I oto miejscowe ślicznotki zmierzające na Timkat. Festiwal strojów i fryzur.
Ideałem urody u etiopskiej kobiety, jest "wysokie czoło". Te, które chcą być najpiękniejsze, podgalają sobie włosy jak najwyżej. Zysk : adoracja panów i zazdrość pań
:)
Pośpiech się opłacił - z hostelu wyszliśmy punktualnie o 10.00. Kolejnym miejscem, do którego chcieliśmy się dostać, był Debark. Miasto położone na wysokości 2800 m n.p.m. , w którym znajduje się biuro Parku Narodowego Semien. To tam właśnie można załatwiać wycieczki w góry Semien - a to planowaliśmy zrobić. Niestety, do Debark nie ma bezpośredniego połączenia. Najpierw trzeba się dostać do Shire, zanocować tam (uciążliwe, ale przynajmniej wiemy, że to się stanie. Nie zostaniemy nagle ponownie zaskoczeni postojem autobusu gdzieśtam), a dopiero drugiego ranka szukać autobusu do Debark. Na dworzec autobusowy podjechaliśmy motorikszą (30 birrów) - nie mieliśmy już czasu na szukanie odpowiedniego dworca (w Mekele są dwa i z każdego z nich odjeżdżają autobusy w inne strony).
Choć powiem szczerze - w pierwszym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zrobiliśmy ufając kierowcy
:D
Ale jednak tak - dworzec autobusowy w Mekele. Bilet do Shire - 110 birrów + 20 za bagaże. Autobus (ostatni tego dnia) miał wyjechać o 11.00 (wyjątkowo późno. Dziwne. Chyba nie na darmo ten akurat dworzec określało się mianem "nowy" - to duży progres w stosunku do etiopskich zwyczajów autobusowych
:D W Shire mieliśmy się pojawić o 16.40, ale nauczeni doświadczeniem zbytnio sobie tego do serca nie wzięliśmy
:D
I okazało się, że słusznie
:D Wyjechaliśmy dopiero po wpakowaniu wszystkich paczuszek, pudeł i łoża małżeńskiego z zagłówkiem na dach
:D (i tak, oczywiście zapalić nie zdążyłam
:D
Po drodze standardowa przerwa w podróży na jedzenie. Ceny napojów na takich dworcach raczej stałe - 15 birrów cola, 10 birrów woda.
W niektórych miejscach autobus znacząco tracił prędkość, żeby przejechać przez tłumy świętujących Timkat. Więc i tak nie było co liczyć, że dojedziemy o czasie, prawda?
:)
Poza tym, co chwilę się ktoś dosiadał - tym razem nie na przystankach, tylko bezpośrednio z drogi. Autobus zatrzymywał się wszędzie - pod domami, na zakrętach, według zapotrzebowania
:)
Nawet w momentach, gdy myślałam - no nie, teraz nie ma szans, żebyśmy jeszcze kogoś zmieścili...
:D Jak zwykle się myliłam
:D
A za oknem takie widoki...
A teraz porada praktyczna dla wszystkich chcących podróżować miejscowymi autobusami w Etiopii. Otóż, jeśli tylko Wam się uda, zajmujcie w nich ostatnie miejsca. To bardzo ważne (zwłaszcza dla szczególnie wrażliwych), choć ma też swoje minusy
:D Etiopczycy rzadko podróżują i nie są do tego przyzwyczajeni. A co za tym idzie - często i dość efektownie chorują na chorobę lokomocyjną. Ogólnie jest to dość przykre, bo gdy przydarzy się im coś takiego, naprawdę są zażenowani i bardzo im głupio. Ostatnie miejsce w autobusie gwarantuje, że nikt znienacka nie zwróci Wam na plecy. Minus jest zaś taki, że przed Wami rozpościerają się widoki na cały autobus. Sami zdecydujcie, co ważniejsze
:)
Wymiotowanie w autobusie jest tak normalne, że kierowca ma przygotowany cały zwitek woreczków foliowych i , w odpowiednim momencie, podaje je do tyłu autobusu. Każdy pasażer zabiera sobie tyle, ile przewiduje wykorzystać i podaje zwitek na następne siedzenie. To bardzo dobry zwyczaj, bo pozwalał nam się zaopatrywać w woreczki foliowe podczas całej podróży (taki woreczek zawsze się do czegoś przydaje i zawsze ich za mało
:D Natomiast sama sytuacja naprawdę nie jest miła - a zwłaszcza nieprzyjemne jest wrażenie "po". I nie chodzi mi zupełnie o wymioty - jakoś na to wrażliwa nie jestem. Po prostu bardzo szkoda mi było "winowajców", czuli zazwyczaj naprawdę duży wstyd. Nie dość, że samopoczucie ich dobijało, to jeszcze w dodatku doznawali ujmy na honorze, w dodatku w obecności białych.
Trudno się zresztą dziwić. Dla kogoś, kto ma wrażliwy żołądek, takie zakręty, to zabójstwo. A co dopiero mówić o nieprzyzwyczajonych do nich pasterzach...
W Etiopii autobusami podróżuje się długo, nie da się ukryć. Dużo lepszym/szybszym sposobem przemierzania odległości wydają się być loty, zwłaszcza, jeśli ma się tak mało czasu na zwiedzenie tego kraju. Dla nas loty wewnętrzne nie wchodziły w grę ze względu na cenę (ale tak, jest jedna promocja - jeśli do Etiopii dolatujesz Ethiopian Airlines, to masz zniżkę 50% na wszystkie loty wewnętrzne). Jednak chyba bym się nie zamieniła. Podróż autobusem pozwala na lepsze, przynajmniej według mnie, poznanie kraju. I, przede wszystkim, ludzi, z którymi podróżujesz. A jadąc autobusami miejscowymi, nie poznajesz biznesmenów, tylko zwykłych mieszkańców - pasterzy, kobiety jadące na targ, rodziny, które podróżują wspólnie...Nie. Jestem pewna, że bym się nie zamieniła.
Poza tym, jest jeszcze jeden plus - nigdy, przenigdy się nie zgubisz. Nikt cię nigdzie nie zostawi i, gwarantuję, nie zapomni o tobie
:D Po pierwsze - jesteś główną atrakcją przejazdu (czasem na postojach nasi kierowcy rozmawiając z innymi z dumą wskazywali na nas, potakując głowami). No i nie ma żadnych szans, żeby autobus odjechał bez ciebie, bo po prostu nie jesteś w stanie wtopić się w tłum
:D
A w autobusie wcale nie jest nudno. Przeciwnie - cały czas jesteś tak zajęty, że nie wiesz, w co ręce włożyć
:D Bo tak - masz obowiązki turystyczne (musisz się uśmiechać, oduśmiechiwać, machać i odmachiwać, dawać do dotknięcia włosy, pokazywać skórę na dłoni itp. Dodatkowo odpowiadasz na próby zagadywania i musisz się uczyć podstawowych słów w miejscowych narzeczach - poważnie, to bardzo przyjemne, że miejscowi zawsze chcą cię nauczyć jak np. mówi się : krowa). Równocześnie masz dylematy moralne - czy oczy trzymać szeroko otwarte (i podziwiać niesamowite widoki za oknem), czy zamknięte (żeby nie krępować tych, co wymiotują). A jak do tego dodasz jeszcze obowiązek gospodarski (mycie szyb w autobusie w celu robienia zdjęć), no to sami widzicie, że taka podróż, to bardzo pracowity okres
:D
No i w końcu Shire (o 19.30, zamiast o 16.40:) Ale nie obyło się bez drobnych utrudnień. Przed Aksum (podobno jakieś 20 kilometrów), wysadzono nas z autobusu i kazano się przesiąść do małego busika. Oczywiście szybko-szybko (ale tym razem kierowcy przeszli samych siebie - nim dobiegliśmy do busu, nasze plecaki już były przywiązane do jego dachu
:D. Ale, niestety, nawet "szybko-szybko" i popychanie w plecy nie pomogło - bus był tak zapchany, że naprawdę nie było możliwości, żeby włożyć do niego nawet jedną rękę, a co dopiero mówić o ciele. W dodatku trzech
:D Więc musieliśmy się trochę zbuntować
:D Kierowcy pokiwali z politowaniem głowami (wiadomo - białas zawsze musi coś zepsuć
:D i, na szczęście, podstawili jeszcze jednego busa
:D (ale chyba mieli dosyć tego, że jesteśmy tacy problemowi, bo gdy UBŁAGAŁAM, żeby chwilę poczekali, bo muszę iść do toalety, to podczas mojej nieobecności podobno były zakusy, żeby już szybko-szybko jechać i zostawić to głupiutkie ferenji tam, gdzie jego miejsce :/
:D
:D (o nie! nie będę więcej akceptować wymiotów w autobusach! Jakoś dla moich potrzeb fizjologicznych nikt nie jest tak wyrozumiały!
:D
W Shire przywitał nas pan z bronią. Dla naszej ochrony (?) - jak stwierdził. Niezbyt wiedzieliśmy przed czym, ale na szczęście bus zatrzymał się pod jakimś hostelem, więc zaraz poszliśmy zapytać o pokoje. Za pierwszym razem się nie udało (pan zażądał 15 euro za pokój trzyosobowy. Trochę mnie to teraz śmieszy, ale wtedy wydało się nam za drogo
:D Po paru minutach zrobiliśmy drugie podejście - inny pan pokazał taki sam pokój i zażądał 150 birrów (no, takie ceny, to ja rozumiem
:D W dodatku obok był bar (tak, też sprawdziłam, oczywiście organoleptycznie
:D Wstyd byłoby mi podawać nie sprawdzone informacje
:D 13 birrów za butelkę
:D
Każdy pokój miał wyjście na podwórko - niby patio. Bo obejrzeniu naszego, hm...lokalu, zgodnie stwierdziliśmy, że może wieczór spędzimy jednak po prostu na powietrzu
:D
Nasza łazienka. Ale na zdjęciu jest dowód, że z niej skorzystaliśmy
:D Czerwone reklamówki na stopy na dnie, yyyyyyy....kabiny prysznicowej? :/
:D
Okazało się, że pozostałe pokoje są zajęte przez studentów, którzy wracali do domów z obchodów Timkat. I gdy tak sobie spędzaliśmy czas na świeżym powietrzu (były stoliczki i krzesełka, więc całkiem wygodnie się testowało napoje
:D , jakoś powoli, najpierw pojedynczo, zaczęli się do nas dosiadać. I z samotnego wieczoru szybko zrobiła się wielojęzykowa impreza. Świetni ludzie, rozmowy z nimi uświadomiły nam wiele rzeczy (zwłaszcza otworzyły oczy na niektóre stereotypy o Etiopii funkcjonujące m.in. w Polsce). Wycięli nam jednak straszny numer. Było bardzo miło, ale gdzieś, z tyłu głowy (to właśnie jeden z tych stereotypów), czaiła się myśl - no tak, "studenci", znana śpiewka, pewnie zaraz poproszą o pieniądze na książki. I nie będziemy się umieli ich pozbyć, będą nachalni itp. (wstyd mi teraz bardzo, że tak pomyślałam, no ale niestety, to się działo niejako "poza mną"). I wiecie co nam zrobili? Nagle, jakoś w połowie bardzo ciekawej rozmowy, wstali, stwierdzili, że pewnie chcemy pobyć we własnym towarzystwie i odpocząć, pięknie podziękowali za rozmowę i po prostu sobie poszli do baru :/
:D
:D
:D Zostawili nas samych, z olbrzymim poczuciem niedosytu, odrzucenia i uczuciem wstydu ("jak mogłam tak pomyśleć?:/
:D Mało brakowało, a sami pognalibyśmy za nimi z ogromną nachalnością
:D
:D
:D I to tyle w kwestii stereotypów
:D
C.D.N.@marcino123, nie mam pojęcia:) niestety, nie była zbyt praktyczna - za szybko na niej widać brud
:D @Japonka76, bardzo. Naprawdę - niesamowicie harmonijnie zbudowani ludzie z pięknymi twarzami, a na dodatek przepięknie się poruszają. Ja byłam zachwycona. Nic chyba dziwnego, że mnóstwo kobiet i mężczyzn z Etiopii pracuje jako modele. @dziabulek - tak, Shire to chyba "zangielszczona" nazwa i dodatkowo trochę inaczej się czytało:) oprócz tego - Szirie albo Inda Selassie. Hobbitów, niestety, nie zauważyłam. Odpowiednich pagórków również nie
:)
Ranek był standardowo ciężki (nie dość, że znowu trzeba było wstać o 5.00 - te pory odjazdów autobusów są naprawdę męczące
:D , to jeszcze wieczorne "przełamywanie stereotypów" to ciężka praca i potrafi nieźle dać w kość
:D
I chyba tylko tym porannym zmęczeniem mogę tłumaczyć błąd, jaki wtedy popełniliśmy. Ledwo, wlokąc nogę za nogą, wypełzliśmy z naszego pokoju, a zaraz podszedł do nas miły pan (w dodatku niesamowicie rześki i energiczny, jak na tę porę dnia) i oznajmił, że ma dla nas transport do Debark. Zabrzmiało interesująco, więc poszliśmy za nim. Okazało się, że podprowadził nas do dużego dostawczego samochodu, który z tyłu miał coś w rodzaju chłodni :/
:D I prawie zgodzilibyśmy się pojechać (choć zastanawiało nas mocno, gdzie będziemy siedzieć
:D, ale zniechęciła nas cena. Początkowo pan zażądał 600 birrów za naszą trójkę, później, gdy powiedzieliśmy, że za drogo - obniżył cenę do 500. Nadal wydawało się to nam zbyt dużą kwotą (:/ do tej pory nie mogę w to uwierzyć. "Zbyt dużo", "negocjacja" - przecież te słowa zupełnie nie pasują do "nam"
:D ) (poza tym - to naprawdę nie była "zbyt duża kwota". Nie wiem, co się nam stało w głowy :/
:D , podziękowaliśmy więc i ruszyliśmy w stronę dworca.
Do tej pory trochę żałujemy - taka podróż samochodem dostawczym mogłaby być niezłą przygodą. Choć, z drugiej strony, gdyby umieszczono nas w chłodni bez okien, moglibyśmy stracić dużo ze wspaniałych widoków. Na dworcu byliśmy przed 6.00, rozmowy z panem trochę nam zajęły, więc tym razem nie stawiliśmy się karnie o jedynej słusznej porze - 5.00 :/
:D Niewiele to zmieniło, bo dworzec wyglądał standardowo - tłum ludzi pod zamkniętą bramą
:D Jednak i tym razem wzbudziliśmy czyjąś litość (zaczynamy się powoli w tym specjalizować
:D i jakiś miły pan (bardzo miły) wprowadził nas do środka przez małą, boczną bramkę (a'propos - wydaje mi się, że to wyjątkowa informacja praktyczna. Wygląda na to, że każdy dworzec ma takie małe, magiczne bramki. Jednak informacją praktyczną o wyższej wartości byłaby porada, jak zrobić, żeby na zawołanie wywoływać litość
:D Gdyby ktoś miał jakiś pomysł - oczekuję na privie
:D To bardzo przydatna umiejętność, bo pozwala na spokojne znalezienie swojego autobusu. Tym razem nam się udało i po chwili siedzieliśmy w autobusie, dworcowy armagedon oglądając spokojnie zza szyby (bilet do Debark - 135 birrów. I tym razem nie kazano płacić za bagaże - oj, musieliśmy wzbudzać wyjątkową litość
:D
Widoki - jak zwykle zachwycające. Natomiast, nauczeni doświadczeniem, postanowiliśmy nie zadawać nikomu naiwnego pytania "o której będziemy w Debark?"
:D Właściwie mottem tej podróży mogłoby się stać : nie oczekuj, to się nie zawiedziesz
:D
I pierwszy postój - początkowo myśleliśmy, że na toaletę. Jednak później okazało się, że to...granica. Otóż Etiopia podzielona jest na osiem stanów i przejazd przez granicę poszczególnych stanów wymaga kontroli, a od miejscowych - specjalnego zezwolenia? czegoś w rodzaju wizy? Trudno powiedzieć. Smutno i przykro było patrzeć, gdy nasi współpasażerowie wychodząc z autobusu byli przeszukiwani przez uzbrojonych pobratymców, a ich bagaże dokładnie przegrzebywane. Wygląda to tak - autobus zatrzymuje się przed sznurem rozpiętym w poprzek drogi, wszyscy wysiadają (miejscowi przy wyjściu podlegają kontroli osobistej, białasy są ignorowane), następnie wszyscy pasażerowie czekają pod autobusem (próbowałam palić, niestety, nie pomagało. Ot, służbiści :/). Kontrolerzy wchodzą do autobusu, przeglądają bagaż (jeden raz i mi się to przytrafiło - z niewiedzy zostawiłam podręczny plecak w środku. Później zawsze zabieraliśmy rzeczy ze sobą - miejscowi nie mieli takiego przywileju). Następnie kontrolerzy wchodzą na dach, przeglądają bagaże główne i dopiero wtedy, pokazawszy wcześniej zezwolenia na podróż, pasażerowie mogą do autobusu powrócić. Czasem może to trwać i ponad godzinę...
Za pierwszym razem nas zaskoczyli, ale postanowiliśmy, że następny raz już im się nie uda. Mamy dosyć silnie rozwiniętą potrzebę "bycia w grupie i z grupą", więc wychodząc z autobusu za drugim razem, zdecydowanie stanęłam przed panem od osobistej kontroli. Najpierw udawał, że mnie nie widzi. Więc rozłożyłam ręce do przeszukania i trąciłam go zachęcająco (wiem, trochę głupie, ale uwierzcie - dużo bardziej głupio nam było korzystać z uprzywilejowanej pozycji). Pan najpierw się stropił, później wybuchnął śmiechem - to rozładowało nerwową atmosferę i całe przeszukiwanie autobusu przeszło dużo szybciej i w dużo bardziej przyjaznej atmosferze. Marcin i Ala poszli jeszcze dalej, stając się bohaterami autobusu
:D Gdy zobaczyli, że panowie wchodzą na dach kontrolować olbrzymie ilości przykrytego plandeką bagażu głównego (wyobraźcie sobie ile to mogłoby trwać :/), z oburzeniem oznajmili, że to nasz bagaż :/
:D A ponieważ bagażu białasów się nie kontroluje, plandeka pozostała nienaruszona, my przyspieszyliśmy podróż o jakąś godzinę, a współpasażerowie pokochali nas tak bardzo, że w podzięce poszerzyli lekcje miejscowych języków o nazwy poszczególnych gatunków bydła :/
:D (swoją drogą, niezłe muszą mieć tam zdanie o białasach:/ nie wiem, jak ktoś mógł uwierzyć, że trójka turystów potrzebuje całego, olbrzymiego bagażnika dachowego na swoje klamoty:D Z drugiej strony - to trochę smutne...
I postój na posiłek. Na injerę się nie skusiliśmy, za to na kawę i herbatę - owszem (5 i 3 birry).
Ulica w miasteczku postojowym. Miejscowych to nie dziwiło, więc i my udawaliśmy, że to normalne.
W miasteczkach cały czas można było zauważyć jeszcze końcówkę Timkatu. Przejazd przez niektóre miejsca był zdecydowanie utrudniony.
Ale trochę przerażająco to może wyglądać, zwłaszcza, gdy się nie wie, że kije to atrybut grup porządkowych podczas obchodów święta.
Etiopczycy bardzo dbają o obuwie. Wszędzie, nawet w najmniejszych miasteczkach, są stanowiska pucybutów. W ten sposób najczęściej zarabiają dzieci i młodzież.
W tym rejonie był to dosyć częsty widok - broń nosili prawie wszyscy.
A tak wygląda strażnik granicy.
Jedziemy coraz dalej, coraz wyżej. Za oknami - bajeczne widoki.
Niestety, w tym rejonie znacznie wzrosło zapotrzebowanie na woreczki foliowe wśród naszych współpasażerów :/
Jednak dość szybko się okazało, że to wszystko, to dopiero wstęp do prawdziwych atrakcji. Dosyć szybko droga zaczęła się zmieniać...
Mniej więcej w tym miejscu zgasł silnik naszego autobusu...I zaczęliśmy się bardzo powoli staczać do tyłu...I to był moment, w którym stwierdziłam, że te woreczki od kierowcy, to być może bardzo dobry pomysł...:/
:D
Cóż mogę powiedzieć - może droga i nie najlepsza, za to widoki.....
I jesteśmy. Godzina 14.00 - Debark. Okazało się, że w autobusie podróżuje z nami bardzo sympatyczne małżeństwo z Polski, które również planuje wybrać się w Góry Semien. Postanowiliśmy więc połączyć siły - czyli najpierw znaleźć jakąś kawę i zastanowić się, co robimy dalej
:D Kawa znalazła się dosyć szybko (5 birrów), dosyć szybko znalazło się też mnóstwo osób, które chciało nas w owe góry zabrać
:D Jednak ceny za dwudniową wycieczkę (na dłuższą po prostu nikt z nas nie miał czasu) szybko okazały się zaporowe - 200 dolarów od osoby. Mogę się pochwalić, że weszłam tu na wyżyny nowej umiejętności negocjacyjnej, czyli tzw. "negocjacji upartej"
:D Polega ona na tym, że uparcie, nie zważając na swojego współrozmówcę, powtarza się w kółko wybraną przez siebie cenę. W tym przypadku było to 50 dolarów (zgodnie uznaliśmy, że tyle jesteśmy w stanie zapłacić). Cena ta jednak nie zyskała uznania w oczach sprzedawcy (jednak moja upartość już tak - na końcu zszedł do 85 dolarów), więc pożegnaliśmy się (mam nadzieję, że w zgodzie. Nie wiem, jakoś od czasu Maroka boję się klątw
:D No dobrze, nie będę przed Wami zatajać - poszło tak łatwo (w sensie : jednak nie kupiłam tej wycieczki, pomimo moich zdolności w tym kierunku
:D, bo byliśmy wyposażeni w wiedzę tajemną, pozyskaną od pana Briggsa z przewodnika. Otóż najtańszy sposób na zorganizowanie wyprawy w Góry Semien, to samodzielne wybranie się do biura parku narodowego w Debark i zorganizowanie tego na własną rękę, bez pośredników. Do biura bardzo łatwo trafić - mieści się ono przy drodze do Gonderu, jakieś 10 minut piechotą od hotelu Simien Park.
Skauci czekający przed biurem na zlecenia.
Wizyta w biurze jest bardzo wskazana - można wtedy ułożyć sobie wycieczkę dopasowaną do własnych potrzeb i zasobności portfela. Z niektórych rzeczy można zrezygnować, inne dołożyć - wszystko według wywieszonego w biurze cennika. Nie można tylko zrezygnować ze skauta (żeby chodzić po Parku Narodowym Semien, trzeba mieć własnego ochroniarza), samochodu (bo trzeba jednak czymś tam podjechać), biletów wstępu i namiotów (jeśli wybiera się wycieczkę z noclegiem). Cała reszta - według uznania. I oto dokładne ceny:
Po spędzeniu kilkudziesięciu minut na dyskusjach i analizach, udało się nam złożyć dwudniową wycieczkę dla pięciu osób (zrezygnowaliśmy z przewodnika, kucharza, jedzenia itp - czyli wszystkiego, co generowało dodatkowe koszty) za....78 dolarów od osoby
:D No tak, rekiny biznesu, to samo mogliśmy mieć 2 godziny wcześniej za 85 dolarów, gdybyś zakontraktowali wycieczkę u sprzedawcy napotkanego przy autobusie
:D No ale z drugiej strony, satysfakcja z "samodzielnego" działania - bezcenna....
C.D.N.@pbak, no właśnie, trzeba wybrać, co dla kogo mniej stresujące
:) bardzo się cieszę, że Etiopia jest w Twojej ocenie tak wysoko. Ja się zakochałam i wróciłabym w każdym momencie
:) A te dwa pozostałe afrykańskie kraje?
@chaleanthite, to naprawdę niesamowity kraj i warto go odwiedzić, może w końcu mąż się przekona
:) Chociaż wiadomo, każdy ma inny gust i czegoś innego szuka w podróżowaniu, co innego mu się podoba. I to jest właśnie fajne, bo tyle miejsc na świecie, że każdy znajdzie coś dla siebie. Pozdrawiam:)
Negocjacje wycieczkowe się udały, umowa podpisana, wsiedliśmy zatem do auta - nasza piątka, kierowca, wybrany przez pana skaut i ...sam pan, który postanowił jednak z własnej inicjatywy pojechać z nami (czyli chyba nadal doskonale wzbudzamy litość
:D, jako przewodnik. Jeszcze szybki obiad (restauracja hotelu Simien Park - dosyć turystyczne miejsce, ceny też trochę wyższe) i zakupy w sklepie (musieliśmy zaopatrzyć się w wodę i coś do jedzenia - w końcu z własnego kucharza i żywienia na miejscu zrezygnowaliśmy w imię oszczędności. Okazało się jednak, że nasze posiłki w górach nie będą zbyt wyrafinowane - 6 zupek chińskich i 3 butelki wody
:D Jednak ceny w tym sklepie do najniższych nie należały - za tak obfite zakupy zapłaciliśmy 165 birrów).
I wreszcie jedziemy. Po drodze jeszcze przystanek pod domem ochroniarza - musiał powiedzieć żonie, że nie wróci na noc i zabrać koc, bo noce w górach Semien podobno bardzo zimne.
Przejechaliśmy przez bramę Parku Narodowego i nagle skończył się gwar, ruch, tłok na ulicach, a zaczęło coś przepięknego, coś bardzo pierwotnego. Olbrzymia przestrzeń, przecięta jedną, nieutwardzoną drogą. Pustka, zieleń i cisza...
Trochę martwiliśmy się tym, że wjeżdżamy do parku dosyć późno i nie zdążymy za dużo zobaczyć. Jednak nasz samomianowany przewodnik, Joshua, zaproponował, żebyśmy wysiedli z auta niedaleko obozu i razem ze skautem przeszli do miejsca noclegu na piechotę. On natomiast w tym czasie przygotuje dla nas namioty.
Góry Semien. Podobno to dokładnie tutaj był Eden. Może tak, może nie - jednak jedno jest pewne : warto tu być i zobaczyć te widoki. Wiadomo - szczytem marzeń byłaby wyprawa siedmiodniowa, która kończy się zdobywaniem Ras Daszen (4620 m n.p.m., co czyni go czwartym co do wielkości szczytem Afryki), ale warto być tu nawet dwa dni, ba - pobyt jednodniowy jest lepszy niż zupełne ominięcie tego rejonu.
Przejeżdżałem po liście nieprzeczytanych, nic nowego, nic nowego, o relacja z Etiopii... W sumie tam się nie wybieram i mnie to nie interesuję i zaczynam patrzeć dalej.Chwila..."pestycyda"hm... Kurczaki... Bałkany... Chyba kojarzęZapinam pasy i jedziemy
:D
Wow wow wow!! Nastepna genialna relacja z Etiopii. Z niecierpliwoscia czekam na ciag dalszy. Trzeba bedzie pomyslec czy nie uwzglednic Etiopii w planach na 2017
:D
Wojtas_88 napisał:Wow wow wow!! Nastepna genialna relacja z Etiopii. Z niecierpliwoscia czekam na ciag dalszy. Trzeba bedzie pomyslec czy nie uwzglednic Etiopii w planach na 2017
:Ddokaldnie tez o tym pomyslalam
:)
Niesamowite miejsca! Zdjęcia są naprawdę niezwykłe, a tekst jak zwykle.. najwyższych lotów
:D Podziwiam Was za tę wyprawę, bo ja chyba bym się nie odważyła tam jechać, ale może kiedyś
:)PS. A już miałam się dopominać o kolejną część relacji
;)
@olajaw, @ewaolivka - bardzo Wam dziękuję za miłe słowa i naprawdę, naprawdę polecam Etiopię! Najlepiej szybko kupić bilet, nie zastanawiać się za bardzo i nie oczekiwać
:) Mnie trochę nastraszyły niektóre wypowiedzi w sieci, ale rzeczywistość i Briggs (od przewodnika) szybko mnie naprostowali
:) Żadna negatywna opinia/stereotyp z blogów, jak dla mnie nie miał odzwierciedlenia w rzeczywistości. Naprawdę - cudowny kraj i cudowni ludzie:) Cieszę się bardzo, że mogę o nim choć trochę opowiedzieć i pokazać:) (i mam taką małą nadzieję, że może kogoś jednak zainspiruję do wyjazdu:) (a, a jeśli to wszystko mało żeby Was zachęcić, to powiem Wam, drogie Panie, że na tym wyjeździe schudłam 4 kg
:D Pozdrawiam:*
Ja nie doszłam do etapu chusteczek, ale musiałam podtrzymywać opadającą dolną szczękę. @pestycyda masz magiczne pióro, godną pozazdroszczenia wrażliwość, a do tego jesteś babką z jajami. Jak Ty to robisz?
:-)(Nie)Cierpliwie
;-) czekam na kolejną dobranockę.
:-)
może wstyd się przyznać, ale rzadko czytam relacje,chyba dlatego, że informacje jak wygląda salonik, co podawali w samolocie albo ile kto ma wzrostu średnio mnie interesują,natomiast Twoje jest dla mnie kwintensęcją podróży,podziwiam, zazdroszczę i życzę powodzenia!
Wygląda to wszystko jaki film z gatunku S/F , krajobrazy iście nieziemskie, a do tego w oddali czają się jacyś "obcy", w każdej chili gotowi zrobić ziemianom krzywdę. W właściwie niebezpieczeństwo wynika ze strony Erytrejczyków czy ze strony tubylców. Porywają? Zabijają czy to może wszystko jednak trochę na wyrost?
Wygląda to wszystko jaki film z gatunku S/F , krajobrazy iście nieziemskie, a do tego w oddali czają się jacyś "obcy", w każdej chili gotowi zrobić ziemianom krzywdę. W właściwie niebezpieczeństwo wynika ze strony Erytrejczyków czy ze strony tubylców. Porywają? Zabijają czy to może wszystko jednak trochę na wyrost?
@pestycyda dobra, miałam nie komentować do momentu zakończenia relacji, bo szczerze powiedziawszy myśłałam, że poza tym że oczywiście podziwiam wybór kierunku podróży nie będę mogła niestety napisać, że mnie zainspirowałaś do podobnej wyprawy.. relacja pierwszych dni utwierdziła mnie w przekonaniu, że jestem za słaba w uszach na podbój takiej Afryki... nie to, żebym była salonowym pieskiem, ale ta bieda, brud, ścisk, ciągle unoszący się w powietrzu piach i absolutny brak zieleni to raczej krajobraz, którego bym nie udźwignęła... Nie doczekam jednak do końca relacji, żeby wrzucić swoje trzy grosze, bo wiem, że wszystkie komentarze motywują do dalszego pisania
:) więc pisz kochana, bo chociaż uświadomiłaś mi, że do Etiopii jeszcze nie dojrzałam to jednocześnie sprowokowałaś do myślenia i za to Ci dziękuję
:)
dziabulek napisał: niebezpieczeństwo wynika ze strony Erytrejczyków czy ze strony tubylców. Porywają? Zabijają czy to może wszystko jednak trochę na wyrost?Ostatni konflikt między Etiopią a Erytreą rozpoczął się w 1998 roku i dotyczył przebiegu granicy między tymi dwoma państwami. Tereny ze złotem pustyni czyli solą (na ziemi Afarów bryły soli nadal są środkiem płatniczym), złożami potasu i innych minerałów, powodują, że ten najbardziej niegościnny obszar ziemi, jest jednocześnie niezwykle atrakcyjny ekonomicznie. Dallol, ErtaAle z uwagi na bliskość granicy z Erytreą, wzdłuż której utrzymuje się napięcie, przyczynia się do wzrostu zagrożenia porwaniami i atakami grupy Al-Shabaab (kilka lat temu zabito 12 francuskich turystów, zdarzają się incydenty ostrzeliwania – odstraszania grup podróżników). Do tego wszystkiego mit o Afarach - dzikich, niebezpiecznych, bezwględnych, wojowniczych, mściwych mieszkańcach tego terenu. Prawda jest taka, żeby przeżyć w takim miejscu, gdzie z popękanej, wysuszonej ziemi wydobywają się różne, często szkodliwe dla zdrowia wyziewy, gdzie wydobywana ze studni słodka woda w kolorze kawy z mlekiem jest szczytem szczęścia, gdzie w najgorętsze dni w roku temperatura sięga 50 stopni, trzeba być niewątpliwie odważnym i twardym człowiekiem. Tylko najsilniejsi mogą przetrwać. Afarowie do dzisiaj walczą między sobą, porywają kobiety, zwierzęta, walczą o tereny z wodą. Całkowicie kontrolują ruch na swoim terenie. Mimo, że ostatnio jest już coraz mniej napaści na przyjezdnych, strach powoduje sama ich postawa, pełna dystansu do świata „obcego”, pełna dumy i godności. Myślę, że nie ma osoby, która wjeżdżając na teren Afarów, nie będzie czuć niepewności. Większość biur turystycznych oferujących podróże do Etiopii na swych stronach ma taką oto informację: UWAGA! Ze względów bezpieczeństwa na tę chwilę wszystkie wycieczki w rejon Danakil zostały zawieszone do odwołania. Nawet biorąc pod uwagę wszystko co powyżej, cały teren depresji Danakilskiej jest bez wątpienia jednym z ostatnich miejsc na ziemi, w którym odnaleźć możemy „własną legendę”…
Widze, że są dwie różne szkoły jeżdżenia etiopskimi autobusami i minibusami. My woleliśmy siedzieć z przodu, najlepiej w pierwszym rzędzie. Dzięki temu nie widzieliśmy tych wszystkich wymiotujących ludzi a tylko ich słyszeliśmy
:-) i na prośbę kierowców podawaliśmy tylko do tyłu torebki folioew...Zazdroszczę Danakilu, generalnie rzecz biorąc Etiopia to póki co jeden z moich top 3 w Afryce.
Cudowna relacja!!! Chociaz przyznam szczerze, ze nie jest to miejsce moich marzen, to wyglada naprawde interesujaco..! Niestety nie wiem jakie czary mary musialabym odprawic (chyba nawet Wasz szaman by nic nie zdzialal
;)), zeby namowic meza na taki kierunek...
;) Tak wiec pozostaje mi tylko czekac na ciag dalszy i zabrac sie na te wyprawe razem z Twoja relacja
:D
Jestem wielbicielką Twoich relacji - pewnie jak połowa tego forum
:-) . Oj, będziesz miała co opowiadać wnukom...
:lol: Ja penie nigdy nie wybiorę się na taką wyprawę, więc super że nas tam zabierasz. Dzięki.
pestycyda napisał:I nadszedł czas zemsty!
:D Sziro. Na środku injery
:D
:D
:D
:lol: Relacja REWELACJAŚwietnie napisane, bez nadęcia z poczuciem humoru i masą cennych informacji. Jest co czytać.DziękujęEch, cudowne zestawienie kolorów w Dallol. Ląduje na mojej mapie miejsc obowiązkowych do zobaczenia.
Jestem Twoją fanką.Relacja świetna -choć ta część świata jest nie dla mnie - ale czytam . Masz tak lekkie pióro, ogromne poczucie humoru i wszystko postrzegasz w jasnych barwach. No i baaaardzo lubisz ludzi. Nie piszesz czasem książek? Pierwsza kupię:)))
jak nie Maroko, to później Kurczaki a teraz Etiopia, ciężko zliczyć, który to już raz zaliczam opad szczęki pomieszany z wybuchami śmiechu i czytaniem Twojej relacji na głos dla lepszej połówki
:)Murowany kandydat na relację roku 2016
:) i sam już nie wiem, czy najlepsze czy najgorsze jest to, że każesz nam czekać kilka dni na kolejny "odcinek".W tym pkp do Lwowa, żądam autografu i wspólnego zdjęcia
;)
@pestycyda -Standardowo nie mogę doczekać się kolejnego odcinka
:D Przy czym Twoja relacja wciąga bardziej, niż "Moda na sukces", "Na wspólnej" i inne "Esmeraldy" razem wzięte
:mrgreen: A los rzeczywiście wciąga w swoje rozgrywki innych, ale cóż zrobić - bez tego wspomnienia nie byłyby takie pikantne!
;)
Ja wiedziałam, ja wiedziałam!! Że to będzie murowany kandydat na relację roku
:D
@pestycyda pokazujesz nam niesamowite miejsca, nigdy bym nie pomyślała, że Etiopia ma tyle do zaoferowania! dzię-ku-je-my
:D
@pestycyda Dziś rano okazało się, że skończyła mi się kawa. Jestem uzależniony od kofeiny, więc było ciężko. Na szczęście Twoja "palona kawa" zastąpiła mi filiżankę espresso
:)
Zacisk to pewnie ten na środkowym planie (ostanie zdjęcie), w białej czapeczce? Pod wodospadem Marcin (z lewej, w zielonym) i Pestycyda (z prawej, w białym) - Was poznaję. Ten w lewym rogu, w pasiaku, to pewnie okrutny przewodnik? Łoś
Skończy się tak, że wszyscy będą wypatrywali promocji tylko do Etiopii
:lol: Ten hipcio wymiata
:D @chaleanthite mam podobnie, w mojej głowie zaczęły powoli pojawiać się pytania typu: hmm ciekawe czy trzeba tam robić jakieś dodatkowe szczepienia, a ciekawe w jakiej porze najlepiej jechać.. itp itd
:D czyli tzw. zalążek podróży
:D
Maxima0909 napisał:@pestycyda dobra, miałam nie komentować do momentu zakończenia relacji, bo szczerze powiedziawszy myśłałam, że poza tym że oczywiście podziwiam wybór kierunku podróży nie będę mogła niestety napisać, że mnie zainspirowałaś do podobnej wyprawy.. relacja pierwszych dni utwierdziła mnie w przekonaniu, że jestem za słaba w uszach na podbój takiej Afryki... bla bla bla......
:oops: oj tam oj tam! przecież tylko krowa nie zmienia zdania
:twisted: no to może zorganizujemy jakąś forumową załogę? najpierw wesoły samolot a potem eksytujący podbój Etiopii śladami @pestycydy
;)
@olajaw, @igore - kto wie, ja nie mówię "nie"
;) Chociaż przyznam się Wam, iż zauważyłam chociażby po wyprawie do Peru, że jeśli chociaż parę dni nie spędzę nad ciepłą wodą pod palmami, to po powrocie do domu czuję się, jakbym w ogóle na wakacjach nie była... Ciężko więc będzie mi się zdecydować na wyprawę do krajów, które mi tego nie będą w stanie zaoferować... Jestem zepsutą kobietą
;)
pestycyda napisał:@pbak, no właśnie, trzeba wybrać, co dla kogo mniej stresujące
:) bardzo się cieszę, że Etiopia jest w Twojej ocenie tak wysoko. Ja się zakochałam i wróciłabym w każdym momencie
:) A te dwa pozostałe afrykańskie kraje?Sudan i Benin, ale to pewnie temat na osobna dyskusje
:-) A spotkanie z hienami zdecydowanie trwa dluzej niz pare minut, tu pewnie Marcin mial racje. My bylismy w Harrarze akurat na Sylwestra i po tym calym spektaklu przez cala noc zamiast huku fajerwerkow towarzyszylo namy przerazliwe wycie tych zwierzat. Wrazenie niesamowite.
Super relacja. Jedna z lepszych na tym forum! Sam niedługo będę jeden dzień w Addis Abebie. Czy ma Mercato ten pawilon z pamiątkami znaleźć można bez problemu? Może jakieś wskazówki?
Miałem nadzieję, że ta relacja nie skończy się tak szybko, gdyż każdy nowy wpis czytałem z wielką przyjemnością. Przekonałaś mnie i Etiopia ląduje baaardzo wysoko na liście moich miejsc do zobaczenia. Dziękuje
:)
Świetna relacja, jak zawsze zresztą. W ogóle muszę powiedzieć, że jakoś tak się składa, że do Twoich relacji mam osobisty stosunek (Tajlandia - słonie!). W przypadku Etiopii też tak jest, bo chociaż tam nie byłam, to dawno temu przeczytana książka o tym kraju w dużym stopniu sprawiła, że podróże stały się moją pasją. Jak byłam bardzo małym dzieckiem to namiętnie czytałam "W pustyni i w puszczy" i dzięki temu parę lat później rodzice kupili mi książkę "Śladami Stasia i Nel" o Egipcie i Sudanie, która ma też drugą część poświęconą Etiopii.Swoją drogą bardzo polecam, to jest reportaż z podróży do tych krajów z lat 50, kiedy jeszcze Afryka (nawet ta dość bliska Afryka) wydawała się taka odległa i niedostępna. Książka taka bardziej powiedzmy młodzieżowa, ale bardzo fajnie napisana, dowcipna a jednocześnie zawiera mnóstwo informacji, odniesień do historii tych krajów itp. Jest np cała dość niesamowita historia jedynej linii kolejowej w Etiopii, którą Wam nie udało się pojechać. W ogóle tak porównując to co widzę w Twojej relacji i to co pamiętam z tej książki, to przez te kilkadziesiąt lat tak wiele się w Etiopii nie zmieniło...(Marian Brandys "Śladami Stasia i Nel" oraz "Z panem Biegankiem w Abisynii")
pestycyda napisał:@pbak, hmmm....Sudan i Benin, mówisz? Brzmi bardzo zachęcająco - zwłaszcza, że to rekomendacja kogoś, komu również spodobała się Etiopia:) Napiszesz jakąś relację?Relacji niestety nie bedzie, z paru powodow ale glownie z braku czasu. Ale w razie pytan sluze pomoca, a zainteresowanym podesle linka do zdjec
:-)
Witam serdecznie
:) Ogłoszony konkurs na relacje roku zmobilizował mnie do przeczytania wszystkich nominowanych tekstów do nagrody. Jestem pod wrażeniem Waszej "wycieczki". W trakcie czytania Waszej lektury, przyszło do głowy mi kilka pytań, które chciałbym Wam - uczestnikom wyprawy zadać.Czy przed wylotem przygotowywaliście się jakoś "zdrowotnie" do wyjazdu? (szczepienia, jakieś lekarstwa i.t.p)Czy na miejscu musieliście się pilnować z jedzeniem i piciem? (możliwość zatrucia i inne choroby)Na co jeszcze musieliście uważać, zwracać uwagę? Czekam na odpowiedź i pozdrawiam
:)
@BartekzZabrza,mamy zrobiony standardowy zestaw szczepień. Jadąc do Harer zażywaliśmy malarone. Zawsze bierzemy ze sobą doxycyklinę, bo ma szerokie spektrum działania. Jak chodzi o jedzenie, to unikaliśmy injery, ale nie ze względów zdrowotnych
:D woda tylko butelkowana, tego bardzo pilnowaliśmy. Szkoda tylko, że zapomnieliśmy o tym, ze lód w napojach najczęściej jest z nieprzegotowanej wody. Lodu sobie nie żałowaliśmy
:D A jeśli zastanawiasz się nad wyjazdem, to szczerze zachęcam. Piękny kraj i cudowni ludzie. Pozdrawiam:)
Ze wzgledu na konkurs przeczytalem wlasnie Twoja relacje, delektujac mnie sie przy tym etiopska kawa o nazwie Tarara. Niesamowita spostrzegawczosc oraz dokladne, obiektywne oddanie rzeczywistosci w bardzo interesujacy i przyciagajacy sposob. Twoje opisy i tyle wspanialych zdjec serwuja czytelnikowi wspaniale skomponowany kolorowy, teczowy koktajl, pobudzaja wyobraznie, jak rowniez chec zobaczenia tego ciekawego kraju. Wydaje mi sie, ze taka wyprawa potrafi zmienic czlowieka na cale zycie i nasuwa do wielu refleksji, ktorymi do tej pory nie zaprzatal sobie glowy.
;) W Etiopii, oprocz lotniska nie bylem, ale od kilku lat jest na mojej liscie. Te hieny to mnie po prostu rozwalily, mialem co prawda okazje widziec je juz kilka razy, w RPA (Kruger), Botswanie, a ostatnio podczas nocnego safari w Manyara (Tanzania). Jedynym prawdziwym zblizeniem byla dzika hiena, ktora podeszla w nocy do ogniska, jak bylem na dziko pod namiotami w Botswanie, ale nie przyszlo mi do glowy zeby ja nakarmic.
;) Przyszla popatrzyla i tak jak sie pojawila, tak zniknela w ciemnosciach, najwyrazniej chciala powiedziec "dobry wieczor".W Manyara widzialem po raz pierwszy w zyciu biegajace po sawannie hipopotamy, zaraz obok biegaly hieny, ale o dziwo nie atakowaly sie nawzajem.
:D Indżerę, porowate podlomyki etiopskie o smaku wyjatkowo gabczastym skosztowalem na lotnisku w Addis Abebie, gdzie mnie ostatnio wiatry poniosly az 4 razy.W restauracji na lotnisku poprosilem pania, rzeczywiscie szliczne kobiety (mimo ze Polki sa najladniejsze) o jakas lokalna potrawe, najchetniej z baraninka i otrzymalem wlasnie indżerę.Moje gratulacje, chyle czola i pozdrawiam.
@pestycyda Twoja relacja jest urzekająca pod każdym względem.Fascynuje nie tylko Etiopia widziana twoimi oczami ale również osobowość i podejście do tematu samej autorki.Wielkie gratulacje
:)
chapeau bas!Zobaczyłam Etiopię Twoimi oczami, śmiałam się, wzruszałam, denerwowałam a i łezka w oku się zakręciła. Nigdy nie myślałam o tak dalekich kierunkach, jestem jeszcze na etapie zwiedzania Europy, ale aż chce się tam być. Tylko chyba jeszcze odwagi brak
;) Trzymam kciuki za kolejną wyprawę
@pestycyda mimo ze nie widzę zdjec bo chyba jakoś zniknęły.... to i tak jestem zachwycona! Swietne pioro, ale to juz psl kazdy kto tu komentowal, barwne opisy i szereg informacji. Dziekuje! Najprawdopodbniej bedziemy w Etiopii pod koniec grudnia (ostatnie dwa tygodnie). Marzy mi sie Dallol. Czy ktos wiec jak sytuacja wygląda obecnie?
Przepraszam, wiem, że oglądanie relacji bez zdjęć jest niezbyt fajne :/ Wgrywam jeszcze raz, dzięki poradzie @olus, tym razem na Społeczność - tylko to trochę potrwa. Mam nadzieję, że to jest moja ostatnia walka ze zdjęciami i że już tu zostaną na zawsze
:)
@TikTak, czyli jednak...
:D Kto się zdecydował, Wy czy córka? Bardzo się cieszę i czekam na relację
:) Z tego co pamiętam, można było wymieniać euro w kantorach, ale cenniejsze dla Etiopczyków były dolary i chętniej je wymieniali. Zwracali jednak dużą uwagę na to, żeby banknot był nowy, bez zagięć, naddarć itp. Dolarami można było też zapłacić za wycieczki (wydaje mi się, że nie było to możliwe w euro). Kurs był też trochę wyższy (tzn. nie dostawałeś za dolara więcej birrów, niż za euro, ale, zakładając, że walutę kupujesz w Polsce - w stosunku do wydanych złotówek, przy dolarze otrzymujesz więcej birrów). @jerzy5, bardzo mi miło i dziękuję za taki piękny komplement. Usłyszeć, że zachęciło się kogoś do odwiedzenia jednego ze swoich ulubionych krajów, to chyba najmilsze słowa:) I bardzo się cieszę - zrób to, warto!
Z przyjemnością przeczytałam Twoją relację i o ile wczoraj mówiłam do męża, że choć podziwiam odwagę i ducha przygody takich turystów, to jednak sama bym się nie zdecydowała, o tyle dzisiaj moje serce aż rwie się, żeby przeżyć coś podobnego. Choć czasami zastanawiam się, czy nie trzeba mieć czegoś w sobie, żeby przyciągać takich ludzi i takie atrakcje, jak wam się udało...
;)
@Calaira, myślę, że masz w sobie dokładnie to samo "coś", co i ja
:D I nawet pięknie to nazwałaś w swojej relacji
:D Cyt : "Czasami moją osobę podsumowuje jedno proste zdanie - "To jest k...a dramat"
:D
:D Pozdrawiam
:)
I oto miejscowe ślicznotki zmierzające na Timkat. Festiwal strojów i fryzur.
Ideałem urody u etiopskiej kobiety, jest "wysokie czoło". Te, które chcą być najpiękniejsze, podgalają sobie włosy jak najwyżej. Zysk : adoracja panów i zazdrość pań :)
Pośpiech się opłacił - z hostelu wyszliśmy punktualnie o 10.00. Kolejnym miejscem, do którego chcieliśmy się dostać, był Debark. Miasto położone na wysokości 2800 m n.p.m. , w którym znajduje się biuro Parku Narodowego Semien. To tam właśnie można załatwiać wycieczki w góry Semien - a to planowaliśmy zrobić. Niestety, do Debark nie ma bezpośredniego połączenia. Najpierw trzeba się dostać do Shire, zanocować tam (uciążliwe, ale przynajmniej wiemy, że to się stanie. Nie zostaniemy nagle ponownie zaskoczeni postojem autobusu gdzieśtam), a dopiero drugiego ranka szukać autobusu do Debark. Na dworzec autobusowy podjechaliśmy motorikszą (30 birrów) - nie mieliśmy już czasu na szukanie odpowiedniego dworca (w Mekele są dwa i z każdego z nich odjeżdżają autobusy w inne strony).
Choć powiem szczerze - w pierwszym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zrobiliśmy ufając kierowcy :D
Ale jednak tak - dworzec autobusowy w Mekele. Bilet do Shire - 110 birrów + 20 za bagaże. Autobus (ostatni tego dnia) miał wyjechać o 11.00 (wyjątkowo późno. Dziwne. Chyba nie na darmo ten akurat dworzec określało się mianem "nowy" - to duży progres w stosunku do etiopskich zwyczajów autobusowych :D W Shire mieliśmy się pojawić o 16.40, ale nauczeni doświadczeniem zbytnio sobie tego do serca nie wzięliśmy :D
I okazało się, że słusznie :D Wyjechaliśmy dopiero po wpakowaniu wszystkich paczuszek, pudeł i łoża małżeńskiego z zagłówkiem na dach :D (i tak, oczywiście zapalić nie zdążyłam :D
Po drodze standardowa przerwa w podróży na jedzenie. Ceny napojów na takich dworcach raczej stałe - 15 birrów cola, 10 birrów woda.
W niektórych miejscach autobus znacząco tracił prędkość, żeby przejechać przez tłumy świętujących Timkat. Więc i tak nie było co liczyć, że dojedziemy o czasie, prawda? :)
Poza tym, co chwilę się ktoś dosiadał - tym razem nie na przystankach, tylko bezpośrednio z drogi. Autobus zatrzymywał się wszędzie - pod domami, na zakrętach, według zapotrzebowania :)
Nawet w momentach, gdy myślałam - no nie, teraz nie ma szans, żebyśmy jeszcze kogoś zmieścili... :D Jak zwykle się myliłam :D
A za oknem takie widoki...
A teraz porada praktyczna dla wszystkich chcących podróżować miejscowymi autobusami w Etiopii. Otóż, jeśli tylko Wam się uda, zajmujcie w nich ostatnie miejsca. To bardzo ważne (zwłaszcza dla szczególnie wrażliwych), choć ma też swoje minusy :D Etiopczycy rzadko podróżują i nie są do tego przyzwyczajeni. A co za tym idzie - często i dość efektownie chorują na chorobę lokomocyjną. Ogólnie jest to dość przykre, bo gdy przydarzy się im coś takiego, naprawdę są zażenowani i bardzo im głupio. Ostatnie miejsce w autobusie gwarantuje, że nikt znienacka nie zwróci Wam na plecy. Minus jest zaś taki, że przed Wami rozpościerają się widoki na cały autobus. Sami zdecydujcie, co ważniejsze :)
Wymiotowanie w autobusie jest tak normalne, że kierowca ma przygotowany cały zwitek woreczków foliowych i , w odpowiednim momencie, podaje je do tyłu autobusu. Każdy pasażer zabiera sobie tyle, ile przewiduje wykorzystać i podaje zwitek na następne siedzenie. To bardzo dobry zwyczaj, bo pozwalał nam się zaopatrywać w woreczki foliowe podczas całej podróży (taki woreczek zawsze się do czegoś przydaje i zawsze ich za mało :D Natomiast sama sytuacja naprawdę nie jest miła - a zwłaszcza nieprzyjemne jest wrażenie "po". I nie chodzi mi zupełnie o wymioty - jakoś na to wrażliwa nie jestem. Po prostu bardzo szkoda mi było "winowajców", czuli zazwyczaj naprawdę duży wstyd. Nie dość, że samopoczucie ich dobijało, to jeszcze w dodatku doznawali ujmy na honorze, w dodatku w obecności białych.
Trudno się zresztą dziwić. Dla kogoś, kto ma wrażliwy żołądek, takie zakręty, to zabójstwo. A co dopiero mówić o nieprzyzwyczajonych do nich pasterzach...
W Etiopii autobusami podróżuje się długo, nie da się ukryć. Dużo lepszym/szybszym sposobem przemierzania odległości wydają się być loty, zwłaszcza, jeśli ma się tak mało czasu na zwiedzenie tego kraju. Dla nas loty wewnętrzne nie wchodziły w grę ze względu na cenę (ale tak, jest jedna promocja - jeśli do Etiopii dolatujesz Ethiopian Airlines, to masz zniżkę 50% na wszystkie loty wewnętrzne). Jednak chyba bym się nie zamieniła. Podróż autobusem pozwala na lepsze, przynajmniej według mnie, poznanie kraju. I, przede wszystkim, ludzi, z którymi podróżujesz. A jadąc autobusami miejscowymi, nie poznajesz biznesmenów, tylko zwykłych mieszkańców - pasterzy, kobiety jadące na targ, rodziny, które podróżują wspólnie...Nie. Jestem pewna, że bym się nie zamieniła.
Poza tym, jest jeszcze jeden plus - nigdy, przenigdy się nie zgubisz. Nikt cię nigdzie nie zostawi i, gwarantuję, nie zapomni o tobie :D Po pierwsze - jesteś główną atrakcją przejazdu (czasem na postojach nasi kierowcy rozmawiając z innymi z dumą wskazywali na nas, potakując głowami). No i nie ma żadnych szans, żeby autobus odjechał bez ciebie, bo po prostu nie jesteś w stanie wtopić się w tłum :D
A w autobusie wcale nie jest nudno. Przeciwnie - cały czas jesteś tak zajęty, że nie wiesz, w co ręce włożyć :D Bo tak - masz obowiązki turystyczne (musisz się uśmiechać, oduśmiechiwać, machać i odmachiwać, dawać do dotknięcia włosy, pokazywać skórę na dłoni itp. Dodatkowo odpowiadasz na próby zagadywania i musisz się uczyć podstawowych słów w miejscowych narzeczach - poważnie, to bardzo przyjemne, że miejscowi zawsze chcą cię nauczyć jak np. mówi się : krowa). Równocześnie masz dylematy moralne - czy oczy trzymać szeroko otwarte (i podziwiać niesamowite widoki za oknem), czy zamknięte (żeby nie krępować tych, co wymiotują). A jak do tego dodasz jeszcze obowiązek gospodarski (mycie szyb w autobusie w celu robienia zdjęć), no to sami widzicie, że taka podróż, to bardzo pracowity okres :D
No i w końcu Shire (o 19.30, zamiast o 16.40:) Ale nie obyło się bez drobnych utrudnień. Przed Aksum (podobno jakieś 20 kilometrów), wysadzono nas z autobusu i kazano się przesiąść do małego busika. Oczywiście szybko-szybko (ale tym razem kierowcy przeszli samych siebie - nim dobiegliśmy do busu, nasze plecaki już były przywiązane do jego dachu :D. Ale, niestety, nawet "szybko-szybko" i popychanie w plecy nie pomogło - bus był tak zapchany, że naprawdę nie było możliwości, żeby włożyć do niego nawet jedną rękę, a co dopiero mówić o ciele. W dodatku trzech :D Więc musieliśmy się trochę zbuntować :D Kierowcy pokiwali z politowaniem głowami (wiadomo - białas zawsze musi coś zepsuć :D i, na szczęście, podstawili jeszcze jednego busa :D (ale chyba mieli dosyć tego, że jesteśmy tacy problemowi, bo gdy UBŁAGAŁAM, żeby chwilę poczekali, bo muszę iść do toalety, to podczas mojej nieobecności podobno były zakusy, żeby już szybko-szybko jechać i zostawić to głupiutkie ferenji tam, gdzie jego miejsce :/ :D :D (o nie! nie będę więcej akceptować wymiotów w autobusach! Jakoś dla moich potrzeb fizjologicznych nikt nie jest tak wyrozumiały! :D
W Shire przywitał nas pan z bronią. Dla naszej ochrony (?) - jak stwierdził. Niezbyt wiedzieliśmy przed czym, ale na szczęście bus zatrzymał się pod jakimś hostelem, więc zaraz poszliśmy zapytać o pokoje. Za pierwszym razem się nie udało (pan zażądał 15 euro za pokój trzyosobowy. Trochę mnie to teraz śmieszy, ale wtedy wydało się nam za drogo :D Po paru minutach zrobiliśmy drugie podejście - inny pan pokazał taki sam pokój i zażądał 150 birrów (no, takie ceny, to ja rozumiem :D W dodatku obok był bar (tak, też sprawdziłam, oczywiście organoleptycznie :D Wstyd byłoby mi podawać nie sprawdzone informacje :D 13 birrów za butelkę :D
Każdy pokój miał wyjście na podwórko - niby patio. Bo obejrzeniu naszego, hm...lokalu, zgodnie stwierdziliśmy, że może wieczór spędzimy jednak po prostu na powietrzu :D
Nasza łazienka. Ale na zdjęciu jest dowód, że z niej skorzystaliśmy :D Czerwone reklamówki na stopy na dnie, yyyyyyy....kabiny prysznicowej? :/ :D
Okazało się, że pozostałe pokoje są zajęte przez studentów, którzy wracali do domów z obchodów Timkat. I gdy tak sobie spędzaliśmy czas na świeżym powietrzu (były stoliczki i krzesełka, więc całkiem wygodnie się testowało napoje :D , jakoś powoli, najpierw pojedynczo, zaczęli się do nas dosiadać. I z samotnego wieczoru szybko zrobiła się wielojęzykowa impreza. Świetni ludzie, rozmowy z nimi uświadomiły nam wiele rzeczy (zwłaszcza otworzyły oczy na niektóre stereotypy o Etiopii funkcjonujące m.in. w Polsce). Wycięli nam jednak straszny numer. Było bardzo miło, ale gdzieś, z tyłu głowy (to właśnie jeden z tych stereotypów), czaiła się myśl - no tak, "studenci", znana śpiewka, pewnie zaraz poproszą o pieniądze na książki. I nie będziemy się umieli ich pozbyć, będą nachalni itp. (wstyd mi teraz bardzo, że tak pomyślałam, no ale niestety, to się działo niejako "poza mną"). I wiecie co nam zrobili? Nagle, jakoś w połowie bardzo ciekawej rozmowy, wstali, stwierdzili, że pewnie chcemy pobyć we własnym towarzystwie i odpocząć, pięknie podziękowali za rozmowę i po prostu sobie poszli do baru :/ :D :D :D Zostawili nas samych, z olbrzymim poczuciem niedosytu, odrzucenia i uczuciem wstydu ("jak mogłam tak pomyśleć?:/ :D Mało brakowało, a sami pognalibyśmy za nimi z ogromną nachalnością :D :D :D I to tyle w kwestii stereotypów :D
C.D.N.@marcino123, nie mam pojęcia:) niestety, nie była zbyt praktyczna - za szybko na niej widać brud :D
@Japonka76, bardzo. Naprawdę - niesamowicie harmonijnie zbudowani ludzie z pięknymi twarzami, a na dodatek przepięknie się poruszają. Ja byłam zachwycona. Nic chyba dziwnego, że mnóstwo kobiet i mężczyzn z Etiopii pracuje jako modele.
@dziabulek - tak, Shire to chyba "zangielszczona" nazwa i dodatkowo trochę inaczej się czytało:) oprócz tego - Szirie albo Inda Selassie. Hobbitów, niestety, nie zauważyłam. Odpowiednich pagórków również nie :)
Ranek był standardowo ciężki (nie dość, że znowu trzeba było wstać o 5.00 - te pory odjazdów autobusów są naprawdę męczące :D , to jeszcze wieczorne "przełamywanie stereotypów" to ciężka praca i potrafi nieźle dać w kość :D
I chyba tylko tym porannym zmęczeniem mogę tłumaczyć błąd, jaki wtedy popełniliśmy. Ledwo, wlokąc nogę za nogą, wypełzliśmy z naszego pokoju, a zaraz podszedł do nas miły pan (w dodatku niesamowicie rześki i energiczny, jak na tę porę dnia) i oznajmił, że ma dla nas transport do Debark. Zabrzmiało interesująco, więc poszliśmy za nim. Okazało się, że podprowadził nas do dużego dostawczego samochodu, który z tyłu miał coś w rodzaju chłodni :/ :D I prawie zgodzilibyśmy się pojechać (choć zastanawiało nas mocno, gdzie będziemy siedzieć :D, ale zniechęciła nas cena. Początkowo pan zażądał 600 birrów za naszą trójkę, później, gdy powiedzieliśmy, że za drogo - obniżył cenę do 500. Nadal wydawało się to nam zbyt dużą kwotą (:/ do tej pory nie mogę w to uwierzyć. "Zbyt dużo", "negocjacja" - przecież te słowa zupełnie nie pasują do "nam" :D ) (poza tym - to naprawdę nie była "zbyt duża kwota". Nie wiem, co się nam stało w głowy :/ :D , podziękowaliśmy więc i ruszyliśmy w stronę dworca.
Do tej pory trochę żałujemy - taka podróż samochodem dostawczym mogłaby być niezłą przygodą. Choć, z drugiej strony, gdyby umieszczono nas w chłodni bez okien, moglibyśmy stracić dużo ze wspaniałych widoków.
Na dworcu byliśmy przed 6.00, rozmowy z panem trochę nam zajęły, więc tym razem nie stawiliśmy się karnie o jedynej słusznej porze - 5.00 :/ :D Niewiele to zmieniło, bo dworzec wyglądał standardowo - tłum ludzi pod zamkniętą bramą :D Jednak i tym razem wzbudziliśmy czyjąś litość (zaczynamy się powoli w tym specjalizować :D i jakiś miły pan (bardzo miły) wprowadził nas do środka przez małą, boczną bramkę (a'propos - wydaje mi się, że to wyjątkowa informacja praktyczna. Wygląda na to, że każdy dworzec ma takie małe, magiczne bramki. Jednak informacją praktyczną o wyższej wartości byłaby porada, jak zrobić, żeby na zawołanie wywoływać litość :D Gdyby ktoś miał jakiś pomysł - oczekuję na privie :D To bardzo przydatna umiejętność, bo pozwala na spokojne znalezienie swojego autobusu. Tym razem nam się udało i po chwili siedzieliśmy w autobusie, dworcowy armagedon oglądając spokojnie zza szyby (bilet do Debark - 135 birrów. I tym razem nie kazano płacić za bagaże - oj, musieliśmy wzbudzać wyjątkową litość :D
Widoki - jak zwykle zachwycające. Natomiast, nauczeni doświadczeniem, postanowiliśmy nie zadawać nikomu naiwnego pytania "o której będziemy w Debark?" :D Właściwie mottem tej podróży mogłoby się stać : nie oczekuj, to się nie zawiedziesz :D
I pierwszy postój - początkowo myśleliśmy, że na toaletę. Jednak później okazało się, że to...granica. Otóż Etiopia podzielona jest na osiem stanów i przejazd przez granicę poszczególnych stanów wymaga kontroli, a od miejscowych - specjalnego zezwolenia? czegoś w rodzaju wizy? Trudno powiedzieć. Smutno i przykro było patrzeć, gdy nasi współpasażerowie wychodząc z autobusu byli przeszukiwani przez uzbrojonych pobratymców, a ich bagaże dokładnie przegrzebywane. Wygląda to tak - autobus zatrzymuje się przed sznurem rozpiętym w poprzek drogi, wszyscy wysiadają (miejscowi przy wyjściu podlegają kontroli osobistej, białasy są ignorowane), następnie wszyscy pasażerowie czekają pod autobusem (próbowałam palić, niestety, nie pomagało. Ot, służbiści :/). Kontrolerzy wchodzą do autobusu, przeglądają bagaż (jeden raz i mi się to przytrafiło - z niewiedzy zostawiłam podręczny plecak w środku. Później zawsze zabieraliśmy rzeczy ze sobą - miejscowi nie mieli takiego przywileju). Następnie kontrolerzy wchodzą na dach, przeglądają bagaże główne i dopiero wtedy, pokazawszy wcześniej zezwolenia na podróż, pasażerowie mogą do autobusu powrócić. Czasem może to trwać i ponad godzinę...
Za pierwszym razem nas zaskoczyli, ale postanowiliśmy, że następny raz już im się nie uda. Mamy dosyć silnie rozwiniętą potrzebę "bycia w grupie i z grupą", więc wychodząc z autobusu za drugim razem, zdecydowanie stanęłam przed panem od osobistej kontroli. Najpierw udawał, że mnie nie widzi. Więc rozłożyłam ręce do przeszukania i trąciłam go zachęcająco (wiem, trochę głupie, ale uwierzcie - dużo bardziej głupio nam było korzystać z uprzywilejowanej pozycji). Pan najpierw się stropił, później wybuchnął śmiechem - to rozładowało nerwową atmosferę i całe przeszukiwanie autobusu przeszło dużo szybciej i w dużo bardziej przyjaznej atmosferze. Marcin i Ala poszli jeszcze dalej, stając się bohaterami autobusu :D Gdy zobaczyli, że panowie wchodzą na dach kontrolować olbrzymie ilości przykrytego plandeką bagażu głównego (wyobraźcie sobie ile to mogłoby trwać :/), z oburzeniem oznajmili, że to nasz bagaż :/ :D A ponieważ bagażu białasów się nie kontroluje, plandeka pozostała nienaruszona, my przyspieszyliśmy podróż o jakąś godzinę, a współpasażerowie pokochali nas tak bardzo, że w podzięce poszerzyli lekcje miejscowych języków o nazwy poszczególnych gatunków bydła :/ :D (swoją drogą, niezłe muszą mieć tam zdanie o białasach:/ nie wiem, jak ktoś mógł uwierzyć, że trójka turystów potrzebuje całego, olbrzymiego bagażnika dachowego na swoje klamoty:D Z drugiej strony - to trochę smutne...
I postój na posiłek. Na injerę się nie skusiliśmy, za to na kawę i herbatę - owszem (5 i 3 birry).
Ulica w miasteczku postojowym. Miejscowych to nie dziwiło, więc i my udawaliśmy, że to normalne.
W miasteczkach cały czas można było zauważyć jeszcze końcówkę Timkatu. Przejazd przez niektóre miejsca był zdecydowanie utrudniony.
Ale trochę przerażająco to może wyglądać, zwłaszcza, gdy się nie wie, że kije to atrybut grup porządkowych podczas obchodów święta.
Etiopczycy bardzo dbają o obuwie. Wszędzie, nawet w najmniejszych miasteczkach, są stanowiska pucybutów. W ten sposób najczęściej zarabiają dzieci i młodzież.
W tym rejonie był to dosyć częsty widok - broń nosili prawie wszyscy.
A tak wygląda strażnik granicy.
Jedziemy coraz dalej, coraz wyżej. Za oknami - bajeczne widoki.
Niestety, w tym rejonie znacznie wzrosło zapotrzebowanie na woreczki foliowe wśród naszych współpasażerów :/
Jednak dość szybko się okazało, że to wszystko, to dopiero wstęp do prawdziwych atrakcji. Dosyć szybko droga zaczęła się zmieniać...
Mniej więcej w tym miejscu zgasł silnik naszego autobusu...I zaczęliśmy się bardzo powoli staczać do tyłu...I to był moment, w którym stwierdziłam, że te woreczki od kierowcy, to być może bardzo dobry pomysł...:/ :D
Cóż mogę powiedzieć - może droga i nie najlepsza, za to widoki.....
I jesteśmy. Godzina 14.00 - Debark. Okazało się, że w autobusie podróżuje z nami bardzo sympatyczne małżeństwo z Polski, które również planuje wybrać się w Góry Semien. Postanowiliśmy więc połączyć siły - czyli najpierw znaleźć jakąś kawę i zastanowić się, co robimy dalej :D Kawa znalazła się dosyć szybko (5 birrów), dosyć szybko znalazło się też mnóstwo osób, które chciało nas w owe góry zabrać :D Jednak ceny za dwudniową wycieczkę (na dłuższą po prostu nikt z nas nie miał czasu) szybko okazały się zaporowe - 200 dolarów od osoby. Mogę się pochwalić, że weszłam tu na wyżyny nowej umiejętności negocjacyjnej, czyli tzw. "negocjacji upartej" :D Polega ona na tym, że uparcie, nie zważając na swojego współrozmówcę, powtarza się w kółko wybraną przez siebie cenę. W tym przypadku było to 50 dolarów (zgodnie uznaliśmy, że tyle jesteśmy w stanie zapłacić). Cena ta jednak nie zyskała uznania w oczach sprzedawcy (jednak moja upartość już tak - na końcu zszedł do 85 dolarów), więc pożegnaliśmy się (mam nadzieję, że w zgodzie. Nie wiem, jakoś od czasu Maroka boję się klątw :D
No dobrze, nie będę przed Wami zatajać - poszło tak łatwo (w sensie : jednak nie kupiłam tej wycieczki, pomimo moich zdolności w tym kierunku :D, bo byliśmy wyposażeni w wiedzę tajemną, pozyskaną od pana Briggsa z przewodnika. Otóż najtańszy sposób na zorganizowanie wyprawy w Góry Semien, to samodzielne wybranie się do biura parku narodowego w Debark i zorganizowanie tego na własną rękę, bez pośredników. Do biura bardzo łatwo trafić - mieści się ono przy drodze do Gonderu, jakieś 10 minut piechotą od hotelu Simien Park.
Skauci czekający przed biurem na zlecenia.
Wizyta w biurze jest bardzo wskazana - można wtedy ułożyć sobie wycieczkę dopasowaną do własnych potrzeb i zasobności portfela. Z niektórych rzeczy można zrezygnować, inne dołożyć - wszystko według wywieszonego w biurze cennika. Nie można tylko zrezygnować ze skauta (żeby chodzić po Parku Narodowym Semien, trzeba mieć własnego ochroniarza), samochodu (bo trzeba jednak czymś tam podjechać), biletów wstępu i namiotów (jeśli wybiera się wycieczkę z noclegiem). Cała reszta - według uznania.
I oto dokładne ceny:
Po spędzeniu kilkudziesięciu minut na dyskusjach i analizach, udało się nam złożyć dwudniową wycieczkę dla pięciu osób (zrezygnowaliśmy z przewodnika, kucharza, jedzenia itp - czyli wszystkiego, co generowało dodatkowe koszty) za....78 dolarów od osoby :D No tak, rekiny biznesu, to samo mogliśmy mieć 2 godziny wcześniej za 85 dolarów, gdybyś zakontraktowali wycieczkę u sprzedawcy napotkanego przy autobusie :D No ale z drugiej strony, satysfakcja z "samodzielnego" działania - bezcenna....
C.D.N.@pbak, no właśnie, trzeba wybrać, co dla kogo mniej stresujące :) bardzo się cieszę, że Etiopia jest w Twojej ocenie tak wysoko. Ja się zakochałam i wróciłabym w każdym momencie :) A te dwa pozostałe afrykańskie kraje?
@chaleanthite, to naprawdę niesamowity kraj i warto go odwiedzić, może w końcu mąż się przekona :) Chociaż wiadomo, każdy ma inny gust i czegoś innego szuka w podróżowaniu, co innego mu się podoba. I to jest właśnie fajne, bo tyle miejsc na świecie, że każdy znajdzie coś dla siebie. Pozdrawiam:)
Negocjacje wycieczkowe się udały, umowa podpisana, wsiedliśmy zatem do auta - nasza piątka, kierowca, wybrany przez pana skaut i ...sam pan, który postanowił jednak z własnej inicjatywy pojechać z nami (czyli chyba nadal doskonale wzbudzamy litość :D, jako przewodnik. Jeszcze szybki obiad (restauracja hotelu Simien Park - dosyć turystyczne miejsce, ceny też trochę wyższe) i zakupy w sklepie (musieliśmy zaopatrzyć się w wodę i coś do jedzenia - w końcu z własnego kucharza i żywienia na miejscu zrezygnowaliśmy w imię oszczędności. Okazało się jednak, że nasze posiłki w górach nie będą zbyt wyrafinowane - 6 zupek chińskich i 3 butelki wody :D Jednak ceny w tym sklepie do najniższych nie należały - za tak obfite zakupy zapłaciliśmy 165 birrów).
I wreszcie jedziemy. Po drodze jeszcze przystanek pod domem ochroniarza - musiał powiedzieć żonie, że nie wróci na noc i zabrać koc, bo noce w górach Semien podobno bardzo zimne.
Przejechaliśmy przez bramę Parku Narodowego i nagle skończył się gwar, ruch, tłok na ulicach, a zaczęło coś przepięknego, coś bardzo pierwotnego. Olbrzymia przestrzeń, przecięta jedną, nieutwardzoną drogą. Pustka, zieleń i cisza...
Trochę martwiliśmy się tym, że wjeżdżamy do parku dosyć późno i nie zdążymy za dużo zobaczyć. Jednak nasz samomianowany przewodnik, Joshua, zaproponował, żebyśmy wysiedli z auta niedaleko obozu i razem ze skautem przeszli do miejsca noclegu na piechotę. On natomiast w tym czasie przygotuje dla nas namioty.
Góry Semien. Podobno to dokładnie tutaj był Eden. Może tak, może nie - jednak jedno jest pewne : warto tu być i zobaczyć te widoki. Wiadomo - szczytem marzeń byłaby wyprawa siedmiodniowa, która kończy się zdobywaniem Ras Daszen (4620 m n.p.m., co czyni go czwartym co do wielkości szczytem Afryki), ale warto być tu nawet dwa dni, ba - pobyt jednodniowy jest lepszy niż zupełne ominięcie tego rejonu.