziach. A Babka mówi, zdejmij bluzę i koszulkę. Wtedy wzięła do ręki jajko (chyba na twardo) i tym jajkiem zaczęła mnie dotykać i coś tam mamrotać w niewiadomym języku. Jednak po jajku złapała porządną garść ziół wszelakich i tymi ziołami zaczęła mnie okładać po brzuchu, rękach, ramionach, plecach… a ja zwijałem się z bólu. Gdyby nie moja i tak już podrażniona skóra pewnie był padł ze śmiechu. A ja czułem, że to chyba kara za wszystko grzechy i modliłem się żeby to tylko nie trwało długo. Na szczęście nie miałem ich aż tyle i Babka szybko skończyła biczowanie. Po czym zwróciła się do Oskara z tekstem, że jakiś taki jestem zestresowany… a mi pozostali się tylko uśmiechać przez zaciśnięte zęby.
Na kamienowanie już się nie wybraliśmy, odpuściłem
;-)
Później już na spokojnie zwiedzaliśmy dalej miasto, place, kościoły, których jest tutaj mnóstwo i są naprawdę bardzo ładne. Tarasy widokowe… i inne ładne miejsca. Oraz oczywiście zjedliśmy lokalny obiad. Dla Ekwadorczyków zupa to podstawa. Zupa była przepyszna! Danie główne też dobre ale zupy nie przebiło.
Na tyle nam się dobrze zwiedzało i rozmawiało, że na równik przyjechaliśmy spóźnieni o 4 minuty. 4 minuty miały spowodować, że nie miałbym zdjęcia na równiku. Kasy zamknięte, wejście zamknięte i pilnowane przez strażników (takich z karabinami) Ja mówię, dobra. Nie da się wejściem, wejdźmy wyjściem. Patrzę nie ma strażników będzie ok. Tylko przeszedłem przez bramkę wyjściową w moją stronę od razu ruszył uzbrojony strażnik. Ja jestem wysoki. On był znacznie wyższy. Do tego miał broń wielkości mojej nogi. Ja co najwyżej telefon i czapkę. Nie wiem jak ale udało się przekonać z pozoru nie do przekonania strażnika żeby pozwolił mi wejść na ogrodzony teren i zrobić kilka fotek. W razie czego nie oglądałem się za siebie. Mógł strzelać w plecy. Wolałem nie patrzeć
;-)
Przeżyłem! A co więcej jedną nogą byłem na półkuli północnej, a drugą na południowej. Świetne uczucie. Greenwich w UK nie robi takiego wrażenia jak równik w Ekwadorze.
Oskar jak się też okazało w zasadzie już na początku naszych rozmów to mój rówieśnik. Był starszy ode mnie tylko o kilka miesięcy. Mamy dzieci dokładnie w tym samym wieku. Mimo różnicy kontynentów bardzo podobne doświadczenia i generalnie filozofię życiową i to jak widzimy świat. Dlatego ten dzień był inny niż wszystkie pozostałe podczas mojej podróży. Miałem autentyczne wrażenie, że spędzam czas z kuzynem, z którym znamy się od zawsze.
Po powrocie do hotelu Daniela, żona Oskara nie mogła powstrzymać śmiechu jak jej opowiadaliśmy o Babce, która wybiczowała moją spaloną skórę. Spędziliśmy jeszcze trochę czasu na rozmowach, piciu koktajlu z owocu który rośnie jedynie w lasie deszczowym w Amazonii i piliśmy “magiczną wodę” specjalnie przygotowywaną na procesję pokutną Cucurucho, które jest obchodzone w Wielki Piątek w Quito.
Nie czuję żebym spał w hotelu w Ekwadorze. Bardziej, że odwiedziłem rodzinę, o istnieniu której do wczoraj nie miałem pojęcia.
Siedzę już na lotnisku. Za 2h lecę na Galapagos. Skóra mam wrażenie boli jakby troszkę mniej. To na pewno przez te chwasty…
;-)Mistrz kierownicy
Lot był tym razem opóźniony. Jeśli się nie mylę to chyba po raz pierwszy podczas całej mojej podróży. Niby niewiele bo 2h. Jednak tyle wystarczyło by linie lotnicze rozdały ludziom soczki i ciasteczka. A dla mnie żeby jeszcze skorzystać z business lounge i wsunąć ciepłą jajecznicę i owoce.
Po wylądowaniu na Galapagos wszystko wydaje się być elegancko zorganizowane. Tutaj paszport, tam opłata, potem bus do przystani portowej (5 USD), potem przejazd łódką (1 USD), a na końcu do wyboru: albo autobus do miasta za 5 USD albo taxi za 30 USD. Ja wziąłem autobus. To był bardzo dobry wybór po padło na mistrza kierowcy. Kierowca pędził tak, że po drodze wyprzedzał inne autobusy, a nawet taksówki. A wiatr wpadający przez otwarte okna w autobusie wyrywał ludziom włosy z głowy. Autobus dojeżdża do terminala w mieście i stąd trzeba jeszcze podjechać taxi za 1 USD do hotelu. Może się to wydawać trochę wszystko skomplikowane ale w sumie czas szybko leci i cały system całkiem nieźle działa. Nawet to, że taxi spod terminala najlepsze lata miało już dawno za sobą. Być może tutejszy, coroczny przegląd aut (którego pewnie i tak nie ma) wygląda tak: czy samochód jakkolwiek ale jedzie? Jedzie! Pieczątka przybita. W Polsce to by nie przeszło
;-)
Cała trasa od lotniska do miasta jest już w sumie całkiem ładna, a zwierzaki można zobaczyć już kilka metrów od wyjścia z samolotu.
Okazało się tego dnia, że nie tylko mistrz kierownicy wiózł mnie do miasta ale też pilot chyba nie był żółtodziobem. Mój samolot był opóźniony o 2h. Przez wiatr. Jak wylądowaliśmy to za ok 30 minut było widać kolejny, identyczny samolot, też z Quito, który po pierwszym nieudanym podejściu do lądowania odleciał na drugi krąg. Takich podejść zaliczył 4! Po czym odleciał na najbliższe lotnisko na kontynencie. Po paru godzinach, kiedy wiatr już ustał, wrócił i wylądował przy pierwszym podejściu.
Dużo więcej już nie zrobiłem po dotarciu o hotelu. Nie było sensu jechać poza miasto bo i tak zaraz byłoby ciemno. Ale samo spacerowanie po mieście też było sympatyczne. Trzeba tutaj często patrzeć pod nogi żeby nie rozdeptać jakiejś wylegującej się jaszczurki czy innego zwierzaka. Udało mi się też w końcu znaleźć sklep i kupić krem do opalania, zjeść pyszną ośmiorniczkę i zarezerwować snoorkeling z rekinami, żółwiami i innymi stworami, które zamieszkują tutejsze okolice
:-)
Może będzie kolejny rozdział dziennika, a może nie. Zależy czy rekiny będą głodne. Czyli czy będziemy pierwszą grupą jutro, czy może najedzone, bo jakaś inna grupa będzie przed moją.Jajecznica zwrotna
Zmiana stref czasowych daj się we znaki z takim podróżach. Jednej nocy śpię jak zabity, innej spać nie mogę. Tak było tej nocy. Znowu spałem po prostu “chwilkę”. Rano wstałem na śniadanie (jajecznica, tościk i owoce) i zameldowałem się w biurze skąd miałem wyruszyć w rejs po sprzęt do snoorkelingu (pianka, okulary, rurka, płetwy)
Na łodzi było 11 gości. Nieparzyście bo tylko ja bez pary. Pozostali to ludzie młodzi, sympatyczni anglo i hiszpański języczni. Standard. Ulokowaliśmy się na pokładzie i ruszyliśmy na rekiny.
Przed wejściem na łódkę wziąłem lokomotiv (tak w razie czego) a nawet 2 od razu. Zgodnie z zaleceniami. Ale ani producent tych tabletek nie przewidział, ani ja nie zakładałem jak duże będą fale i jaka będzie prędkość łódki. Odbijaliśmy się od jednej fali żeby wylądować na następnej. A jak następna była za daleko to łajba roztrzaskiwała ją od dołu. Gdybym był kierowcą tej łodzi to zakładam, że miałbym mega frajdę. Ale ja byłem tylko zwykłym, nawet nie majtkiem. Popatrzyłem po ludziach, jedno czerwoni, inni już biali… ale póki co każdy się jakoś trzymał.
Podróż w jedną stronę do pierwszego miejsca nurkowania trwała 1.5h. Ten czas mógłbym podzielić na 3 etapy.
Etap pierwszy (bardzo krótki): frajda, że ruszamy, nie widać fal.
Etap drugi najdłuższy: walka z głową, brzuchem, myślami i najdłuższa w moim życiu negocjacja z jajecznicą. Oczywiście z mojej strony przegrana. Jajecznica niestety chciała żyć na wolności. Chociaż nie wiem co to za wolność w nieczynnym jak się potem okazało zlewie.
Etap trzeci: modlitwa żeby jakoś przeżyć. Wtedy już nie wiem co było lepsze, czy być obiadem dla rekina czy tkwić dalej na rzucającej w każdą stronę łajbie.
Nie byłem pierwszy, który przegrał walkę ze śniadaniem. Chociaż marne to pocieszenie.
Po dotarciu na pierwsze pływanie cudem założyłem sprzęt i wyskoczyłem do wody. Zakładałem, że zrobi mi się trochę lepiej po pływaniu w chłodnej wodzie i widoku rybek. No nie do końca. Różnicy nie zauważyłem chyba, że na gorsze.
Podobnie było po dotarciu na drugie pływanie. Piękna zielono - błękitna woda. Przezroczysta. Ryby, przeogromne jeżowce na skałach, ławice, żółwie morskie, które praktycznie można było dotknąć… no i oczywiście rekiny. Nie głodne, czyli faktycznie ktoś był przed nami. Tyle, że ja zamiast się tym wszystkim cieszyć, wyciszyć wew i oddać naturze walczyłem ze sobą żeby z jednej strony zobaczyć jak najwięcej, a z drugiej w ogóle dać radę.
Kolejne zejście do wody musiałem odpuścić. Obiad na pokładzie zresztą też. Teraz już cel był tylko jeden: zejść na ląd i jak najszybciej udać się do hotelu.
No niestety mimo całej dzisiejszej przyrody, pięknych ryb, żółwi… muszę chyba zaliczyć tą atrakcję za nieudaną. I jedyne co pozytywne w tej całej historii to chyba to, że mimo wszystko żółwia i rekiny widziałem, dzień przeżyłem i wiem, że z taką wodą nie ma żartów. Co nie znaczy, że więcej nigdy nie spróbuję podobnej atrakcji. Ale może znaczy, że trzeba będzie się do niej jeszcze lepiej przygotować (czyli np znaleźć lepsze tabletki)
;-)
Jutro zwiedzam dalej. Będę stąpał po twardym lądzie. Tak chyba w moim przypadku będzie po prostu lepiej
:-)Żółwim tempem
W hotelu w którym jestem (La K-leta Guesthouse) jest tablica na ścianie z imionami gości. Codziennie wieczorem trzeba wpisać na niej godzinę, o której chce się zjeść śniadanie. Nie ma tutaj szwedzkiego czy jak to było w Chinach wiejskiego stołu, tylko jest zestaw przygotowany na świeżo przez właścicieli. Wpisałem się więc na 8:30. Wstałem rano, siku, spodenki, buty, woda, telefon… przygotowałem się od razu na to, że zjem śniadanie, łapię auto i jadę do żółwi.
Schodzę… cisza. Właścicielka patrzy na mnie zdziwiona. Ja zdziwiony, że ona zdziwiona. Ja pewny siebie “Hola! Jestem głodny” A ona palcem na zegar na ścianie i pokazuje, że dopiero 7:30. Jestem o godzinę za wcześnie. Oczywiście śniadanie dostałem bez problemu. Ale faktycznie telefon spłatał mi figla. Nie wiadomo dlaczego godzina na wyspie wariuje w telefonie. Raz pokazuję godzinę na Galapagos, a innym razem godzinę z kontynentu. No i stąd zamieszanie. Sniadanko jak zwykle skromne ale dokładnie takie jakie jakie było mi potrzeba. W hotelu bardzo zwracana jest uwaga na ochronę środowiska, oszczędność wody, prądu… więc śniadanie też jest tak podane, żeby nic się nie marnowało.
Przyjechała też po mnie taxi, żeby mnie zawieźć do żółwi. Przed wejściem do auta spytałem jaka cena. Na co Pan odpowiedział, że jeśli w jedną stronę to 10 usd, a jeśli ma zaczekać na mnie i potem mnie odstawić skąd zabrał to 20 usd. Ok jedźmy powiedziałem, a ja po drodze się zastanowię czy w jedną czy w 2 strony. Pan mówił po hiszpańsku więc chatGPT miał co robić. W drodze bardzo starał się mnie przekonać, że jest lepsze miejsce na żółwie, niż to gdzie ja chcę jechać i on mnie w promocji zamiast za 60 usd zawiezie tam za 50. I przy okazji dodało mu się, że jeśli spędzę na ranczu, na które jedziemy więcej niż 20 minut to jeszcze za czekanie doliczy 10 usd, czyli w sumie już 30. Strasznie to się zrobiło skomplikowane. Jednak moja decyzja była taka: jedziemy za 10 na ranczo gdzie chciałem na początku, nie musi czekać. Zresztą po co mam się spieszyć żeby się wyrobić w jakimś narzuconym czasie. Więc sobie pochodzę we własnym tempie, tak jak żółw. Będę żółwiem
:-)
Ranczo wyglądało jak opuszczona hiszpańska hacjenda. Budynek, stoliki, drzewa, dużo krzaków, ścieżka… i żółwie na ścieżce. Zresztą nie tylko tam. Wielkie żółwie były w zasadzie wszędzie. Na farmie, przed farmą, na ulicy, na poboczu. Zmotoryzowani muszą bardzo uważać żeby na takiego żółwia nie najechać. A one same też się boją, jak ktoś za blisko do nich podchodzi. Usuwają wtedy powietrze spod skorupy i chowają się do niej. Wydają przy tym dźwięk jak szybko spuszczane powietrze z materaca.
Pobyt na farmie faktycznie nie był długi. Ale to nie miało już znaczenia, bo postanowiłem wrócić do hotelu na pieszo. To dobra godzinka drogi. Ale drogi, na której co chwila przyglądałem się żółwiom, a one mi. Przeszedłem przez małą wioską gdzie nie było ładnej promenady turystycznej tylko zwykłe chatki i małe wiejskie biznesy. Dotarłem też na rynek miejski gdzie mogłem popatrzeć jak i co tam ludzie ciekawego sprzedają. Po prostu nigdzie się nie spieszyłem. Byłem ciągle żółwiem. I miałem wrażenie, że ludzie też nie zwracają na mnie żadnej uwagi. Oni po prostu mają żółwie na co dzień. Więc jeden kolejny co za różnica.
Fajnie się na to patrzy jak Ci ludzie tutaj żyją w przyjaźni ze zwierzakami. Dzielą tą wyspę razem ale zwierzęta zawsze mają u nich pierwszeństwo i szczególną uwagę.
Podładowałem w hotelu telefon i wyszedłem w kierunku plaży Tortuga Bay. To kolejna godzinka na pieszo w jedną stronę. Zresztą inaczej się nie da. Nawet rowerem jest zakaz wjazdu na szlak prowadzący do plaży. Idzie się ładną wybrukowaną ścieżką w lesie kaktusów, aż w końcu dochodzi do pięknej złotej plaży z turkusową wodą. Oraz całkiem niedaleko, tuż po minięciu wylęgających się na plaży legwanów morskich znajduje się druga plaża, ze spokojną wodą dla odmiany zieloną. Taka przepiękna, totalnie niezatłoczona zatoczka. Usiadłem sobie i patrzyłem na wodę i pelikany, które polowały na ryby. Wznosiły się do góry i szybkim lotem w dół łapały w dziób rybkę.
Piękny plan, czy możesz dopisać ceny biletów do excela/ ew mil + dopłaty (zakładam, że na Galapagos nie lecisz za kasę). Gdy już jestesmy przy Ekwadorze - nie szkoda Ci kasy na opłatę i być tam praktycznie półtora dnia?
MTalma napisał:Piękny plan, czy możesz dopisać ceny biletów do excela/ ew mil + dopłaty (zakładam, że na Galapagos nie lecisz za kasę). Gdy już jestesmy przy Ekwadorze i Galapagos - nie szkoda Ci kasy na opłatę i być tam praktycznie półtora dnia?Dużo mil zużyłem jeszcze przed planowaniem RTW więc większość lotów to ceny po prostu promocyjne lub celowo łączone loty żeby obniżyć trochę cenę. Koszty takiej podróży wrzucę na końcu ale faktem jest, że tym razem chyba więcej mil zarobię niż wydałem. Będę miał na przyszłość, na pewno się u mnie nie zmarnują.Jeśli chodzi o Galapagos to był to dla mnie naturalny wybór po tym jak wypadły mi bilety do Ekwadoru. Krótko tam będę, fakt. Ale tak samo krótko będę w każdym innym miejscu podczas całego RTW. Jak mnie żółwie zaproszą na następny raz to przyjadę kiedyś na dłużej
:-)
50 dni do pierwszego lotu.O zdrowiu, planach i poszukiwaniu etiopskiego dobrego ducha.No tak… Czas leci i nie czeka. Ale w sumie to nawet dobrze. To ja czekam, a nie czas. Podczas tego czekania nie siedzę oczywiście bezczynnie. Zdążyłem wyrobić sobie żółtą książeczkę po zaszczepieniu na żółtą febrę. Bez certyfikatu szczepienia mogę nie wjechać na Galapagos albo mieć problemy przy wyjeździe, szczególnie, że w trakcie podróży będę w Afryce. Przy okazji strzeliłem sobie jeszcze WZW-A. Jak o zdrowiu mowa to oczywiście ubezpieczenie też wykupiłem korzystając z posiadanych zniżek w Generali. Ubezpieczenie trzeba mieć, byle nie trzeba było korzystać.Pozostając w temacie zdrowia najdziwniejsze z moich przygotowań to ograniczenie jedzenia cukru. Cukier jest ukrytu praktycznie wszędzie poza surowym drewnem i kitem do okien więc jego wyeliminowanie w 100% nie jest możliwe. Ale przestałem słodzić kawę, wcinać nałogowo cukierki, ptasie mleczko, czekoladę, ciastka…. Lata temu nie zastanawiałbym się nad zdrowiem zupełnie, a już na pewno nie nad wpływem cukru na RTW (energia, jet lag, wysypianie się…) ale teraz włączam zdrowie do listy przygotowań. Mniej cukru = mniej pracy dla trzustki = mniejsza masa = więcej energii = więcej zdrowia = więcej frajdy z krótkich pobytów w fajnych miejscach świata.Ma sens? Dla mnie jak najbardziej ma!Zaczęły się ruchy na zaplanowanych przeze mnie lotach. Niektóre małe, rzędu kilku minut różnicy dla wylotu czy przylotu, inne większe jak np lot do Madrytu przesunięty o kilka godzin. Lepiej, że wiem o tym teraz niż miałbym dowiedzieć się w ostatniej chwili. Może nawet pojawi się szansa żeby faktycznie zostać dłużej o jedną noc na Galapagos.Uzupełniam też moją listę niezbędnych rzeczy do zabrania ze sobą. Dokumenty, skarpety, sprzęt… patrzę co mam, czego nie mam i jeszcze mam na tyle dużo czasu, żeby się zaopatrzyć. Lecę tylko z plecakiem podręcznym więc każdy przedmiot musi być precyzyjnie zaplanowany.Uzupełniam też listę miejsc wartych odwiedzenia. Nie będzie to jednak lista z precyzyjnie określonym planem co i gdzie robię w każdej minucie, a lista ważnych punktów, które warto wziąć pod uwagę w danym państwie / mieście. Czy to jedzenie, czy wycieczka czy jakieś punkty charakterystyczne. Żeby potem nie było, że byłem Londynie i nie widziałem Papieża, czy w Paryżu Coloseum
;-) Tutaj dochodzimy do mojego pierwszego lotu w ramach mojego RTW. Mój pierwszy lot jest do Addi Ababa. Przylatuję o 7 rano, wylatuję ok 1 w nocy do Pekinu. Mogę zabrać wielką walizkę do luku bagażowego. Ja jej jednak nie potrzebuję ale jestem pewien, że jest masa potrzebujących w Etiopii. Szczególnie młodzieży czy dzieci którym chciałbym zawieść np piłki do nogi czy jakieś inne dobra. Szukam kogoś zaufanego kto przyjąłby te rzeczy i faktycznie rozdał potrzebującym.Chciałbym również dobrze spędzić czas w mieście odwiedzając kilka wartych odwiedzenia miejsc więc szukam też kogoś lokalnego (anglojęzycznego) kto byłby w stanie spędzić ze mną dzień jako przewodnik i kierowca.Jeśli ktoś z Was chciałby polecić kogoś normalnego, rozsądnego i uczciwego podeślijcie mi jakieś namiary albo pomysły. Co dalej? Dalej będę kompletował, dopisywał punkty do listy, czytał, słuchał co ciekawego ludzie mówią o miejscach w których będę. Czyli przygotowania w pełni.50 dni do pierwszego lotu. To jeszcze dużo. I bardzo niedużo… czas szybko leci i nie czeka przecież.. to ja czekam
:)
@adamkru to tylko koniecznie pilnuj się w Addis na layoverze. Po nocnym locie pewnie dopadnie Cię zmęczenie, a w taki sposób najłatwiej tam okraść białych turystów.Poza tym fajna podróż i powodzenia
:)
tropikey napisał:Gdzie można zorganizować takie ładne pliki USD?Kupiłem w kantorze z przesyłką do domu
:)https://tavex.pl/Możną takie, można inne nominały. Generalnie do wyboru, do koloru
;) Mam nadzieję, że są prawdziwe [emoji2957]
Odnośnie niskich nominałów $$, to na Świętokrzyskiej w WWA w większości kantorów się dostanie, ale TAVEX ma z reguły zawsze nowe:) Kupowałem tam już kilka razy 1 i 2 dolarówki. I jeszcze info, są trochę droższe niż większe nominały.
Pierogi z kapustą i grzybami.Bardzo lubię pierogi z kapustą i grzybami. Kiedy widzę ich gar nie mogę przejść obojętnie. Tak było i tym razem. Wszamałem michę i wróciłem po dokładkę… nie no jasne, że te domowe są lepsze. Ale ja nie jestem wybredny bo to ostatnie pierogi jakie jadłem na kolejne prawie 3 tygodnie… Kiedy w 2018 roku przed moim wylotem do Uluru w Australii siedziałem w tym samym saloniku na lotnisku nie myślałem, że za kilka lat znowu tu będę ale z zupełnie innym planem. I o ile tamta podróż zmieniła wiele w moim prywatnym i biznesowym świecie, a najwięcej w mojej głowie… i wiele podróży odbyłem w międzyczasie to tą znowu traktuję wyjątkowo. Dokładnie też tak się czuję. Nie wiem czego mam się spodziewać, nie wiem czy wszystko wyjdzie zgodnie z planem ale też nie wiem co wyjdzie ot tak bez planu… jedno co wiem to, że nikt nie zjadł przed lotem tyle pierogów co ja więc gdyby w TV mówili o jakimś przymusowym lądowaniu czy coś to wiadomo dlaczego
:-)Do Etiopii wiozę ze sobą wypchany piłkami do piłki nożnej plecak. I w zasadzie tyle. No może poza ładowarką, kablami, majtkami i samym plecakiem to już tam więcej nic nie ma. Może rzeczy osobiste wysłałem prosto do Pekinu. Tam będą na mnie czekać spokojnie na taśmie po wylądowaniu. Jak rozdam jutro piłki to będę miał miejsce żeby się już elegancko w Pekinie przepakować w jeden plecak.Stojąc w kolejce do check-in na lotnisku w Warszawie fajnym zbiegiem okoliczności dostałem maila z voucherem na hotel, taxi i jedzenie w Addis Ababa. Zasada jest taka, że jak pasażer leci liniami Ethiopian Airlines i ma przesiadkę dłuższą niż kilka godzin na te wszystkie bajery. A ja mam przesiadkę ponad 18h. Liczę też, że zamiast płacić za Visę do Etiopii 62USD dostanę ją za free.Dodatkowo też nie marnując czasu w drodze na lotnisko ogarnąłem sobie lokalnego Etiopczyka-przewodnika. To oznacza, że jutro ląduję, załatwiam transit Visę, jadę do hotelu, wciągam śniadanie i zaczynam nowy afrykański dzień.Wiem, że wiele osób już sprawdzało, czy ziemia faktycznie jest okrągła. Wiele potwierdziło, wielu nie wierzy. Muszę sam się przekonać ;-P Przede mną 20 dni pełne lotów, lotnisk i samolotów… i wszystkiego co pomiędzy czyli trochę Afryki, trochę Azji, Australii, Ameryki północnej i południowej, kilku wysp i mam nadzieję fajnych przygód, miejsc i ludzi spotkanych po drodze. Trzymajcie kciuki! Boarding za ok 15 min. Zdążę jeszcze wciągnąć ze 2 pierogi
:-)
Sorri za ot, ale połączenie przez Addis jest dość atrakcyjne pod niektórymi względami atrakcyjnym sposobem dotarcia do Pekinu czy Guangzhou. Zdaje się jednak, że przy wyjściu z lotniska w Addis jest wymagana żółta książeczka. Czy musiałeś ją okazać?
pabien napisał:Sorri za ot, ale połączenie przez Addis jest dość atrakcyjne pod niektórymi względami atrakcyjnym sposobem dotarcia do Pekinu czy Guangzhou. Zdaje się jednak, że przy wyjściu z lotniska w Addis jest wymagana żółta książeczka. Czy musiałeś ją okazać?Pierwszy raz o żółtą książeczkę pytali mnie w Singapurze. Zakładam, że drugi raz spytają o nią dopiero na Galapagos
:-)
piotrkr napisał:Nie wiem czy masz pecha, bo ciągle leje, czy farta, bo dostajesz puste rzędy w samolotach
;)Farta - bo jestem w tych wszystkich miejscach mimo, że pada. Pecha - bo nikt nie chce obok mnie siedzieć [emoji1787][emoji23]
adamkru napisał:Najpierw były żółwie, potem legwany, pelikany, uchatki… a tych ostatnich jest na wyspie pełno! Śpią na ławkach, na chodnikach, na łódkach, przy wejściach na molo… wkurzają się jak się je dotyka. Tego nie wolno.Z góry przepraszam za tryb "wujka Janusza", który przychodzi w gości i się wymądrza, ale trzeba tu dodać (z myślą o tych wszystkich, którzy po przeczytaniu relacji wybiorą się na Galapagos) jedną ważną rzecz. W przypadku szczeniąt - bo chyba tak się je zwie - tych sympatycznych zwierząt, naprawdę nie wolno ich dotykać. I nie chodzi o to, czy im się to podoba, czy nie, lecz o to, by maluch nie "złapał" ludzkiego zapachu, bo wtedy może zostać odtrącony przez matkę i czeka go okrutny los. Choćby zatem nie wiadomo jak "przytulaśny" wydał się komukolwiek taki szkrab, trzymajcie ręce przy sobie.
adamkru napisał:Tym razem obok mnie na miejscach gdzie do tej pory z reguły lub pecha siedział “nikt” teraz siedziała już moja rodzina
:-) Może los pokazał, że te miejsca były dla Twoich bliskich i następną taką podróż trzeba już odbyć razem
:)
Mikolaj2206 napisał:adamkru napisał:Tym razem obok mnie na miejscach gdzie do tej pory z reguły lub pecha siedział “nikt” teraz siedziała już moja rodzina
:-) Może los pokazał, że te miejsca były dla Twoich bliskich i następną taką podróż trzeba już odbyć razem
:)Powiem Ci, że dokładnie tak też o tym pomyślałem
:-) Zdecydowanie coś w tym jest
:-)
Fajnie jest to wszystko zobaczyć co wiele razy widziałem tylko w telewizji. Niefajne jest jednak to, że z jednej strony to miejsce gwiazd i gdzie rozdawane są oskary, a wszędzie dookoła bezdomni (bo czy narkomani to nie wiem). W zasadzie w mojej podróży nigdzie nie było tylu bezdomnych co tutaj w LA. Przykre. Jestem pewien, że gdyby nie deszcz, byłoby ich tu jeszcze znacznie więcej.
W LA jest dużo, bardzo dużo do zobaczenia. Przez tą ulewę nie udało mi się dotrzeć wszędzie gdzie chciałem. Zatem LA zostaje na mojej liście na przyszłość. Ale tym razem już mam nadzieję z całą rodziną. 2-3 dni w LA a potem w głąb Stanów.
Pozostało mi się spakować, rano wszamać gdzieś śniadanie i wrócić na lotnisko. Jutro przede mną 2 loty. Pierwszy do San Salvadoru (bez wyjścia na miasto), drugi do Quito w Ekwadorze. Zaczynam hiszpańską część mojej przygody.
Hasta la vista!
W Salvadorze odbył się kiedyś mecz ligowy, podczas którego na boisko wbiegła kura. Nie byłoby w tym nic dziwnego, kura jak kura. Tyle, że ta miała na sobie mały czerwony szalik klubowy jednego z zespołów.
Sędzia próbował ją złapać, zawodnicy ją gonili, kibice ją dopingowali, a ona przebiegła pół boiska szybciej niż ktokolwiek na murawie.
Po kilku minutach zamieszania bramkarz jednego zespołu złapał kurę. I w momencie, kiedy wszyscy myśleli, że ją wyniesie, on ją podniósł jak zdobyty puchar i zrobił honorową rundę wokół bramki.
Drużyna kury wygrała, publiczność oszalała…
Jestem właśnie w Salvadorze na lotnisku. Właśnie zjadłem zupę z kury. Była bardzo smaczna. Wzniosłem talerz wysoko, jak zdobyty puchar bo wreszcie coś dzisiaj zjadłem ciepłego.
Za 1,5h lecę do Ekwadoru, gdzie powinna na mnie czekać podwózka do hotelu niedaleko lotniska.
O LA mogę jeszcze jedynie dodać, że komunikacja miejska jest bardzo tania. Dojazd z Hollywood do Lotniska LAX z 3 przesiadkami to koszt ok 1,5 USD.
Od momentu wejścia do metra człowiek już się czuje jakby był w Ameryce łacińskiej. No i jednocześnie niestety w sypialni dla bezdomnych. Tym bardziej, że jechałem na lotnisko ok 9 rano. Bezdomni nie zaczepiają ludzi, a ludzie są do nich przyzwyczajeni. Po prostu tak jest.
Na lotnisku LAX język lotniskowy to hiszpański. W samolocie to już wiadomo, szczególnie jak się jest jedynym białym (mimo twarzy czerwonej) na pokładzie :-)
O deszczu nie będę pisał bo dobrze wiecie jak było. A o Aviance mogę napisać tylko tyle, że to taka podobna linia (przynajmniej na krótkich odcinkach) jak nasz europejski “Ryanair” tyle, że można zbierać na niej mile M&M.
Najfajniejsze jest teraz uczucie, że jestem dokładnie pośrodku połączonych kontynentów amerykańskich. Oraz, że kura była bardzo smaczna. Widać nie biegała jednak tak szybko jak mówi o niej legenda… ;-)
Piekąca, zjarana skóra trzyma się mnie jeszcze od wyjazdu z Fiji. Nauczyłem się jakoś z tym żyć i mało myśleć. Jeszcze trochę poboli, za jaki czas przestanie. No chyba, że…
W Ekwadorze wylądowałem przed 3 w nocy. Samolot był wypełniony w może 50%. Obsługa na starcie zgasiła wszystkie światła i włączyła dopiero po lądowaniu. Znowu Avianca więc i tak nie było co liczyć na żaden jedzeniowy serwis na pokładzie. Jednak z tego lotu zapamiętam widok rozgwieżdżonego nieba oraz burzę z piorunami, która co kilka sekund rozświetlała chmury pod nami.
Zaraz po wyjściu z terminala czekali na mnie właściciele hotelu (małżeństwo) gdzie miałem rezerwację. Od słowa do słowa umówiliśmy się, że jak tylko dojedziemy, to ja wbijam do wyrka, że rano zrobimy formalności podczas śniadania i że zaraz po śniadaniu pojedziemy na miasto zwiedzać. Lepiej zwiedzać niż spać tym bardziej, że jestem tutaj tylko jeden dzień. I coś czułem, że chyba trafiłem w dobre ręce.
Rano zanim jeszcze budzik zadzwonił obudziły mnie psy. Biegały tuż za moim oknem i krzyczały, żebym wstawał. Albo coś innego, nie rozumiem psiego-hiszpańskiego. Otwieram okno, a tam piękny zielony ogród, czyste niebo no i oczywiście machające z radości, że wstałem ogony.
Właścicielka podczas śniadania opowiedziała mi już wiele na temat Ekwadoru i oczywiście tutejszego jedzenia. I chwilę potem przyjechał właściciel Oskar, z którym wskoczyłem do auta i ruszyliśmy zwiedzać Quito.
Miasto nie jest najprostsze do samodzielnego zwiedzania w tak krótkim czasie. Jest położone w Andach na wysokości 2800 m n.p.m., na bardzo rozciągniętym terenie. Mieszka tutaj ponad 3 miliony osób. Jest drugą najwyżej położoną stolicą na świecie (tą pierwszą jest La Paz w Boliwii). Więc samo dojazd z hotelu do centrum zajął nam dobrą godzinę. Oczywiście poprosiłem, żebyśmy poza miejscami typowo turystycznymi odwiedzili również te mniej turystyczne. Te gdzie lokalni ludzie chodzą, jedzą lub po prostu spędzają czas.
Pojechaliśmy więc od razu na lokalny rynek z owocami, warzywami i różnymi ziołami. Jednostką w polsce na rynku jest kilogram. Tutaj jednostką jest 1 USD. Masz 2 dolary to masz 2 worki owoców, warzyw lub 2-ie kiście bananów. USD ponieważ oficjalną walutą w Ekwadorze od ok 20 lat jest dolar amerykański.
Na tym samym markecie zaprowadził mnie Oskar do Babki, która leczy ziołami w sposób niekonwencjonalny. Podobno dużo ludzi w Ekwadorze leczy się w ten sposób. Odwiedzają też Babkę kiedy chcą zobaczyć czy coś im nie dolega, a czego nie widać na zew. Coś nowego, nie zaszkodzi spróbować. Sam prosiłem o lokalne, a nie turystyczne zwyczaje.
Babka zaprowadziła mnie na schowany gdzieś za schodami plac. Na tym placu były drzwi. Każde z nim z imieniem innej Babki. Mówię dobra, luz. Widocznie nie robi się oczyszania ziołami przy ludziach. A Babka mówi, zdejmij bluzę i koszulkę. Wtedy wzięła do ręki jajko (chyba na twardo) i tym jajkiem zaczęła mnie dotykać i coś tam mamrotać w niewiadomym języku. Jednak po jajku złapała porządną garść ziół wszelakich i tymi ziołami zaczęła mnie okładać po brzuchu, rękach, ramionach, plecach… a ja zwijałem się z bólu. Gdyby nie moja i tak już podrażniona skóra pewnie był padł ze śmiechu. A ja czułem, że to chyba kara za wszystko grzechy i modliłem się żeby to tylko nie trwało długo. Na szczęście nie miałem ich aż tyle i Babka szybko skończyła biczowanie. Po czym zwróciła się do Oskara z tekstem, że jakiś taki jestem zestresowany… a mi pozostali się tylko uśmiechać przez zaciśnięte zęby.
Na kamienowanie już się nie wybraliśmy, odpuściłem ;-)
Później już na spokojnie zwiedzaliśmy dalej miasto, place, kościoły, których jest tutaj mnóstwo i są naprawdę bardzo ładne. Tarasy widokowe… i inne ładne miejsca. Oraz oczywiście zjedliśmy lokalny obiad. Dla Ekwadorczyków zupa to podstawa. Zupa była przepyszna! Danie główne też dobre ale zupy nie przebiło.
Na tyle nam się dobrze zwiedzało i rozmawiało, że na równik przyjechaliśmy spóźnieni o 4 minuty. 4 minuty miały spowodować, że nie miałbym zdjęcia na równiku. Kasy zamknięte, wejście zamknięte i pilnowane przez strażników (takich z karabinami) Ja mówię, dobra. Nie da się wejściem, wejdźmy wyjściem. Patrzę nie ma strażników będzie ok. Tylko przeszedłem przez bramkę wyjściową w moją stronę od razu ruszył uzbrojony strażnik. Ja jestem wysoki. On był znacznie wyższy. Do tego miał broń wielkości mojej nogi. Ja co najwyżej telefon i czapkę. Nie wiem jak ale udało się przekonać z pozoru nie do przekonania strażnika żeby pozwolił mi wejść na ogrodzony teren i zrobić kilka fotek. W razie czego nie oglądałem się za siebie. Mógł strzelać w plecy. Wolałem nie patrzeć ;-)
Przeżyłem! A co więcej jedną nogą byłem na półkuli północnej, a drugą na południowej. Świetne uczucie. Greenwich w UK nie robi takiego wrażenia jak równik w Ekwadorze.
Oskar jak się też okazało w zasadzie już na początku naszych rozmów to mój rówieśnik. Był starszy ode mnie tylko o kilka miesięcy. Mamy dzieci dokładnie w tym samym wieku. Mimo różnicy kontynentów bardzo podobne doświadczenia i generalnie filozofię życiową i to jak widzimy świat. Dlatego ten dzień był inny niż wszystkie pozostałe podczas mojej podróży. Miałem autentyczne wrażenie, że spędzam czas z kuzynem, z którym znamy się od zawsze.
Po powrocie do hotelu Daniela, żona Oskara nie mogła powstrzymać śmiechu jak jej opowiadaliśmy o Babce, która wybiczowała moją spaloną skórę. Spędziliśmy jeszcze trochę czasu na rozmowach, piciu koktajlu z owocu który rośnie jedynie w lasie deszczowym w Amazonii i piliśmy “magiczną wodę” specjalnie przygotowywaną na procesję pokutną Cucurucho, które jest obchodzone w Wielki Piątek w Quito.
Nie czuję żebym spał w hotelu w Ekwadorze. Bardziej, że odwiedziłem rodzinę, o istnieniu której do wczoraj nie miałem pojęcia.
Siedzę już na lotnisku. Za 2h lecę na Galapagos. Skóra mam wrażenie boli jakby troszkę mniej. To na pewno przez te chwasty… ;-)Mistrz kierownicy
Lot był tym razem opóźniony. Jeśli się nie mylę to chyba po raz pierwszy podczas całej mojej podróży. Niby niewiele bo 2h. Jednak tyle wystarczyło by linie lotnicze rozdały ludziom soczki i ciasteczka. A dla mnie żeby jeszcze skorzystać z business lounge i wsunąć ciepłą jajecznicę i owoce.
Po wylądowaniu na Galapagos wszystko wydaje się być elegancko zorganizowane. Tutaj paszport, tam opłata, potem bus do przystani portowej (5 USD), potem przejazd łódką (1 USD), a na końcu do wyboru: albo autobus do miasta za 5 USD albo taxi za 30 USD. Ja wziąłem autobus. To był bardzo dobry wybór po padło na mistrza kierowcy. Kierowca pędził tak, że po drodze wyprzedzał inne autobusy, a nawet taksówki. A wiatr wpadający przez otwarte okna w autobusie wyrywał ludziom włosy z głowy. Autobus dojeżdża do terminala w mieście i stąd trzeba jeszcze podjechać taxi za 1 USD do hotelu. Może się to wydawać trochę wszystko skomplikowane ale w sumie czas szybko leci i cały system całkiem nieźle działa. Nawet to, że taxi spod terminala najlepsze lata miało już dawno za sobą. Być może tutejszy, coroczny przegląd aut (którego pewnie i tak nie ma) wygląda tak: czy samochód jakkolwiek ale jedzie? Jedzie! Pieczątka przybita. W Polsce to by nie przeszło ;-)
Cała trasa od lotniska do miasta jest już w sumie całkiem ładna, a zwierzaki można zobaczyć już kilka metrów od wyjścia z samolotu.
Okazało się tego dnia, że nie tylko mistrz kierownicy wiózł mnie do miasta ale też pilot chyba nie był żółtodziobem. Mój samolot był opóźniony o 2h. Przez wiatr. Jak wylądowaliśmy to za ok 30 minut było widać kolejny, identyczny samolot, też z Quito, który po pierwszym nieudanym podejściu do lądowania odleciał na drugi krąg. Takich podejść zaliczył 4! Po czym odleciał na najbliższe lotnisko na kontynencie. Po paru godzinach, kiedy wiatr już ustał, wrócił i wylądował przy pierwszym podejściu.
Dużo więcej już nie zrobiłem po dotarciu o hotelu. Nie było sensu jechać poza miasto bo i tak zaraz byłoby ciemno. Ale samo spacerowanie po mieście też było sympatyczne. Trzeba tutaj często patrzeć pod nogi żeby nie rozdeptać jakiejś wylegującej się jaszczurki czy innego zwierzaka. Udało mi się też w końcu znaleźć sklep i kupić krem do opalania, zjeść pyszną ośmiorniczkę i zarezerwować snoorkeling z rekinami, żółwiami i innymi stworami, które zamieszkują tutejsze okolice :-)
Może będzie kolejny rozdział dziennika, a może nie. Zależy czy rekiny będą głodne. Czyli czy będziemy pierwszą grupą jutro, czy może najedzone, bo jakaś inna grupa będzie przed moją.Jajecznica zwrotna
Zmiana stref czasowych daj się we znaki z takim podróżach. Jednej nocy śpię jak zabity, innej spać nie mogę. Tak było tej nocy. Znowu spałem po prostu “chwilkę”. Rano wstałem na śniadanie (jajecznica, tościk i owoce) i zameldowałem się w biurze skąd miałem wyruszyć w rejs po sprzęt do snoorkelingu (pianka, okulary, rurka, płetwy)
Na łodzi było 11 gości. Nieparzyście bo tylko ja bez pary. Pozostali to ludzie młodzi, sympatyczni anglo i hiszpański języczni. Standard. Ulokowaliśmy się na pokładzie i ruszyliśmy na rekiny.
Przed wejściem na łódkę wziąłem lokomotiv (tak w razie czego) a nawet 2 od razu. Zgodnie z zaleceniami. Ale ani producent tych tabletek nie przewidział, ani ja nie zakładałem jak duże będą fale i jaka będzie prędkość łódki. Odbijaliśmy się od jednej fali żeby wylądować na następnej. A jak następna była za daleko to łajba roztrzaskiwała ją od dołu. Gdybym był kierowcą tej łodzi to zakładam, że miałbym mega frajdę. Ale ja byłem tylko zwykłym, nawet nie majtkiem. Popatrzyłem po ludziach, jedno czerwoni, inni już biali… ale póki co każdy się jakoś trzymał.
Podróż w jedną stronę do pierwszego miejsca nurkowania trwała 1.5h. Ten czas mógłbym podzielić na 3 etapy.
Etap pierwszy (bardzo krótki): frajda, że ruszamy, nie widać fal.
Etap drugi najdłuższy: walka z głową, brzuchem, myślami i najdłuższa w moim życiu negocjacja z jajecznicą. Oczywiście z mojej strony przegrana. Jajecznica niestety chciała żyć na wolności. Chociaż nie wiem co to za wolność w nieczynnym jak się potem okazało zlewie.
Etap trzeci: modlitwa żeby jakoś przeżyć. Wtedy już nie wiem co było lepsze, czy być obiadem dla rekina czy tkwić dalej na rzucającej w każdą stronę łajbie.
Nie byłem pierwszy, który przegrał walkę ze śniadaniem. Chociaż marne to pocieszenie.
Po dotarciu na pierwsze pływanie cudem założyłem sprzęt i wyskoczyłem do wody. Zakładałem, że zrobi mi się trochę lepiej po pływaniu w chłodnej wodzie i widoku rybek.
No nie do końca. Różnicy nie zauważyłem chyba, że na gorsze.
Podobnie było po dotarciu na drugie pływanie.
Piękna zielono - błękitna woda. Przezroczysta.
Ryby, przeogromne jeżowce na skałach, ławice, żółwie morskie, które praktycznie można było dotknąć… no i oczywiście rekiny. Nie głodne, czyli faktycznie ktoś był przed nami.
Tyle, że ja zamiast się tym wszystkim cieszyć, wyciszyć wew i oddać naturze walczyłem ze sobą żeby z jednej strony zobaczyć jak najwięcej, a z drugiej w ogóle dać radę.
Kolejne zejście do wody musiałem odpuścić. Obiad na pokładzie zresztą też. Teraz już cel był tylko jeden: zejść na ląd i jak najszybciej udać się do hotelu.
No niestety mimo całej dzisiejszej przyrody, pięknych ryb, żółwi… muszę chyba zaliczyć tą atrakcję za nieudaną. I jedyne co pozytywne w tej całej historii to chyba to, że mimo wszystko żółwia i rekiny widziałem, dzień przeżyłem i wiem, że z taką wodą nie ma żartów. Co nie znaczy, że więcej nigdy nie spróbuję podobnej atrakcji. Ale może znaczy, że trzeba będzie się do niej jeszcze lepiej przygotować (czyli np znaleźć lepsze tabletki) ;-)
Jutro zwiedzam dalej. Będę stąpał po twardym lądzie. Tak chyba w moim przypadku będzie po prostu lepiej :-)Żółwim tempem
W hotelu w którym jestem (La K-leta Guesthouse) jest tablica na ścianie z imionami gości. Codziennie wieczorem trzeba wpisać na niej godzinę, o której chce się zjeść śniadanie. Nie ma tutaj szwedzkiego czy jak to było w Chinach wiejskiego stołu, tylko jest zestaw przygotowany na świeżo przez właścicieli. Wpisałem się więc na 8:30. Wstałem rano, siku, spodenki, buty, woda, telefon… przygotowałem się od razu na to, że zjem śniadanie, łapię auto i jadę do żółwi.
Schodzę… cisza. Właścicielka patrzy na mnie zdziwiona. Ja zdziwiony, że ona zdziwiona. Ja pewny siebie “Hola! Jestem głodny” A ona palcem na zegar na ścianie i pokazuje, że dopiero 7:30. Jestem o godzinę za wcześnie. Oczywiście śniadanie dostałem bez problemu. Ale faktycznie telefon spłatał mi figla. Nie wiadomo dlaczego godzina na wyspie wariuje w telefonie. Raz pokazuję godzinę na Galapagos, a innym razem godzinę z kontynentu. No i stąd zamieszanie. Sniadanko jak zwykle skromne ale dokładnie takie jakie jakie było mi potrzeba. W hotelu bardzo zwracana jest uwaga na ochronę środowiska, oszczędność wody, prądu… więc śniadanie też jest tak podane, żeby nic się nie marnowało.
Przyjechała też po mnie taxi, żeby mnie zawieźć do żółwi. Przed wejściem do auta spytałem jaka cena. Na co Pan odpowiedział, że jeśli w jedną stronę to 10 usd, a jeśli ma zaczekać na mnie i potem mnie odstawić skąd zabrał to 20 usd. Ok jedźmy powiedziałem, a ja po drodze się zastanowię czy w jedną czy w 2 strony. Pan mówił po hiszpańsku więc chatGPT miał co robić. W drodze bardzo starał się mnie przekonać, że jest lepsze miejsce na żółwie, niż to gdzie ja chcę jechać i on mnie w promocji zamiast za 60 usd zawiezie tam za 50. I przy okazji dodało mu się, że jeśli spędzę na ranczu, na które jedziemy więcej niż 20 minut to jeszcze za czekanie doliczy 10 usd, czyli w sumie już 30. Strasznie to się zrobiło skomplikowane. Jednak moja decyzja była taka: jedziemy za 10 na ranczo gdzie chciałem na początku, nie musi czekać. Zresztą po co mam się spieszyć żeby się wyrobić w jakimś narzuconym czasie. Więc sobie pochodzę we własnym tempie, tak jak żółw. Będę żółwiem :-)
Ranczo wyglądało jak opuszczona hiszpańska hacjenda. Budynek, stoliki, drzewa, dużo krzaków, ścieżka… i żółwie na ścieżce. Zresztą nie tylko tam. Wielkie żółwie były w zasadzie wszędzie. Na farmie, przed farmą, na ulicy, na poboczu. Zmotoryzowani muszą bardzo uważać żeby na takiego żółwia nie najechać. A one same też się boją, jak ktoś za blisko do nich podchodzi. Usuwają wtedy powietrze spod skorupy i chowają się do niej. Wydają przy tym dźwięk jak szybko spuszczane powietrze z materaca.
Pobyt na farmie faktycznie nie był długi. Ale to nie miało już znaczenia, bo postanowiłem wrócić do hotelu na pieszo. To dobra godzinka drogi. Ale drogi, na której co chwila przyglądałem się żółwiom, a one mi. Przeszedłem przez małą wioską gdzie nie było ładnej promenady turystycznej tylko zwykłe chatki i małe wiejskie biznesy. Dotarłem też na rynek miejski gdzie mogłem popatrzeć jak i co tam ludzie ciekawego sprzedają. Po prostu nigdzie się nie spieszyłem. Byłem ciągle żółwiem. I miałem wrażenie, że ludzie też nie zwracają na mnie żadnej uwagi. Oni po prostu mają żółwie na co dzień. Więc jeden kolejny co za różnica.
Fajnie się na to patrzy jak Ci ludzie tutaj żyją w przyjaźni ze zwierzakami. Dzielą tą wyspę razem ale zwierzęta zawsze mają u nich pierwszeństwo i szczególną uwagę.
Podładowałem w hotelu telefon i wyszedłem w kierunku plaży Tortuga Bay. To kolejna godzinka na pieszo w jedną stronę. Zresztą inaczej się nie da. Nawet rowerem jest zakaz wjazdu na szlak prowadzący do plaży. Idzie się ładną wybrukowaną ścieżką w lesie kaktusów, aż w końcu dochodzi do pięknej złotej plaży z turkusową wodą. Oraz całkiem niedaleko, tuż po minięciu wylęgających się na plaży legwanów morskich znajduje się druga plaża, ze spokojną wodą dla odmiany zieloną. Taka przepiękna, totalnie niezatłoczona zatoczka. Usiadłem sobie i patrzyłem na wodę i pelikany, które polowały na ryby. Wznosiły się do góry i szybkim lotem w dół łapały w dziób rybkę.