0
biechu 30 lipca 2018 19:08
1309.JPG



Nie ukrywam, że trochę w międzyczasie zmarzliśmy – promienie słoneczne nie są jeszcze na tyle mocne aby nas odpowiednio rozgrzać dlatego decydujemy, że wracamy. Samo jezioro w pełni słońca mniemam, że jeszcze bardziej zachwyca kolorami.
Dopiero podczas powrotu uświadamiamy sobie jak wysoko jesteśmy – ponad pokrywą chmur. W czasie wędrówki w dół podziwiamy krajobrazy, których podczas wspinaczki siłą rzeczy nie byliśmy wstanie zobaczyć ;) Wspominałem o dobrym bieżniku butów – a my mijamy dziewczynę, która wychodzi na wulkan w samych skarpetkach ;).

1324.JPG



1329.jpg



1330.JPG



Na dole jesteśmy pomiędzy 7 a 8 rano, żegnając się z Lilim dziękujemy mu za ogromną pomoc oraz wręczamy napiwek z czego jest niezmiernie zadowolony. Szczerze uważamy, że mu się po prostu należał.

Wsiadamy do busika i ruszamy w drogę w kierunku kolejnego wulkanu – Bromo. Zmęczeni szybko zasypiamy, przebudzamy się jedynie podczas przejazdu przez plantację kawy, które podziwiamy zza okien pojazdu. Po 5 godzinach podróży kierowca budzi nas pod jedną z agencji turystycznych w Probolinggo. Tam dostajemy informacje co do dalszych punktów programu, o której odbierze nas jeep, o której wyjazd do Yogyi itd. Pobierana jest również opłata za wstęp do Parku na terenie którego leży Bromo. Dostajemy vouchery na jeep, na kartce potwierdzenie opłaty i po 20-30 minutach ruszamy z kierowcą do Cemoro Lawang. To kolejna godzinka jazdy, na miejscu szukamy noclegu – dość sprawnie już 2 miejsce przypada nam do gustu. Żegnamy się z kierowcą i szukamy czegoś do zjedzenia. Trafiamy do sklepo-warungu gdzie jemy obiad no i tutaj niestety nie jest zbyt smacznie.

W samym miasteczku jest pochmurno i dość chłodno – kilkanaście stopni Celsjusza i nie ma zbyt co tam robić. Chwilę snujemy się wśród domostw, po czym wracamy do pokoju i mając na uwadze, że nasz kolejny dzień rozpocznie się o 3:30, a skończy dopiero w Yogyakarcie, kładziemy się spać jeszcze przed zachodem słońca.


Koszty:
- wejście na Ijen – 300k – ze względu na weekend, w tygodniu byłoby to 200k
- tip dla przewodnika – 100k
- obiad – 90k
- nocleg w Cemoro Lawang 250k
- wejście na Bromo – 440 k – w weekend byłoby drożej

09.07.2018r.
W nocy jest dość zimno, pierwszy i jedyny raz podczas całej wyprawy śpimy pod grubymi kocami. Pobudka o 3:10, punktualnie o 3:30 do naszych drzwi puka kierowca Jeepa. Po drodze zabieramy jeszcze 4 Francuzów i przejeżdżamy przez bramę parku. Voucherów nikt nie sprawdza, a strażnicy wpuszczają nasz samochód bez jakiejkolwiek weryfikacji czegokolwiek – ani ilości osób, ani opłaconego wejścia. Chciałbym wierzyć, że odsuwając szybę nasz kierowca krzyknął, że wiezie 6 osób z opłaconymi biletami i żeby odnotowali to w statystykach przy rozliczeniu. Naprawdę chciałbym.

Sama przejażdżka Jeepem może być atrakcja samą w sobie, dla mnie była – nigdy do tej pory nie miałem sposobności. Bez napędu na 4 koła raczej byśmy nie wjechali. Sam przejazd zajmuje około godziny. Podjeżdżamy na jeden z punktów widokowych, lecz jest tam już sporo osób, schodzimy wyasfaltowaną ścieżką nieco niżej i tam już nie ma takich tłumów.
Jesteśmy dobre pół godziny przed wschodem słońca, dzięki czemu możemy wybrać sobie fajne miejsce do obserwacji. A jest co oglądać. Praktycznie każdy pojawiający się promień słońca padający na zbocza wulkanów dostarcza nowych emocji. Gra światła, budząca się do życia okolica naprawdę wygląda to imponująco. Na chwilę obecną jest to najpiękniejszy wschód słońca jaki kiedykolwiek widziałem - mam nadzieje, że jeszcze ładniejsze przed nami ;) Uroku dodaje dolina pomiędzy Cemoro Lawang a Bromo spowita mgłą, która wraz z tym im słońce jest wyżej tym bardziej opada.


1393.JPG



1394.JPG



1399.JPG



1400.JPG



1404.JPG



1420.JPG



1430.JPG



IMG_20180709_055346.jpg



Po achach i ochach zwijamy się o 6:30 i jedziemy w kierunku krateru. Samochodów jest naprawdę sporo, dlatego pomimo, iż wydaje się że można by na wzgórzu zostać przynajmniej jest 30-45 minut to z opowieści naszego kierowcy wiemy, że trasa na parking pod krater która zajmuje 20-30 minut może wydłużyć się do 2h! – zwłaszcza podczas weekendu. Z parkingu do krateru droga w połowie jest całkowicie płaska, w drugiej jest to malutkie wzniesienie, zaś na sam szczyt prowadzą schody. Jest też opcja wjazdu końmi pod schody – ceny nie znam, ale zainteresowanie jest i to spore. To trochę tak jakby na Morskie Oko wjechać bryczką – niby można, no ale po co ;) Spojrzeć w dno krateru – jedna z rzeczy, o której. zawsze marzyłem – checked! ;). Znów najlepiej oddadzą całość zdjęcia.

1435.JPG



1441.JPG



1442.JPG



1450.JPG



1453.JPG



1459.JPG



1461.JPG



1466.JPG



IMG_20180709_071703.jpg



IMG_20180709_075131.jpg



1497.JPG



1504.JPG





Żona podsumowała krótką oceną 9/10. Na pytanie dlaczego nie 10/10 – skwitowała, że nie bulgotała lawa jak na kreskówkach ;)

Który z wulkanów jest lepszy, gdybyście mieli czas wyłącznie na jeden? Bromo.. albo nie Ijen.. albo nie jednak Bromo, a może jednak Ijen?:) Wejście na Ijen w środku nocy wśród świateł z latarek, pośród tysięcy ‘bintangów’ na niebie oraz zejście do krateru jest rewelacyjną przygodą, którą wieńczy turkusowe jezioro obserwowane podczas wschodu. Bromo zaś, to jakby inny świat, myślałem, że opisy przedstawiające to miejsce jako odzwierciedlenie powierzchni księżyca są przesadne – nie są, a czy w rzeczywiście ją oddają? Mam nadzieję, że kiedyś to zweryfikuję ;). Żeby nie było zbyt cukierkowo to nieco burzy cały zachwyt jedna kwestia i tu i tu jest tłoczno.

O ustalonej godzinie spotykamy się pod Jeepem i jedziemy na nocleg. Tutaj też sprawdza się to, im później tym bardziej tłoczno, z wulkanu po schodach schodzimy już w ‘korku’, a sznur ludzi ciągnących od parkingu wydaje się nie mieć końca. Jako radę polecam zabrać ze sobą maseczki higieniczne, jest tam sporo kurzu, co przy takim zatłoczeniu spowodowało, ze nasze były finalnie całe czarne.

Czytałem również, że czekając na wschód słońca nad Bromo jest przeraźliwie zimno, zaś na Ijenie nie jest to aż tak uciążliwie. A nasze doświadczenia są zgoła odmienne! Na szczycie Ijen wymarzliśmy strasznie, na Bromo już nie – a byliśmy ubrani w dokładnie ten sam sposób.
Po średnich przygodach kulinarnych z dnia poprzedniego decydujemy, że dzisiejszym śniadaniem będą ratunkowe zupki chińskie.

O 9:30 podjeżdża pod nas kierowca, który ma nas zabrać do Probolinggo skąd mamy wyruszyć już busem do Yogyakarty.

1508.JPG


Po drodze zabieramy jeszcze parę Szwajcarów, którzy podążają trasą dokładnie odwrotną do naszej. Podczas rozmowy opowiadają, że ich przejazd z Yogyakarty zajął ponad 12h, tu nasza konsternacja wszak dzień wcześniej że nam dojazd zajmie 9, maksymalnie 10h. Dopytujemy już na miejscu w biurze o czas przejazdu, gdzie pracownik uspokaja nas, że na miejscu będziemy najpóźniej na 21. Wyjeżdżamy po 11, po drodze zabierając kolejnych pasażerów. Podróżujemy wraz z Litwinką oraz rodziną Indonezyjczyków, w skład której wchodziło 2 małych dzieci, które wbrew naszym obawą nie zapłakały przez całą podróż. Po kilkudziesięciu minutach jazdy zatrzymujemy się pod jednym z domostw gdzie zabieramy kolejnego lokalsa. Tak jak wcześniejsze przystanki trwały minutę, tak tutaj spędzamy dobre pół godziny! Nasz kierowca ucina sobie pogawędkę na boku, niespiesznie pali papierosy a równolegle trwa rytuał pożegnania ojca z rodziną – włącznie z błogosławieństwem domostwa, ucałowaniem pierścienia przez każdego z członków familii itd. Widać, że jego pozycja wśród krewnych jest naprawdę silna, ukierunkowana jak się domyślam przez religię. W końcu ruszamy, po 2 godzinach stop na toaletę, który znów trwa 20-30 minut. Po kolejnych 2 godzinach zajeżdżamy pod zaprzyjaźniony warung na obiad. Jako, że za dogmat przyjęliśmy, że jemy jedynie w sprawdzonych miejscach a o tym przybytku nie znaleźliśmy żadnych opinii w necie decydujemy się jedynie na ciepłą herbatę a dalszą podróż kontynuujemy o suchym prowiancie, który wcześniej zakupiliśmy w Porobollingo. Zawiązujemy słowiańską brać z naszą towarzyszką eskapady po Jawie i po 30 minutach jesteśmy gotowi do kontynuowania jazdy. Czekamy pod busem na naszego kierowcę a on macha nam pokazując, że właśnie idzie bezpośrednio do kuchni coś zjeść! Co on robił przez te pół godziny! Finalnie postój trwa grubo ponad godzinę! Przy pomocy Google translatora próbuję ustalić, czy na pewno jedziemy zgodnie z planem, bo wg mapy to nie ma szans żeby wyrobić się w czasie, na co dostaje informację, że przed północą na pewno będziemy w Yogyi. Z tym, że recepcja w naszym hostelu jest czynna jedynie do 23!
No i co Pan zrobisz? Nic Pan nie zrobisz... Ani na chłopa zawrzeszczeć bo i tak nie zrozumie, a wszystko skwituje uśmiechem, ani porzucić ten środek transportu i szukać innego… w środku Jawy, skazany na niespieszącego się nigdzie drivera nawiązujemy kontakt z Losmanos Hostel (tak, tak – śpimy u Emilii z emiwdrodze.pl). Bezproblemowo dogadujemy się, że zameldujemy się rano a klucz będzie czekał na nas w drzwiach ;) Emilia naprawdę stworzyła świetny zespół ludzi! Ale o tym jeszcze będzie okazja napisać.

Znów ruszamy w drogę pełni nadziei, że to koniec dłuższych postojów… o my głupi.. ;) Nie mija kolejne 2 godziny i nagle zajeżdżamy na stację benzynową, ale nie zatankować o nie! Zajeżdżamy tam bo tam czeka na nas inny bus, tym razem wypchany po brzegi turystami. Dostajemy info, że musimy się zamienić miejscami, tzn. wypakowujemy plecaki, wpakowujemy do busa obok i tam zajmujemy miejsca. Drugi bu analogicznie robi to samo. Cała operacja nie wiedząc czemu zajmuje z 45 minut! No dobra, myślimy, że pewnie jeżdżą do połowy trasy potem zmiana turnusu i wracają na noc do swoich domów. Może nasz nowy kierowca będzie cokolwiek ogarniał po angielsku i nie będzie przedłużał nam niepotrzebnie postojów. Nic z tego! Kierowcy również się zamieniają! A więc ruszamy tym samym składem tylko innym busem.. wtf? Do dziś nie rozumiem całej sytuacji. Oczywiście nasz nowy busik nie jest zatankowany, a że kolejka do stacji liczy kilka pojazdów znów tracimy około kwadransa. Ruszamy w dalszą drogę by znów po jakimś czasie zatrzymać się tym razem na kolację. My standardowo herbatka, Litwinka chyba też nie miała ochoty na eksperymenty kulinarne w tej ‘restauracji’ i również decyduje się na ciepły napój – a kierowca udaje się na zaplecze, do kuchni na jak nam przelotnie rzuca ‘coffee’. Wypijamy herbatę, kręcimy się wokół i tak mija pół godziny a kierowcy dalej nie ma. A my wszyscy zmęczeni, zirytowani… I tutaj już puściły mi nerwy.. Podchodzę do kelnerki, która rozumiała angielski i uprzejmie proszę, żeby poszła po naszego kierowcę na zaplecze bo inaczej sam się tam pofatyguje. 5 minut później jesteśmy już w drodze i do samej Yogyakarty nie zatrzymujemy się już ani razu.

Dodam, że nikt z pozostałych podróżnych również nie jadł nic, spokojnie czekając na rozwój sytuacji podczas poszczególnych przystanków.
Na miejscu w hotelu jesteśmy kwadrans przed 1 w nocy! Padamy na twarz i po szybkim prysznicu zasypiamy w kilka sekund.
Powiem szczerze, że gdyby przyszło nam podróżować tą trasą w drugą stronę, tzn. z Yogyi na Bromo to słabo sobie to wyobrażam, po kilkunastu godzinach jazdy kilka krótkich godzin snu i w środku nocy wyjazd na wulkan pewnie jest bardziej udręką niż przyjemnością, dlatego szczerze odradzam planowania tego w ten sposób. Kierunek, którym my podążaliśmy „jest jeszcze do zniesienia” – o ile na następny dzień nie planujecie zrywać się skoro świt, np. na Borobudur. Przespaliśmy zakup biletów kolejowych, z pewnością byłoby mniej męcząco, zaś połączenie lotnicze jest w mojej opinii jedynie realne do wykonania, kiedy przeznaczycie dzień na Surabayę.

Koszty:
- 4 herbaty – 20k
- zakupy – 50 k

10.07.2018r.
Rano nie zrywamy się skoro świt ;) Może napiszę kilka słów o hostelu Losmanos. Wzięliśmy pokój dwuosobowy – jedyny w hostelu? Wiatrak, materac – na 2 noce nic więcej nam nie trzeba było ;) Sama aranżacja jest bardzo ciekawa, wiele rzeczy wytworzonych z kreatywnego recyklingu, na środku ogródka basen, obok część jadalno/barowa. Serwują dobre śniadania i soki z tego co widziałem piwo też jest dostępne ;) Sama atmosfera jest swobodna, zaś obsługa uczynna, mówiąca po angielsku – pomimo braku pralni na miejscu dopytaliśmy o te usługę – również nie było problemu, jak z większością naszych pytań i próśb ;). Położenie też jest bardzo fajne, blisko miejsc gdzie można coś zjeść, na Malioboro też można w sensownych ramach czasowych dojść z buta – ale Grab jest tani, więc polecamy bardziej to rozwiązanie. Przed przyjazdem trochę obawialiśmy się o metody płatności, w sensie byliśmy nastawieni, że tak jak za Ubera płaci się za przejazdy bezgotówkowo – czy ktoś nie podepnie nam się pod konto itd. Itp. W Grabie natomiast zawsze płaciliśmy gotówką.

Przygotowując się do wyjazdu sporo wiedzy zdobyliśmy dzięki blogowi prowadzącego przez Emilię – emiwdrodze.pl. Pewnie zdecydowana większość z Was go zna, dla tych którzy nie mieli jeszcze okazji go odwiedzić szczerzę rekomenduję. Bardzo wiele rad z życia wziętych – bo kto lepiej doradzi niż osoba mieszkająca tam na co dzień. My w ten mały sposób za tą wiedzę chcieliśmy się odwdzięczyć, korzystając z usług hostelowych w Losmanos (btw. wycieczkę na Borobudur i Prambanan też rezerwowaliśmy w hostelu ;) ). Mam nadzieję, że blog nadal będzie się rozwijał i pomagał wielu z Was podczas podróży w tamten zakątek świata.

Po leniwym poranku zbieramy się na poznawanie Yogyakarty. Rozpoczynamy od targu Pasar Beringharjo przy Malioboro. Naprawdę ciekawe miejsce, gdzie turystów można policzyć na palcach jednej ręki. A kupimy tam wszystko, od odzieży przez obuwie, owoce, warzywa, ryby na mięsie kończąc. Gdyby któraś z Pań chciała poczuć się jak księżniczka – również jest opcja zakupu sukni jak na balu Kopciuszka ;) Jesteśmy tam przed południem więc część mięsna jest już opustoszała, mimo to unosi się dość specyficzny zapach – osoby o słabszych żołądkach mogą mieć chyba z tym problem - wśród ryb jest podobnie. Oprócz znanych nam z Europy warzyw/owoców jest również sporo z którymi spotykamy się pierwszy raz jak np. smoczy owoc czy salak. Jest bardzo kolorowo ;)

1514.JPG



1522.JPG



1533.JPG



1541.JPG



1546.JPG



Podczas podróży po Indonezji nastawiliśmy się, że właśnie w Yogyi zrobimy, a właściwie żona zrobi ;), zakupy sukienek itd. Nie przewidzieliśmy 1 kwestii – islamu! Garderoba Indonezyjki wygląda wszak całkowicie inaczej aniżeli garderoba Balijki. Skończyło się na torebce ;)

Z targu kierujemy się w stronę Pałacu Wodnego - Taman Sari. Niby fajnie, ale chyba można sobie tę atrakcję sobie odpuścić, architektonicznie całkiem przyjemnie, nawet są niewielkie podziemia. Sama powierzchnia obiektu dość niewielka. Maksymalnie 30 minut to czas który należy przeznaczyć na ten obiekt.

1548.JPG



1551.JPG



1553.JPG



1555.JPG



Wracając wstępujemy na soki nieopodal pałacu. Wybieramy 2 smaki, których wcześniej nie próbowaliśmy – pierwszego nie pamiętam, musiał być więc niczym się nie wyróżniający, drugim zaś jest sok z duriana. Jak smak? Porównałbym go z sokiem z wczesnej kapusty kiszonej - jedynie bez tej kwaskowatości ;) Wyobrażałem sobie to dużo bardziej ekstremalnie ;) Traf chciał, że właściciel całego przybytku również jest obecny na miejscu i co więcej bardzo dobrze porozumiewa się po angielsku. Opowiada nam, że za kilkadziesiąt minut będzie miała miejsce defilada akademii wojskowych i że jest to bardzo fajne widowisko. Udajemy się więc we wskazane miejsce i po prostu szczęki zbieraliśmy z asfaltu! W życiu nie widzieliśmy takiej parady wojskowej! Defilada przyszłych żołnierzy wraz z orkiestrą wspomagana bębniarzami. Ale za to jakimi bębniarzami! To co oni wyrabiali z tymi instrumentami to głowa mała! Praktycznie kręcili je wokół szyi, budowali piramidy – wysiłek ekstremalny – przypomnijmy że cały czas jest powyżej 30 stopni i pełne słońce. Show na światowym poziomie, którego zwieńczeniem jest pokaz lotniczy! Miazga! Początkowo myśleliśmy, że staniemy i oglądniemy z 10 minut co tam jak tam, finalnie zostajemy do końca a ciary mam do dziś jak tylko to wspominam.


1563.JPG



1567.JPG



1568.JPG



1581.JPG



1590.JPG



Po przedstawieniu zbieramy się na obiad, a po nim idziemy na Alun-Alun Kidul popodziwiać kolorowe, oświetlone samochodziki. Na środku ‘ronda’ toczy się nocne życie towarzyskie – sporo ulicznych miejsc do posilenia się, gry i zabawy całych rodzin. Przyznam się, że myślałem, iż te kolorowo oświetlone samochody posiadają silniki spalinowe - otóż nie są zasilane mocą własnych nóg ;) Jest ich też bardzo dużo co powoduje, że bardziej jest to stanie wokół placu niż jazda, dodatkowo mają tam wjazd też zwykłe samochody co potęguje tylko koreczki ;) Postacie na samochodach pochodzą głównie z mangi/anime – toż to w końcu Azja!


1593.JPG



1594.JPG



1597.JPG



1599.JPG



1600.JPG



1609.JPG



1617.JPG



Wracamy do Losmanos i w miarę wcześnie kładziemy się spać – przed świtem wszak znów musimy się zerwać by podziwiać kolejny zachód słońca – tym razem nad Borobudur.


- 3 noce w Losmanos Hostel – 495k
- śniadanie z sokami – 90k
- 2x Grab do i z centrum – 30k
- wejście do Pałacu Wodnego – 30k
- obiad + 2xpiwo – 170k11.07.2018r.

Pobudka o 4, o 4:30 przychodzi po nas kierowca i busem wraz z innymi turystami jedziemy w kierunku świątyń.
Zastanawialiśmy się nad tym czy nie udać się do nich komunikacją miejską, lecz pomysł ten porzuciliśmy po naszej tułaczce busem z Bromo do Yogyi. Wybraliśmy wersję bardziej leniwą ;) Zawiozą, pokażą, przywiozą – ot jak emeryci na wczasach ;) Pierwszym przystankiem po ok. godzinie jazdy jest wzgórze z którego podziwia się wschód słońca nad Borobudur. I tutaj nie będzie ochów i achów. Niestety pogoda nam nie dopisała, rano było dość pochmurno, więc sam ten widok nie bardzo nas urzekł – mając w pamięci to co działo się na Bromo byliśmy można nawet powiedzieć, że dość rozczarowani. Wracamy do busa i jedziemy już do samej świątyni.

1619.JPG



1620.JPG



Tutaj jeszcze dodam, że jest możliwość oglądania wschodu słońca z wnętrza świątyni. Bilety na to wydarzenie kupuje się wyłącznie w 1 miejscu tzn. hotelu Manohara. Są one droższe, nie wchodzą w skład karnetu Borobudur + Prambanan (na tę 2 świątynie musicie kupić po prostu osobno bilet) i potrzebne jest ksero paszportu. Opcję tę wybrali nasi współtowarzysze ze Szwajcarii, z którymi jechaliśmy z Cemoro Lawang do Probolinggo. Zdjęcia które nam pokazywali zrobiły wrażenie, aczkolwiek sami podkreślali, że wówczas jest bardzo dużo ludzi na miejscu wszyscy - co jasne - skumulowani na wschodniej części świątyni.
Przed wejściem do świątyni w kasie zakupujemy karnety na obie świątynie, ważne, że drugą świątynie należy odwiedzić najpóźniej w dniu następnym – inaczej ważność wejściówki przepada. W cenie biletu zarówno w Borobudur jak i w Prambanan otrzymujemy napój – do wyrobu woda/herbata/kawa.
Sam teren wokół świątyni jest dość spory, ładnie zagospodarowany. Ona zaś sama robi wrażenie od samego początku. Już zbliżając się do niej zachwyca architekturą, a czym bliżej tym bardziej docenia się pieczołowitość z jaką została wykonana – dbałość o każdy szczegół. O samej świątyni można pisać w samych superlatywach, ale kolejny raz pójdę na łatwiznę i słowa zastąpią obrazy ;)

1635.JPG



1650.JPG




Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

misio-jasio 1 sierpnia 2018 14:38 Odpowiedz
Mała uwaga, czy możesz na samej górze przypiąć mapkę z naniesioną trasą, nawet mocno orientacyjną? Z góry dzięki, dobry post!
katka256 7 sierpnia 2018 22:26 Odpowiedz
Czekam na cd
rallyman 9 sierpnia 2018 22:49 Odpowiedz
Wróciły wspomnienia z zeszłorocznego wyjazdu... Czekam na resztę....
drazliwy 21 sierpnia 2018 16:02 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja i piękne zdjęcia :) ile w sumie wyniósł Was wyjazd za 2 osoby - jeśli mogę uzyskać taką informację w ramach tej "transparentności" ;)
drazliwy 21 sierpnia 2018 18:36 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja i piękne zdjęcia :) ile w sumie wyniósł Was wyjazd za 2 osoby - jeśli mogę uzyskać taką informację w ramach tej "transparentności" ;)
qbaqba 23 sierpnia 2018 10:24 Odpowiedz
Szacun za jazdę samochodem. Mnie by nie powiem co strzeliło w tych korkach ;)
travelerka 27 sierpnia 2018 20:57 Odpowiedz
Indonezja to mój cel na 2019 :). Piękna podróż. Czytam z wypiekami na twarzy :)