Pamiątki kupione (duperelki) i wracamy do centrum, na kawę.
To dziś pan życzy fryzurę a'la Messi czy a'la Cristiano?
I wracamy do Plaza de Armas.
Po 20 minutach, mieliśmy serdecznie dość tego miejsca. Centrum zwiedziliśmy chyba całe (wszystkie możliwe uliczki) wszystkie możliwe sklepy z pamiątkami, więc przyszła pora na obiad. Jako ze czasu było sporo (aż za sporo) wracamy do knajpek przy porcie.
Dziś niedziela, więc wszystkie możliwe knajpki pełne do ostatniego stolika, ale po 15 minutach znajdujemy wreszcie wolnego stolika.
Na obiad zamawiam czegoś co mi naprawdę brakowało przez tyle czasu. A był to zwykły ser. Od tygodnia nie jadłem i naprawdę tęskniłem za nim. Tak bardzo, ze byłem już gotowy pójść do marketu i kupić do sniadania, ale greckie lenistwo wygrywało, i jadłem dżemik.
Choclo con queso. Czyli kukurydza z smażonym serem. Taki peruwiański Smažený sýr
12:00 wreszcie idziemy do dworca, bo już nie wiedzieliśmy co z nami zrobić. Do tego mówiono nam ze w autobusie będzie WiFi więc będzie okazja porozmawiać z rodziną. 13:00 odprawa biletowa. Przychodzi do nas Indianin w wyglądzie jak Charles Bronson, i oprowadza nas do "autobusu". Autobusu, bardziej Latynoskiego Ogórka. Co do WiFi, było tylko opis ze jest WiFi. I tyle. Do klimy tak samo, nie było. No w sumie była, ale jak otworzyłem okno, to połowa okna spadła i miałem non stop otwarte. Czyli wesoło!
Przy wejściu dostaliśmy kartki migracyjne do wypełnienia (na które nikt nie zwracał uwagę przy granicy) i wio.
Do granicy, trzeba doliczyć około 2:30 - 3:00 godziny jazdy, czyli prawie na około jeziora Titicaca. Ale za to można zobaczyć pięknie widoki.
Dojeżdżamy do granicy. Ciężko to nazwać przejściem granicznym. Każdy może przejść przez nie, i nikt nie zauważy ze już je przeszedłeś. Świnie biegają góra i w dół, dzieciaki grają piłkę (pierwszy raz chyba widziałem boisko które jest dzielone przez granicę).
Bienvenido al Estado Plurinacional de Bolivia
Dostajemy pieczątki z jednej i drugiej strony, i wszyscy czekamy w busie. Ja niecierpliwy bo chcę zobaczyć zachód słońca przy jeziorze inny bo mają przesiadkę do La Paz.
Okazuje się ze dwóch pasażerów nie mieli wizę (to była para Amerykanin - Ukrainka) i do tego nie mieli wszystkich papierów gotowych. Więc po 30 minutach czekania, kierowca powiedział coś nie miłego, zostawił ich manatki i pojechał do Copacabany.
I ja zadowolony bo zdążyłem na zachód.
Nocleg mieliśmy w hotelu Wendy Mar. Niedaleko Plazy, niedaleko Plaży. Pokój dostajemy na ostatnie piętro hotelu (5) więc było małym wyzwaniem dojść tam. Ale daliśmy radę. Pokój dość fajny, a do tego, był ciepły prysznic!Poniedziałek 9/5 Copacabana, grzeczna siostrzyska
9 rano. Słonko świeci i czas na śniadanie, ale po pierwsze, zobaczyć widoki z okna
Śniadanie takie sobie, mogło być lepsze, jak za hotel, ale nie był i zły (po tygodniu jedzenia to samo, nawet najtańsza mortadela smakuje jak dobry stek z Argentyny).
Zostawiamy bagaże w recepcji i idziemy zwiedzać okolice.
Miasto stało się słynne, jako w Katedrze głównej w Copacabanie, znajduje się statuetka Matki Boskiej, patronką Boliwii. Taka Częstochowa w Boliwii. Ludzie z całej Boliwii przyjeżdżają tylko żeby się pomodlić przy statuetki.
Całe życie jednak Copy kręci się wokół Plaza de Armas i katedry
Plaza de Armas
Katedra
Zwiedzanie katedry jest darmowe i warto do niej wejść jak ktoś będzie w Copie.
Matka Boska Boliwii
Druga atrakcja Copacabany to to wyspy Słońca i Księżyca (Isla de Sol i Isla de Luna) na jeziorze Titicaca. Według legend Inków tutaj narodził się biały bóg Viracocha oraz pierwsi Inkowie: Manco Capac oraz jego siostra, a zarazem żona Mama Ocllo, a także samo Słońce czyli Inti. Wyspa ta jest wciąż miejscem świętym dla zamieszkujących Boliwię oraz Peru Indian Ajmara i Keczua.
Dopłynąć tam można jednych z licznych statków które odpływają non stop z portu (nasz był za free z powodu podróży autobusem BoliviaHop do Cuzco tego samego dnia).
Podróż do wyspy trwa około 1 1/2 godziny i mamy 3 godziny na zwiedzanie wysepki (czyli jeden szlak prowadzący z małego portu do głównego portu)
Główny port
Powrót do Copy
Autokar już na nas czekał, żeby nas podwieść do granicy a z stamtąd drugi do Cuzco.
Cuzco Wtorek 10/5 Jakiś Inca, jakaś Cusqueña
5 rano. Pobudka. Taka niechciana. Dojechaliśmy do Cuzco godzinę wcześniej niż było zaplanowane. Czegoś bardzo nietypowego jak na Peru i Amerykę Łacińską ogólnie. Więc zostało trzymać kciuki i liczyć ze nasza gospodyni otworzy drzwi w AirBnb.
Jedziemy taksą do domku. Pukamy raz. Nić... Pukamy drugi. Nić... No cóż, fajny park jest obok bloku. Jak coś powtórzymy noclegi naszych wspólnych znajomych na MS AGH w trakcje Juwenali. Ale spróbujmy jeszcze raz. O, słuchać odgłos otwierania drzwi! Mąż właścicielki, lekko-bardzo zaspany otwiera drzwi i pyta nas o co chodzi. Odpowiadamy mu co się stało i prosimy grzecznie czy można mieć Early Check-In.
-Si, no problemo.
Woohoo! Manco Capac i Mama Ocllo jednak nas lubią! Zostajemy poczęstowani herbatą z liśćmi koki i pokazują nam, nasz pokój. Taka klitka mała, z ładnym widokiem na nowe miasto Cuzco. Ale to nić, co do prysznicu (który raz był, raz nie, raz miał ciepłą wodę, raz nie) i do łóżeczka na 2-3 godziny.
Koło 9 idziemy na miasto, załatwić transfer do Aguas Callentes, bilet do Machu Picchu no i pospacerować po mieście.
Znak charakterystyczny Cuzco to mury z dawnych czasów jeszcze
Tak samo drugi znak to ze miasto zostało zbudowane na wgórzu (tak jak Puno) i non stop idzie się raz w górę raz w dół.
Ale jak tu chodzić, jak się jeszcze nie wypiło brązowe złoto. Czyli ujmując inaczej, świezą kawę.
Znajdujemy lokal, przy placu Plaza de Armas, kupujemy kawusię i próbujemy się obudzić.
I wracamy szukając magicznych karteczek do Machu Picchu. Nie kupowaliśmy wcześniej kartek, bo liczyliśmy na piękny bilet, które będziemy mogli ozdobić w ramce, i podziwiać. Jednak myliśmy się. I to sporo, bo się okazało ze boarding pass z Ryanair jest ładniejszy niż też zwykły druk od nich. No cóż, uczymy się na błędach i trzeba się przyzwyczajać ze bilety już tak będą wyglądać w przyszłość.
Dobra, boarding pas.... ftu, bilet do MP mamy, to trzeba załatwić załatwić też dojazd tam. Peru Rail odpada stanowczo (za drogo), szlak Inków także (drogo i nie mamy czasu) więc zostaje zostaje słynna trasa busikiem z rana z Cuzco i potem marsz.
Jak znaleźć takie biuro w Cuzco? Nie ma z tym najmniejszego problemu, bo biuro znajdzie ciebie szybciej niż ci się wydaje! Cena 60 PEN, ale powrót prosto z zejscia z MP. My jednak chcieliśmy spokojnie i swobodnie zwiedzić MP, więc wybieramy opcję z 2 noclegami w Aguas Callentes. Niestety cena 90 PEN, ale dajemy radę stargować do 80 PEN, bo obiecujemy ze wrócimy do biura.
Najważniejsze już mamy, czyli bilet i dojazd do Machu Picchu, więc można pochilautować w Cuzco!
Katedra w Cuzco
Niestety do większość atrakcji nie wchodzimy, jako ze ceny są zaporowe jak na warunki Peru, więc kościoły zwiedzamy z zewnątrz.
Ale do tego muzeum wchodzimy. W sumie, taki must które chcieliśmy zobaczyć, i poczytać więcej, jako ze mało albo w ogóle o tym nie piszą w naszych (Greckich i Polskich podręcznikach).
Czyli muzeum Inków!
Wejście do muzeum kosztuje 10 PEN i na prawdę warto wejść i pooglądać/poczytać. Sporo ciekawych informacji i przewodnicy są chętny do pomocy i odpowiedzieć na wasze pytanie.
2 Ważne informacje -Zakaż robienia zdjęć -Nie kupujcie tam pamiątki. Tańsze znajdziecie w Targu San Pedro.
Dobra, fajny ci Inkowie, ale pragnienie jest silniejsze. Wracamy do naszej kawiarni i zamawiamy po soku, na wynoś, tak zeby odpocząć w placu i patrzyć na ludzi.
I potem żeby się pogubić w uliczkach.
I takim sposobem trafiliśmy do marketu San Pedro. To taki Nowy-Stary Kleparz Krakowski. Tylko ze większy. I bardziej folklorystyczny. I bardziej ciekawszy. Zamiast krokieta kupisz żabkę do grillowania. Zamiast oregano kupisz liście koki. I tak dalej, i tak dalej...
Na tyłach marketu znajdują się liczne restauracje z obiadami, od zwykłego ceviche po cuy i kurczaka. Do wyboru do koloru.
I tym i tamtym, godzina dobiła 20:00, i trzeba było się zbierać do noclegu, zahaczając o market kupić składniki na jutrzejsze śniadanie no i na % na wieczór.Środa 11/5 Aguas Callentes Czyli: Cavalero zmień płytę, bo się zrzygam!
6 rano.
Pobudka! Trzeba się przejść do Plaza de Armas i spakować się do naszego busika który podwiezie nasz do tamy, skąd będzie marsz do Aguas Callentes.
Niestety nasze prośby żeby busik przyjechał pod nasz adres zostały, odrzucone. No szkoda, poranny spacerek zawsze dobry, szczególnie jak będziemy jechać parę dobrych godzin.
Stoimy. I czekamy. Nasz busik ma przyjechać o 07:00 Jest 06:50 więc idealny timing. Tylko zaczyna mnie coś denerwować/martwić, ze oprócz mnie i mojego Passepartout nie ma nikogo więcej! Scam? Okradli nas? Już mam małe dreszcze. 07:10 busika nie ma, i nikogo jeszcze też. Już się robi ciekawie. 07:20 przyjeżdża taksówka, wysiadają 3 turystów i Peruwianka.
-Señor Apopoto... -Si, si, soy yo
(7-8 lat w Polsce, przyzwyczaiłem się ze moje nazwisko to sensacja i trudno do wypowiedzi)
-Przepraszamy za spóźnienie, ale nasz kierowca, Chiquito zasnął i zaraz jedzie.
Już mi kamień z serca spadł. Bałem się o najgorsze. Podaję rękę i dostaję opaskę z jakiego biura jedziemy
I informacje, ze nasz kierowca który będziemy wracać nazywa się Miguel i wyjazd z tamy będzie o 15 z tamy.
-Si, si claro.
07:30 wpakujemy się do busika (ciasno tak jak w Polskimbusie do tego nisko więc jest wesoło) i jedziemy do Tamy.
Trasa prowadzi przez miasto Urubamba i potem przez góry aż do Santa Maria. Uwaga, dobrze mieć Aviormarin ze sobą, bo może być cięzko z zakrętami.
Chwilowi postój na prostowanie nóg
Wszystko byłoby okej, jakby kierowca nie puszczał tą samą płytę przez 4 godziny non stop (i do tego nawet śpiewał). Miałem Iron Maiden na mp3, ale nawet jak miałem na maksa, dalej było tego słuchacz. Takie disco polo, ale po hiszpańsku. Już nie wytrzymałem i powiedziałem mu wprost, żeby zmienił płytę bo także zwymiotuję w autobusie. Strzelił focha, ale dał płytę z Bobem Marleyem. I grała cały czas. Ta sama. Przez kolejne 3 godziny.
Przed przyjazdem do tamy, był krótki postój w Santa Maria, na obiad i jedziemy do Santa Teresy. Muszę przyznać ze droga była "dość" ciekawa. W sumie, cięzko to nazwać drogą, tylko przepaścią.
Po 3kg kurzu co pozbieraliśmy na naszych włosach i ubrań wreszcie dojechaliśmy do tamy.
Tam kolejna Peruwianka, tłumaczyła nam, jak dojechać do Aguas Callentes (pociąg 30 USD) albo pójść na nogach (czyli 2-2:15h)
Robiłem tę samą trasę kilka dni po tobie.reZamiast jeżdżenia komunikacją wynajęliśmy w Arequipie auto.Na tej przełączy gdzie padał śnieg mieliśmy podczas jazdy kryzys.Jetlag plus choroba wysokogórska.
Robiliśmy tę trasę kilka dni po tobie.Mieliśmy wynajęte auto, którym przyjechaliśmy pod Hydroelectrikę i nad ranem od 3 do 5:30 doszliśmy do mostu gdzie już widzieliśmy wjeżdżające non stop autobusy z turystami.Potem jeszcze wejście pod MP te 1700m ciągle pod góręSpacer po ciemku nie był aż taki straszny jak nam sugerowano.Tego samego dnia w południe wróciliśmy z powrotem do auta i potem jeszcze 6h do Cusco.Byliśmy wyczerpani ale się udało
Słowo końcowe Peru był moim drugim wypadem do Ameryki Południowej. Po przygotowaniu się w Kolumbii miej więcej wiedziałem co mnie czeka, czyli bycie "gringo" w krainie Inków. Zostałem pozytywnie zaskoczony cenami. Liczyłem ze kraj tak turystyczny będzie droższy niż Kolumbia, a okazało się ze w paru kwestiach był tańszy (nie licząc wejście do MP, loty krajowe i specjalne busy) nie licząc jakie pyszne jedzonko porównując z mdłym i nudnym Kolumbijskim. Z minusów, Brakowało mi tej gościnności którą miałem w Kolumbii. Nie było źle, zawsze było jakieś: Buenos dias w trakcje chodzenia na szlakach, ciekawość i tyle. W Kolumbii czasami byli za bardzo otwarci. Może to z powodu ogromnej ilości kawy? Kto wie. Czy wróciłbym do Peru ponownie?O tak! Na 1000%!Zostało tyle do zwiedzania tam, ze z chęcią połączyłbym z Ekwadorem lub z Chile.A na koniec, zapraszam to mojego małego wideo z podróży:https://www.facebook.com/pg/SladyZeus/v ... e_internalMuchas gracias por leer!/
Zeus napisał:Okazuje się ze dwóch pasażerów nie mieli wizę (to była para Amerykanin - Ukrainka) i do tego nie mieli wszystkich papierów gotowych. Więc po 30 minutach czekania, kierowca powiedział coś nie miłego, zostawił ich manatki i pojechał do Copacabany.Cześć, fajna relacja!A propos powyższego, myślałem, że wizę do Boliwi można otrzymać na przejściu granicznym. Chociaż rozumiem, że jeśli jest to przejścia na jakimś pipidówku to może nie być już tak bezproblomowo. Gdzie w takim razie otrzymałeś swoją wizę?Pozdrawiam,Łukasz
Zeus napisał:Anticuchos, po quechua to szaszłyki. Do tego dodawane (jak zawsze) duża porcja frytek i jajko smażone. Uzupełnię, że w Boliwii anticucho będzie praktycznie zawsze szaszłykiem z serca, a w najprostszej wersji będzie mu towarzyszyć sos z orzeszków ziemnych i ziemniak. Pyszne dane. Szaszłyki mięsne często nazywają pacumutu lub brocheta . wooki napisał:A propos powyższego, myślałem, że wizę do Boliwi można otrzymać na przejściu granicznym. Chociaż rozumiem, że jeśli jest to przejścia na jakimś pipidówku to może nie być już tak bezproblomowo. Gdzie w takim razie otrzymałeś swoją wizę?W całej Am. Płd i Środkowej jesteśmy objęci ruchem bezwizowym. Boliwia jest o tyle inne, że właściwie nie ma szans na uzyskanie więcej niż 90 dni w roku w tym trybie, oraz, że bardzo często na granicy dostaniemy pozwolenie na zaledwie 30 dni które później trzeba przedłużać (bezproblemowo zazwyczaj, ale wiąże się to z wizytą w "migraciones").
@ponczW całej Am. Płd i Środkowej jesteśmy objęci ruchem bezwizowym. Boliwia jest o tyle inne, że właściwie nie ma szans na uzyskanie więcej niż 90 dni w roku w tym trybie, oraz, że bardzo często na granicy dostaniemy pozwolenie na zaledwie 30 dni które później trzeba przedłużać (bezproblemowo zazwyczaj, ale wiąże się to z wizytą w "migraciones").Do Surianamu potrzebujesz wizy.
Zeus napisał:[b]Jeszcze pięć minut wejścia, i jest! Jedno z moich pierwszych marzeń stało się prawdą! Mogę powiedzieć ze płakałem. Nie wiem czy z radości, czy zmęczenia czy z alergii na futro lamy. Śmiechłam
:lol: Super napisana relacja, uśmiałam się kilka razy
;) . A tak na marginesie to futro lamy jest hipoalergiczne, także raczej od tego nie płakałeś
:D
:D
:D
Informacja Turystyczna
Pamiątki kupione (duperelki) i wracamy do centrum, na kawę.
To dziś pan życzy fryzurę a'la Messi czy a'la Cristiano?
I wracamy do Plaza de Armas.
Po 20 minutach, mieliśmy serdecznie dość tego miejsca. Centrum zwiedziliśmy chyba całe (wszystkie możliwe uliczki) wszystkie możliwe sklepy z pamiątkami, więc przyszła pora na obiad. Jako ze czasu było sporo (aż za sporo) wracamy do knajpek przy porcie.
Dziś niedziela, więc wszystkie możliwe knajpki pełne do ostatniego stolika, ale po 15 minutach znajdujemy wreszcie wolnego stolika.
Na obiad zamawiam czegoś co mi naprawdę brakowało przez tyle czasu. A był to zwykły ser. Od tygodnia nie jadłem i naprawdę tęskniłem za nim. Tak bardzo, ze byłem już gotowy pójść do marketu i kupić do sniadania, ale greckie lenistwo wygrywało, i jadłem dżemik.
Choclo con queso. Czyli kukurydza z smażonym serem. Taki peruwiański Smažený sýr
12:00 wreszcie idziemy do dworca, bo już nie wiedzieliśmy co z nami zrobić. Do tego mówiono nam ze w autobusie będzie WiFi więc będzie okazja porozmawiać z rodziną.
13:00 odprawa biletowa. Przychodzi do nas Indianin w wyglądzie jak Charles Bronson, i oprowadza nas do "autobusu". Autobusu, bardziej Latynoskiego Ogórka. Co do WiFi, było tylko opis ze jest WiFi. I tyle.
Do klimy tak samo, nie było. No w sumie była, ale jak otworzyłem okno, to połowa okna spadła i miałem non stop otwarte. Czyli wesoło!
Przy wejściu dostaliśmy kartki migracyjne do wypełnienia (na które nikt nie zwracał uwagę przy granicy) i wio.
Do granicy, trzeba doliczyć około 2:30 - 3:00 godziny jazdy, czyli prawie na około jeziora Titicaca. Ale za to można zobaczyć pięknie widoki.
Dojeżdżamy do granicy. Ciężko to nazwać przejściem granicznym. Każdy może przejść przez nie, i nikt nie zauważy ze już je przeszedłeś. Świnie biegają góra i w dół, dzieciaki grają piłkę (pierwszy raz chyba widziałem boisko które jest dzielone przez granicę).
Bienvenido al Estado Plurinacional de Bolivia
Dostajemy pieczątki z jednej i drugiej strony, i wszyscy czekamy w busie. Ja niecierpliwy bo chcę zobaczyć zachód słońca przy jeziorze inny bo mają przesiadkę do La Paz.
Okazuje się ze dwóch pasażerów nie mieli wizę (to była para Amerykanin - Ukrainka) i do tego nie mieli wszystkich papierów gotowych. Więc po 30 minutach czekania, kierowca powiedział coś nie miłego, zostawił ich manatki i pojechał do Copacabany.
I ja zadowolony bo zdążyłem na zachód.
Nocleg mieliśmy w hotelu Wendy Mar. Niedaleko Plazy, niedaleko Plaży. Pokój dostajemy na ostatnie piętro hotelu (5) więc było małym wyzwaniem dojść tam. Ale daliśmy radę.
Pokój dość fajny, a do tego, był ciepły prysznic!Poniedziałek 9/5
Copacabana, grzeczna siostrzyska
9 rano. Słonko świeci i czas na śniadanie, ale po pierwsze, zobaczyć widoki z okna
Śniadanie takie sobie, mogło być lepsze, jak za hotel, ale nie był i zły (po tygodniu jedzenia to samo, nawet najtańsza mortadela smakuje jak dobry stek z Argentyny).
Zostawiamy bagaże w recepcji i idziemy zwiedzać okolice.
Miasto stało się słynne, jako w Katedrze głównej w Copacabanie, znajduje się statuetka Matki Boskiej, patronką Boliwii. Taka Częstochowa w Boliwii.
Ludzie z całej Boliwii przyjeżdżają tylko żeby się pomodlić przy statuetki.
Całe życie jednak Copy kręci się wokół Plaza de Armas i katedry
Plaza de Armas
Katedra
Zwiedzanie katedry jest darmowe i warto do niej wejść jak ktoś będzie w Copie.
Matka Boska Boliwii
Druga atrakcja Copacabany to to wyspy Słońca i Księżyca (Isla de Sol i Isla de Luna) na jeziorze Titicaca.
Według legend Inków tutaj narodził się biały bóg Viracocha oraz pierwsi Inkowie: Manco Capac oraz jego siostra, a zarazem żona Mama Ocllo, a także samo Słońce czyli Inti. Wyspa ta jest wciąż miejscem świętym dla zamieszkujących Boliwię oraz Peru Indian Ajmara i Keczua.
Dopłynąć tam można jednych z licznych statków które odpływają non stop z portu (nasz był za free z powodu podróży autobusem BoliviaHop do Cuzco tego samego dnia).
Podróż do wyspy trwa około 1 1/2 godziny i mamy 3 godziny na zwiedzanie wysepki (czyli jeden szlak prowadzący z małego portu do głównego portu)
Główny port
Powrót do Copy
Autokar już na nas czekał, żeby nas podwieść do granicy a z stamtąd drugi do Cuzco.
Cuzco
Wtorek 10/5
Jakiś Inca, jakaś Cusqueña
5 rano. Pobudka. Taka niechciana. Dojechaliśmy do Cuzco godzinę wcześniej niż było zaplanowane. Czegoś bardzo nietypowego jak na Peru i Amerykę Łacińską ogólnie. Więc zostało trzymać kciuki i liczyć ze nasza gospodyni otworzy drzwi w AirBnb.
Jedziemy taksą do domku. Pukamy raz. Nić... Pukamy drugi. Nić... No cóż, fajny park jest obok bloku. Jak coś powtórzymy noclegi naszych wspólnych znajomych na MS AGH w trakcje Juwenali. Ale spróbujmy jeszcze raz. O, słuchać odgłos otwierania drzwi!
Mąż właścicielki, lekko-bardzo zaspany otwiera drzwi i pyta nas o co chodzi. Odpowiadamy mu co się stało i prosimy grzecznie czy można mieć Early Check-In.
-Si, no problemo.
Woohoo! Manco Capac i Mama Ocllo jednak nas lubią!
Zostajemy poczęstowani herbatą z liśćmi koki i pokazują nam, nasz pokój. Taka klitka mała, z ładnym widokiem na nowe miasto Cuzco. Ale to nić, co do prysznicu (który raz był, raz nie, raz miał ciepłą wodę, raz nie) i do łóżeczka na 2-3 godziny.
Koło 9 idziemy na miasto, załatwić transfer do Aguas Callentes, bilet do Machu Picchu no i pospacerować po mieście.
Znak charakterystyczny Cuzco to mury z dawnych czasów jeszcze
Tak samo drugi znak to ze miasto zostało zbudowane na wgórzu (tak jak Puno) i non stop idzie się raz w górę raz w dół.
Ale jak tu chodzić, jak się jeszcze nie wypiło brązowe złoto. Czyli ujmując inaczej, świezą kawę.
Znajdujemy lokal, przy placu Plaza de Armas, kupujemy kawusię i próbujemy się obudzić.
I wracamy szukając magicznych karteczek do Machu Picchu.
Nie kupowaliśmy wcześniej kartek, bo liczyliśmy na piękny bilet, które będziemy mogli ozdobić w ramce, i podziwiać.
Jednak myliśmy się. I to sporo, bo się okazało ze boarding pass z Ryanair jest ładniejszy niż też zwykły druk od nich. No cóż, uczymy się na błędach i trzeba się przyzwyczajać ze bilety już tak będą wyglądać w przyszłość.
Dobra, boarding pas.... ftu, bilet do MP mamy, to trzeba załatwić załatwić też dojazd tam.
Peru Rail odpada stanowczo (za drogo), szlak Inków także (drogo i nie mamy czasu) więc zostaje zostaje słynna trasa busikiem z rana z Cuzco i potem marsz.
Jak znaleźć takie biuro w Cuzco? Nie ma z tym najmniejszego problemu, bo biuro znajdzie ciebie szybciej niż ci się wydaje!
Cena 60 PEN, ale powrót prosto z zejscia z MP. My jednak chcieliśmy spokojnie i swobodnie zwiedzić MP, więc wybieramy opcję z 2 noclegami w Aguas Callentes. Niestety cena 90 PEN, ale dajemy radę stargować do 80 PEN, bo obiecujemy ze wrócimy do biura.
Najważniejsze już mamy, czyli bilet i dojazd do Machu Picchu, więc można pochilautować w Cuzco!
Katedra w Cuzco
Niestety do większość atrakcji nie wchodzimy, jako ze ceny są zaporowe jak na warunki Peru, więc kościoły zwiedzamy z zewnątrz.
Ale do tego muzeum wchodzimy. W sumie, taki must które chcieliśmy zobaczyć, i poczytać więcej, jako ze mało albo w ogóle o tym nie piszą w naszych (Greckich i Polskich podręcznikach).
Czyli muzeum Inków!
Wejście do muzeum kosztuje 10 PEN i na prawdę warto wejść i pooglądać/poczytać. Sporo ciekawych informacji i przewodnicy są chętny do pomocy i odpowiedzieć na wasze pytanie.
2 Ważne informacje
-Zakaż robienia zdjęć
-Nie kupujcie tam pamiątki. Tańsze znajdziecie w Targu San Pedro.
Dobra, fajny ci Inkowie, ale pragnienie jest silniejsze. Wracamy do naszej kawiarni i zamawiamy po soku, na wynoś, tak zeby odpocząć w placu i patrzyć na ludzi.
I potem żeby się pogubić w uliczkach.
I takim sposobem trafiliśmy do marketu San Pedro. To taki Nowy-Stary Kleparz Krakowski. Tylko ze większy. I bardziej folklorystyczny. I bardziej ciekawszy. Zamiast krokieta kupisz żabkę do grillowania. Zamiast oregano kupisz liście koki. I tak dalej, i tak dalej...
Na tyłach marketu znajdują się liczne restauracje z obiadami, od zwykłego ceviche po cuy i kurczaka.
Do wyboru do koloru.
I tym i tamtym, godzina dobiła 20:00, i trzeba było się zbierać do noclegu, zahaczając o market kupić składniki na jutrzejsze śniadanie no i na % na wieczór.Środa 11/5
Aguas Callentes
Czyli: Cavalero zmień płytę, bo się zrzygam!
6 rano.
Pobudka! Trzeba się przejść do Plaza de Armas i spakować się do naszego busika który podwiezie nasz do tamy, skąd będzie marsz do Aguas Callentes.
Niestety nasze prośby żeby busik przyjechał pod nasz adres zostały, odrzucone.
No szkoda, poranny spacerek zawsze dobry, szczególnie jak będziemy jechać parę dobrych godzin.
Stoimy. I czekamy. Nasz busik ma przyjechać o 07:00
Jest 06:50 więc idealny timing.
Tylko zaczyna mnie coś denerwować/martwić, ze oprócz mnie i mojego Passepartout nie ma nikogo więcej!
Scam? Okradli nas? Już mam małe dreszcze. 07:10 busika nie ma, i nikogo jeszcze też. Już się robi ciekawie.
07:20 przyjeżdża taksówka, wysiadają 3 turystów i Peruwianka.
-Señor Apopoto...
-Si, si, soy yo
(7-8 lat w Polsce, przyzwyczaiłem się ze moje nazwisko to sensacja i trudno do wypowiedzi)
-Przepraszamy za spóźnienie, ale nasz kierowca, Chiquito zasnął i zaraz jedzie.
Już mi kamień z serca spadł. Bałem się o najgorsze.
Podaję rękę i dostaję opaskę z jakiego biura jedziemy
I informacje, ze nasz kierowca który będziemy wracać nazywa się Miguel i wyjazd z tamy będzie o 15 z tamy.
-Si, si claro.
07:30 wpakujemy się do busika (ciasno tak jak w Polskimbusie do tego nisko więc jest wesoło) i jedziemy do Tamy.
Trasa prowadzi przez miasto Urubamba i potem przez góry aż do Santa Maria.
Uwaga, dobrze mieć Aviormarin ze sobą, bo może być cięzko z zakrętami.
Chwilowi postój na prostowanie nóg
Wszystko byłoby okej, jakby kierowca nie puszczał tą samą płytę przez 4 godziny non stop (i do tego nawet śpiewał).
Miałem Iron Maiden na mp3, ale nawet jak miałem na maksa, dalej było tego słuchacz.
Takie disco polo, ale po hiszpańsku.
Już nie wytrzymałem i powiedziałem mu wprost, żeby zmienił płytę bo także zwymiotuję w autobusie.
Strzelił focha, ale dał płytę z Bobem Marleyem. I grała cały czas. Ta sama. Przez kolejne 3 godziny.
Przed przyjazdem do tamy, był krótki postój w Santa Maria, na obiad i jedziemy do Santa Teresy.
Muszę przyznać ze droga była "dość" ciekawa. W sumie, cięzko to nazwać drogą, tylko przepaścią.
Po 3kg kurzu co pozbieraliśmy na naszych włosach i ubrań wreszcie dojechaliśmy do tamy.
Tam kolejna Peruwianka, tłumaczyła nam, jak dojechać do Aguas Callentes (pociąg 30 USD) albo pójść na nogach (czyli 2-2:15h)
I wio
Bienvenidos
Peruwiańskie Pendolino