Pod zamkniętym na noc (i większość dnia) lotniskiem w Vadso śpię 2,5 godziny. Nadaję plecak z rekordowym nadbagażem, jeśli chodzi o rejestrowany (3 kg), ale przechodzi to bez większego problemu.Przepisy oczywiście przepisami, ale na pokładzie poza załogą będą 2 osoby
;) Lot do Mehamn trwa pół godziny.
Na lotnisku robię re-pack i do mniejszego plecaka zabieram rzeczy niezbędne na prawie 50-kilometrową wędrówkę. Rozważam opcję nocowania gdzieś po drodzę, lecz zarazem na wszelki wypadek bukuję lot do Alty nazajutrz o 12.35 przez Kirkenes. Biorę ze sobą tarpa, śpiwór, zapasy jedzenia oraz ciuchy na wypadek załamania pogody. Ta jest jednak piękna i nie zapowiada, by się zmieniała, co mimo ogólnego zmęczenia i niedospania zachęcała by niezwłocznie ruszać w drogę. Plecak z kajakiem, wiosłami i zbędnym na tym etapie ekwipunkiem zostawiam na lotnisku.
Mało kto wie o przylądku Nordkinn i szlaku na Kinnarodden. Rozsławiony jest za to łatwo dostępny, bo z możliwością dojazdu pod sam globus samochodem - Nordkapp, który jednak tak naprawdę leży na wyspie Magerøya, więc najbardziej na północ wysuniętym przylądkiem lądu kontynentu europejskiego jest Nordkinn. Nie uświadczysz tu dziesiątek niemieckich i norweskich kamperów, setek turystów o północy oraz nie musisz ponosić jakiejkolwiek opłaty. Trzeba za to wykazać trochę wysiłku.
;)
Inspirację w dotarciu na Nordkinn znalazłem w relacjach Belga Willema van Doorne oraz Polaka Grzegorza Dzika, którzy trawersowali cały półwysep skandynawski (Dzik nawet podwójnie wracając z powrotem do Helsinek).Przy okazji pozwolę sobie jednorazowo zacytować Grzegorza:
Quote:
W Polsce jest tak, że przechodzisz lasem koło jakiejś wioseczki i z dwóch kilometrów słychać ujadające psy. Jeżeli chcę czuć, że jestem sam, to wybieram Skandynawię. Tam są największe pustkowia w Europie. Tam możesz poczuć się naprawdę zgubionym. To też jest taki challenge - wyzwanie, żeby sprawdzić, czy faktycznie lubisz dzikość i chcesz być z dala od cywilizacji, czy może jest inaczej. To jest przede wszystkim czysta natura, czyste powietrze, czysta woda. Poza tym nie lubię gorących klimatów.- Grzegorz Dzik
Szlak zaczyna się przy samym lotnisku, nie zahaczam więc o niewielkie miasteczko Mehamn (niespełna tysiąc mieszkańców), siedzibę niewielkiej gminy Gamvik. Przede mną długi marsz. Jestem na 71 - szym stopniu szerokości geograficznej północnej, a temperatura oscyluje w granicach 20 stopni. Coś nieprawdopodobnego
:P Idę w krótkich spodenkach, co jednak w zależności od miejsca poważają meszki i komary, które raz po raz łamią podpisany niewerbalnie pakt o nieagresji. Im bardziej odsłonięty teren i więcej wiatru, tym lepiej, jak wszędzie na tej płaszczyźnie.
Nie uświadczysz już tutaj żadnych drzew, wegetacja roślin bardzo skromna i niska, a im bliżej końca kontynentu, tym na sile przybiera kamienna pustynia.
Szlak na Kinnarodden oznaczony jest jak większość szlaków w Norwegii literą T i kopcami. Oznaczenie szlaku uważam za przyzwoite, choć jak zawsze należy pozostać skupionym. We mgle możliwe trudności. Z uwagi na taką,a nie inną liczbę kamieni, niezmiernie się cieszę, iż jest sucho. Ryzyko kontuzji przy mokrej nawierzchni zwiększyłoby się wielokrotnie.
Na tej wyprawie nie posiadam butów wysokogórskich.Zarówno w kajaku, idąc pieszo jak i jadąc rowerem jestem w jednych i tych samych butach z Decathlona - Forclaz 700 Mid. Spisały się dzielnie przez 3 tygodnie i kilka razy wcześniej, ale obecnie już dużo więcej z nich nie będzie.Swą misję jednak spełniły.
Szlak chwilami do złudzenia przypomina grenlandzki ACT z niektórych dni. Suma podejść nie jest tu duża, lecz dystans robi swoje. Woda ogólnie dostępna ze strumyków, oczywiście krystalicznie czysta. Na szlaku nie spotykam nikogo, jedynie na samym końcu - do zliczenia na palcach jednej ręki i tu miłe zaskoczenie - dwóch chłopaków z Polski.Fajnie było przybić piątkę z rodakami na "krańcu świata". Chłopaki podróżowali dzielnie na stopa z Helsinek i mieli UWAGA po 16 lat. Budżet bardzo ograniczony. Ja się niezmiennie czuję młodo, ale Ci gówniarze mieli razem tyle lat co ja
:shock: W prezencie, gdy nazajutrz spotkaliśmy się przy lotnisku, otrzymali ode mnie kawałek wędzonego woła.Michał, Tymek - jeśli jakimś cudem to czytacie - piona!
Na Kinnarodden docieram po około 7,5 godziny. Ostatni etap z ze stromym zejściem i po chwili podejściem po kamieniach jest zdecydowanie najcięższy. Przez ostatnie 4-5 km nie ma też dostępu do wody pitnej - warto mieć to na względzie.W poniższym momencie na filmie osiągam cel:
:P (2 min 2 sek).
Fantastyczne uczucie i świadomość, iż patrząc na północ przed Biegunem znajduje się już tylko Svalbard (lekko na zachód) i Ziemia Franciszka Józefa (bardziej na wschód). Tam także kiedyś dotrę, tym razem kajak został na lotnisku
;) Wokół przylądka pływa słynna Hurtigruten. Jestem bardziej niż przekonany, iż tego dnia pasażerowie podziwiali Nordkinn z otwartego pokładu na 10 - tym piętrze.
Wyciągam kopyta i odpoczywam. Tu zostawiłem sobie bufor w zależności od tego, ile bym tego potrzebował (od kilku do kilkunastu godzin, nawet opcjonalnie z noclegiem). Mam ten komfort, iż mogę spokojnie iść w nocy, słońce nie zajdzie. Czołówki ze sobą nie brałem, miałem jednak lampki w rowerze, przydały się (o tym później).
W drogę powrotną ruszam po 2 godzinach. Obiecuję sobie, że nie będę się spieszył i słowa dotrzymuję. Na słuchawkach towarzyszy mi muzyka przez większość trasy, choć warto czasem odlecieć w zupełną ciszę. Im większy dystans pokonany, tym bardziej miałem dosyć słuchania swego sapania i przyspieszonego bicia serca
;) Na wyprawie w odtwarzaczu mam około 150 ulubionych piosenek. Po wyprawie staram się ich zbyt często nie słuchać. I tak do kolejnego wyjazdu.
Wraz z słońcem znajdującym się coraz niżej horyzontu, wytwarzają się coraz to lepsze możliwości do zdjęć. Powyższe podoba mi się najbardziej.
Na znacznej części szlaku jest zasięg GSM, lecz trzeba mieć świadomość, iż nie ma go zawsze, szczególnie w dolinach. Na samym przylądku jest.
Powrót mogę opisać krótko - powoli, konsekwentnie i do celu. Nieznacznie odnawia mi się kontuzja lewego kolana. Nie jest lekko, pod sam koniec mam już dość mocno spuchnięte stopy. Pod koniec gubię szlak, i co za tym idzie, pod swoim adresem rzucam sporo nieparlamentarnych słów. Tak jednak bywa. Nie gubi się jedynie ten, co w ogóle nie wychodzi z domu. Zmęczenie zrobiło swoje.
Po 18 godzinach jestem z powrotem pod lotniskiem w Mehamn. Słaniam się na nogach. Nie mam specjalnie sił, by rozłożyć tarpa. Wbijam się do pomieszczenia na narzędzia z wybitymi szybami. Odlatuję do Morfeusza w mniej niż minutę.
Eh, co to był za dzień. Prawie 50 km, nigdy tyle w ciągu jednej doby dotychczas nie przeszedłem.Was it worth it? Of course, it fuckin was!
:P
Wrzucam jako przerywnik relacji, co by nie było zbyt jednostajnie dzień po dniu
;) Bo pisania jeszcze trochę zostało.Nigdy nie byłem w żadnym klubie kajakowym, ani też na żadnym kursie.Ale od małego miało się pewne ciągoty...(tu jeszcze w blond włosach
:shock: ).Może to był jakiś zalążek jednej z samotnych podróży
;)
Dzień 7.
Po przebudzeniu dość mocno czuję wczorajszy marsz na Kinnarodden. A właściwie jestem zdeformowany, stopy mam wciąż opuchnięte. Do tego to "cudowne" uczucie, gdy wiesz, że totalnie przepocony poszedłeś spać
;) .Samo życie, wielokrotnie przerabiane podczas wypraw.Od 2 lat jestem jednak niezmiernie zadowolony z koszulki Icebreaker Oasis - z wełny merynosa.To ta z długim rękawem,w której jestem na większości zdjęć.Po wielu dniach wysiłku fizycznego, a także nierzadko przespanych w niej nocy, nadal nie powoduje odruchu wymiotnego.A to już dużo
;)
O 12.35 mam lot do Alty z przesiadką w Kirknenes. Do tego 2 techniczne stopy bez opuszczania samolotu.Jeden w Berlevag, drugi chyba w Batsfjord, nie pamiętam, bo spałem.
;) Na lotnisku w Mehamn spotykam raz jeszcze chłopaków z Polski poznanych na Kinnarodden. Swą wędrówkę, jak większość osób, rozłożyli na 2 dni. Po skorzystaniu z dobrodziejstw lotniska, czyli wi-fi i łazienki planowali ruszyć dalej. Nieco ubolewali nad oczywistym, stopa łapie się najłatwiej w takiej kolejności: 1)samotna dziewczyna 2)2 dziewczyny .... 3)samotny facet 4)dwóch facetów i więcej. Raz łapali stopa ponad 15 godzin.Ale jak widać - było warto.
Niezmiennie latam ze swym dmuchanym kajakiem w plecaku. Mało jest linii lotniczych, które oficjalnie pozwalają nadawać normalnych rozmiarów kajak / łódkę.Właściwie można je zliczyć na palcach jednej ręki:
Quote:
Alaska Airlines Frontier Airlines Southwest Virgin America
Do tego jest kilka, które nie zapewniają oficjalnie o możliwym przewozie kajaka, ale mają bardziej open-minded policy dotyczącą przewozu dużego sprzętu sportowego.Mowa konkretnie o:
Quote:
Air Canada Air New Zealand Air France All Nippon Airways (ANA) Austrian Airlines Avianca Brussels Airlines Emirates EVA Air Lufthansa Singapore Airlines Swiss Air Thai Airways Turkish Airlines
Co do dmuchańców, to nie ma większych problemów. Owszem, gabaryty są spore, ale nawet w Wizzie nie ponoszę dodatkowej opłaty za sprzęt sportowy. Chyba mało kto lata z kajakiem
;) Inna sprawa, że po tym wyjeździe, łatany wielokrotnie, jest już dość bliski wyzionięcia ducha.
Nadchodzi apogeum upałów.Przez cały dzień temperatura w cieniu oscyluje w granicach 38 stopni. Poniższe zdjęcie robiłem na kempingu w Alcie po godzinie 23.00.
Na lotnisku stwierdzam, że żaden z autobusów nie jedzie w kierunku, którym bym chciał. Nie ma mowy, bym już dziś ruszał na Alta Canyon. Cel na dziś to Solvang Camping i dzień buforowy, trochę odpoczynku. Jest środek dnia, ludzie wracający z pracy dość niechętnie biorą na stopa. A jednocześnie świadomość, że im dłużej jestem ze swoim całym bagażem w tym ukropie, tym mniej odpocznę na kempingu. Biorę więc taksówkę.
Camping leży przy ujściu rzeki Transfelva do fiordu. Tego dnia każdy kto może spędza czas na wodą.
Sam camping, nie powala, ale norweskie standardy niezmiennie są wysokie.Za rozbicie tarpa / namiot płacę 110 NOK.Prysznice w cenie, kuchnia duża. Sporą część dnia czytam książkę / słucham muzyki, lecz przede wszystkim ustalam plan ataku na Alta Canyon. Z firmą Glod Explorer, jedyną zajmującą się spływami rzeką Altaelvą, mailowałem od dłuższego czasu. Wszystko brzmiało obiecująco. Do czasu. Powiedzieli bym odezwał się jak już będę w Alcie bądź w pobliżu. Jedyne co mnie interesowało to transport w jedną stronę. Dostać się na początek spływu jest niezwykle trudno, prowadzi tam bowiem prywatna droga, dostępna jedynie dla pracowników hydroelektrowni bądź miejscowych posiadających w okolicy domki letniskowe.Firma GLOD ostatecznie odpisała, oferując mi podwózkę do Sautso (ok. 40km) za ... 2950 koron. To dwukrotność mojego biletu Explore Norway linii Wideroe na Finnmark. Oczywiście im podziękowałem, jednocześnie nie rezygnując z samej idei spływu. Alta Canyon chodził mi po głowie od około 2 lat. Miał to być swego rodzaju epicentrum mojej wyprawy.I tak też było
;)
Excuse me, do you really sleep in a fucking kayak?
:P
c.d.n.Dzień 8.
Dość wczesna pobudka, choć oczywiście bez budzika, jestem w końcu na wakacjach, a że lubię wakacje akurat w takim wydaniu to już mój problem
;) Dla odmiany liofilizat na śniadanie i codzienne pakowanie ekwipunku do dwóch plecaków. Krótki marsz do głównej drogi i łapanie stopa. Dzień buforowy pozwolił nieco zregenerować się zarówno jeśli chodzi o opuchliznę na stopach, jak i totalnie pogryzione przez komary nogi. Na pierwszego stopa czekam godzinę, choć mam tu tylko krótką podwózkę do kolejnego skrzyżowania.
Kolejna godzina czekania na drugą podwózkę. Kierowca wiezie mnie "najdalej jak się da", bo potem prowadzi już tylko droga prywatna.
Tu już nie jest tak dobrze. Istnieje obawa, że prawie nikt nie będzie tędy jechał. Przy swoim plecaku mam kompas z termometrem i w słońcu pokazuje on 41 stopni. Nie widzi mi się marsz z 35 - kilowym ekwipunkiem.Co więcej, przy szlabanie podniesionym do góry wisi stryczek, który oczywiście rodzi pewne skojarzenia
;) Ale nie ma co tracić głowy
:P
Po 3 godzinach pod szlaban zajeżdża auto z motorówką i zabiera mnie ze sobą. Jak się okazuje, jest to gospodarz Jotka Fjelstue, czyli chaty górskiej (a właściwie kilku) położonych w iście magicznym miejscu. Na miejscu stacjonuje też jego rodzina. Piękno polega też na niedostępności, do Jotki można dotrzeć wyłącznie drogą wodną, skuterem śnieżnym i psim zaprzęgiem (w zimie) bądź quadem. Czytałem o tym miejscu wcześniej, a nawet kontaktowałem się mailowo. Jako,że jest już połowa dnia, a zbieg okoliczności pozwala mi na bezproblemowe dotarcie do Jotki, decyduję się błyskawicznie. Ważne, że jestem coraz bliżej kanionu Alta.
Wodujemy motorówkę i płyniemy przez dwa jeziora - Gaskajavri i Nedre Joatkavannet, cóż, nieco szybciej niż kajakiem
;)
Jest to jedna z trzech chat górskich położonych na trasie z Alty do odwiedzonego już przeze mnie na początku wyprawy Karasjok (okolo 4 dni marszu). Jest tu ponad 30 łózek w kilku chatkach i swego rodzaju restauracja. Od 1923 roku działa też stacja meteorologiczna. Domek, który niegdyś był szpitalem mam w całości dla siebie za 350 NOK.
W domku nie ma prądu, ale jest radyjko na baterię (same hiciory!), kuchenka na gaz, a nawet wi - fi z głównego domu. Na zewnątrz dziesiątki psów zaprzęgowych. Przez chwilą zapachniało Grenlandią z psim ujadaniem na przedmieściach Ilulissat i Sisimiut. Może, gdyby nie było tych drzew.
;)
Psy poza szczeniakami i ich mamą oczywiście są na łańcuchach. Zajmuje się nimi dziewczyna ze Słowenii, z którą ucinam krótką pogawędkę nazajutrz rano. Jotka jest kapitalnym miejscem na planowanie kilkudniowej wyprawy psim zaprzęgiem. Z uwagi na odległość od Alty i brak "zanieczyszczenia nieba światłem" jest to też świetne miejsce do podziwiania zorzy polarnej.W drugiej połowie lipca słońce jednak nie zachodzi, ale mam możliwość zasłonięcia okien na noc.
Od gospodarzy dowiaduje się,że na Alta Canyon ze swoim kajakiem nie będzie dotrzeć mi łatwo, ale nie jest niemożliwe.Wspominali też o możliwych 2-4 niezbędnych przenoskach na rzece, mimo że sami nią nigdy nie spływali. Alta canyon to największy kanion w północnej Europie. Będzie ciężko, a nawet bardzo ciężko, ale dotrę tam już kolejnego dnia.
Dzień 9. - Alta Canyon
O 10 jestem w kajaku. Wcześniej czekam dłuższą chwilę, by gospodarze się przebudzili, chcąc uregulować im należność za nocleg. W porównaniu do dnia poprzedniego, mam sprzyjający wiatr w plecy i do pokonania 3 jeziora, czyli muszę się nieco cofnąć.
Woda jest krystalicznie czysta, a pogoda wręcz monotematycznie piękna.
;) Sprawnie przepływam jeziora Nedre Joatkavannet, Gaskajavri i Gjerdevannet łączące się Oivosjavri. Na brzegu zostawiam kajak do suszenia i próbuje zlokalizować dalszą drogę. Niezbędna moskitiera, komary bardzo dają się we znaki. W dodatku tutaj wydają się być jakoś bardziej zmutowane.
Na mapie widzę,że nie pozostaje mi nic innego jak zacząć wspinaczkę i spróbować przetrawersować prawy grzbiet kanionu w możliwe niskim miejscu i bez pionowych ścian. Do boju! Robiąc częste przerwy osiągam po godzinie szczyt i odpoczywam.Mym oczom po raz pierwszy ukazuje się kanion. Tego ranka pada mi bateria w aparacie i przez 1,5 dni zdjęcia i filmy są niestety wyłącznie z telefonu.
Prawdziwe schody dosłownie i w przenośni dopiero się jednak zaczynają. Zejście do rzeki Altaelvy jest naprawdę strome. Przez chwilę nawet rozważam wycofanie się, lecz za dobrze znam siebie i podświadomie wiem, że ostatecznie tego nie zrobię. Duży plecak zrzucam i ciągnę za sobą niczym pulki. Mniejszy mam na plecach. Powolutku schodzę w dół, a nierzadko wręcz zsuwam się uprawiając tzw. dupoślizgi.
Tu ma miejsce chyba najbardziej niebezpieczna sytuacja podczas całej wyprawy. W pewnym momencie, nie wiem czy się potykając,w każdym razie tracąc równowagę, zaczynam spadać w dół, koziołkując raz po raz, w sumie z 10 razy, nim zatrzymuje się na jakimś drzewie. Nic mi nie jest, na szczęście po drodze nie nadziałem się na nic wystającego, bo mogłoby się to skończyć tragicznie bądź ciężkim urazem. W amoku całej sytuacji gubię kijek trekkingowy (miałem ze sobą tylko jeden), ale jego brak dostrzegam dopiero wieczorem.
Około 14.30 szczęśliwy, choć zamroczony docieram do płynącej przez kanion rzeki Altaelvy. Najchętniej położyłbym się na jakiś czas, lecz byłbym żywcem jedzony przez meszki. Pompuję kajak i ruszam w dół rzeki.
Choć zdjęcia mogą tego nie oddawać, widoki zapierają dech w piersi. Rzeka na początku ma dość łagodny nurt, lecz niezmiennie trzeba pozostać czujnym na wystające z wody kamienie.
Rzeka Altaelva ma w sumie niespełna 50 km. Zaczyna swój bieg przy granicy z Finlandią i płynie w kierunku regionu Troms. Przecinając Sautso, płynie 7 km wzdłuż największego kanionu w północnej Europie, dalej przez Storelvdalen, by ostatecznie wpłynąć do fiordu Alta. Ujście rzeki znajduje się przy samym lotnisku.
O rzece można już zresztą przeczytać zaraz po lądowaniu w Alcie, czekając na bagaż.
Rzeka słynie z połowu łososia. Pozwolenia można wykupić w Alta Laksefiskeri, wydawane są jednak w ograniczonych ilościach. Wędkarze rzekę pod prąd pokonują solidnymi łodziami motorowymi, które zobaczę jednak dopiero w dolnych partiach rzeki. Wnioski należy składać na początku roku, a wszystkie karty są sprzedawane podczas losowania. Przy zakupie karty dozwolone jest wyłączne prawo do miejsca połowu, a łowić można wyłącznie za pomocą wędki.
Raczej nikogo nie zaskoczę - podczas swojego spływu nie spotkałem żadnego kajarza
;) Nie było też nikogo płynącego canoe.Po około dwóch godzinach mam pierwszą przenoskę. Nie do pokonania pod prąd nawet dla speed - boatów. Kajak z całym ekwipunkiem biorę na 2 raty, na szczęście dystans spiętrzenia wody nie jest długi - około 200 metrów. Przenoskę wykorzystuję też na przerwę obiadową. Chwilę dalej dostrzegam pierwszych ludzi.
Aż do XVI wieku głównie Samowie prowadzili połowy w Altaelvie. Na początku kolejnego wieku duński król bardziej zainteresował się w północnymi wodami, i zaczął wydzierżawiać rzekę za roczną opłatą. Trwało to do ok. 1730 r. W XIX wieku wielu Brytyjczyków, którzy podróżowali po Norwegii, zaczęli rekreacyjnie przyjeżdżać stricte na połów łososia. Sir Hyde Parker jest jednym z pierwszych, którzy przybyli do Altaelvy w 1836 roku.
Tego dnia przepływam przez około 6 uskoków o skali trudności 2. Praktycznie bez sytuacji z gatunku podbramkowych, lecz kilkukrotnie sporo wody wlewa się do środka. Niejednokrotnie człowiek chciałby rzec No risk, no fun, lecz po moich doświadczeniach ubiegłorocznych zmieniam dewizę na Fun, but safety first. Wiosłuję do godziny 19.00 i mam za sobą najcięższy dzień ze wszystkich dotychczasowych.
Rozbijam się na piaszczystej plaży w miłych okolicznościach przyrody. Nie mam już kijka trekkingowego, więc tarpa wraz z mokrymi rzeczami rozwieszam z pomocą 8-metrowej linki pomiędzy drzewami. Rozpalam ognicho
:P
Ktoś mnie czasem pyta, jak się egzystuje podczas samotnych podróży. Czy wieczorem zadaje sobie pytania (z przymrużeniem oka) kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? Nic z tych rzeczy, bardziej myśli się o ogarnięciu "dobytku", co się będzie jutro jadło, jaką trasę się pokona i jaka będzie pogoda. Do tego oczywiście pewne rozkminki co u najbliższych. Na rzece jest zasięg GSM, a wiedziałem, iż tego dnia spora część fly4free imprezuje w stolicy (20.lipca). Pozdrawiam drogą smsową z prośbą o wypicie jednego lub dwóch za tych, co na północy
;)
Poza wypełniaczami czasu (książka i mp3) łapię siebie na tym, że przez dłuższe chwile bezwiednie potrafię gapić się w rzekę bądź ognisko.Przez kilka minut. Totalnie zawieszony, bez smartfona, internetu i żadnych innych tego typu.Piękna sprawa...
Mapka dnia 9.
Quote:
Szczerze mówiąc podziwiam Cię, czytałem kilka Twoich relacji. Nie dość, że mistrzostwo świata to jeszcze z relacji wynika, że normalny i skromny z Ciebie facet
:) Pozdrawiam!
Wzajemnie pozdrawiam! Niezmiernie miło mi się czyta takiego posta
;) I niewątpliwie mobilizuje do dalszego pisania.U mnie kilka razy na Grenlandii (link do relacji) jak większe fale przelały się "przez pokład", to było niedaleko opcji yellow submarine
;) Do tego woda w okolicach zera i wówczas bez suchego kombinezonu i fartuchów. Teraz to się miło wspomina, ale wówczas nie było to śmiechu.
A co do pogody, to sami Norwegowie / Finowie przecierali oczy ze zdumienia i mówili, że aż takich upałów (w sensie 33-38 C) nie uświadczyli na północy NIGDY w swoim życiu. Na wodzie ta temperatura nie jest aż tak odczuwalna, oczywiście nakrycie wody niezbędne plus regularne praktykowanie namoczenia czapki i aplikacji wody na rozgrzany łeb
;)
Za plecami powoli zostawiam Alta - canyon. Zbocza wraz z każdym kilometrem rzeki są coraz niższe. Z rana kilka kolejnych uskoków PR-2, mijam też kilka łodzi z ludźmi wybierającymi się na połów łososia.Była akurat sobota. W niższych partiach rzeki rozmieszczone zostały drewniane altanki z miejscem na ognisko, fajna sprawa.Mi akurat nie dane było skorzystać, ale miałem naprawdę przyzwoitą miejscówkę na camping na plaży.
O 12 dopływam do Sorrisniva. Tu robię pit - stop i krótki spacer po okolicy.W tej miejscowości spływ kończą wycieczki organizowane przez Glod Explorer, skąd canoe wraz z uczestnikami zabierane są z powrotem do Alty.
W Sorrisniva znajduje się słynny, 5 - gwiazdkowy igloo hotel. Funkcjonuje od połowy grudnia do początku kwietnia. Obiekt jest wyposażony w rzeźbione lodowe łóżka, przykrywane skórami reniferów. Najtańszy nocleg ok. 5000 NOK za dwuosobowy pokój. W pakiecie śpiwory z komfortem do -25, poranna sauna, bufet śniadaniowy i wi-fi.
;) Hotel zgarnął przez lata szereg nagród, przede wszystkim za nowatorsko architektoniczny pomysł (istnieje od 1999). Poza sezonem zimowym w okolicy nie stwierdziłem żywej duszy.
W zimie organizowane są tu wycieczki na skuterach śnieżnych, z reniferami w zaprzęgu, wędkowanie pod lotem, wyprawy psimi zaprzęgami, SPA & Welness oraz oczywiście zbiorowe polowanie na zorzę polarną. Można także wykupić wycieczkę łodzią w górę rzeki. Hotel ma także (ponoć, ale jestem w stanie w to uwierzyć) bardzo dobrze zaopatrzony drink - bar. Jest tu lodowa kaplica, a celebryci nierzadko biorą śluby.
Wygląda, jakby dobrze kontrolowała płomień. Rozważałem kuchenki Bushbox, ale jeszcze wokół tego tematu "pochodzę".Fajnie, że korzystasz z tarpa. Robiłem tak w Pakistanie, do czasu aż spotkałem kobrę
;)
Wspaniały wyjazd! Tak samo ciekawa relacja! Mam nadzieję, że wkrótce będzie okazja o tym pogadać na żywo!Obawiam się, że na mięsko bym się jednak nie skusiła [emoji23]Wysłane z mojego Redmi Note 4 przy użyciu Tapatalka
Eh, kolejny nowy rejon do odwiedzenia, jakos sama polnoc Skandynawii nie byla na mojej liscie ale trzeba to bedzie zmienic. Widziales tam moze jakies wypozyczalnie kajakow?
Szczerze mówiąc podziwiam Cię, czytałem kilka Twoich relacji. Nie dość, że mistrzostwo świata to jeszcze z relacji wynika, że normalny i skromny z Ciebie facet
:) Pozdrawiam!
BooBooZB napisał:[...] nie ryzykuję, w szczególności po ubiegłorocznych doświadczeniach z Grenlandii. Z tyłu głowy miałem też informację od dobrego wujka @OradeaOrbea , który zapewniał, że w przypadku powtórki z Grenlandii osobiście mi łeb u-ye-bieI dobry wujek słowa by dotrzymał!
:twisted: Patent z tarpem / płachtą biwakową zamiast namiotu przetestowałem na Spitsbergenie i na Grenlandii. Ciężko wracać do noszenia namiotu (nawet jedynki), szczególnie jak się napiera na lekko w warunkach letnich. Chociaż w Twoim przypadku „na lekko” oznacza coś nieco innego - wagowo i sprzętowo - niż u innych
8-)Pisz, pisz, czekamy na więcej!
Quote:Szczerze mówiąc podziwiam Cię, czytałem kilka Twoich relacji. Nie dość, że mistrzostwo świata to jeszcze z relacji wynika, że normalny i skromny z Ciebie facet
:) Pozdrawiam!Wzajemnie pozdrawiam! Niezmiernie miło mi się czyta takiego posta
;) I niewątpliwie mobilizuje do dalszego pisania.
Super relacja! Jako emerytowany kajakarz wczuwam się mocno
:)Aż pozazdrościłem i też sobie popływałem ostatnio, ale w skali którą podałeś (1-6) to u mnie skala trudności była 0, mimo że otwarte morze (Adriatyk), w wannie są większe fale.... Ok, jednego dnia zrobiło się 2-3, chociaż bardziej niż 'lekki, a niespodziewany wiaterek' przyczynił sie do tego sam sprzet - zawodowy kajak plażowy marki Big Mama's Kayak
;-) Brak 'góry' i relatywnie wysoko położony środek ciężkości i była mała walka. Sprzęt niezatapialny, ale pod koniec wody w srodku równo z burtą. Jak wydłubie zdjęcia/filmy z GoPro, to przy jakiejś okazji pokaże. No i pogodę też trafieś unikalną jak na Norwegię, szczęście sprzyja odważnym
:)
U mnie kilka razy na Grenlandii (link do relacji) jak większe fale przelały się "przez pokład", to było niedaleko opcji yellow submarine
;) Do tego woda w okolicach zera i wówczas bez suchego kombinezonu i fartuchów. Teraz to się miło wspomina, ale wówczas nie było to śmiechu.A co do pogody, to sami Norwegowie / Finowie przecierali oczy ze zdumienia i mówili, że aż takich upałów (w sensie 33-38 C) nie uświadczyli na północy NIGDY w swoim życiu. Na wodzie ta temperatura nie jest aż tak odczuwalna, oczywiście nakrycie wody niezbędne plus regularne praktykowanie namoczenia czapki i aplikacji wody na rozgrzany łeb
;)@BrunoJ piona - pozdrawiam
;)
BooBooZB napisał:Jadę wzdłuż Kvaløysletta, na wstępie rozruchowo, głównie jazda po płaskim terenie. Potem dość długi podjazd po minięciu Kaldfjordu....ale tego, że nie „zajrzałeś rowerem” do Ersfjordbotn, będąc od niego o 3 długości kajaka, to Ci jeszcze długo nie wybaczę
;)
Dzięki za to, że wirtualnie mogłam wziąć udział w Twoim "triathlonie".W dużej mierze przyczynił się do tego Twój intro film z epicką muzyką (czyja to?).Potem, podczas kolejnych dni wędrówki było coraz lepiej i lepiej...Podsumowując w 2 słowach: świetna relacja
:)
Cała przyjemność po mojej stronie.
;) A co do muzyki:Hans Zimmer - Chevaliers de Sangreal ALL VERSIONS★The Da Vinci Code (Chevaliers de Sangreal) 0:02, ★ Angels and Demons (503) 4:08, ★ Inferno (Life Must Have Its Mysteries) 6:20
BooBooZB napisał:Tak się składa, że jeszcze się muszę się po kajak wrócić
:)Wracaj proszę, wczoraj byłem w ersfjordbotn i tylko twojego kajaka tam brakowało
:) Mega relacja!
Wysłane z mojego Redmi 5 Plus przy użyciu Tapatalka
@JanuszOnTour - jest moc na tym zdjęciu!
:P @BrunoJ - jakby nie patrzeć, jeszcze zostało parę różnych metod na przemieszczanie się czy to po Norwegii czy gdzieś indziej
;) Plus sporo jeszcze do przejścia, ale tak czy owak kajaka nie mogę przecież ot tak zostawić
:oops:
Bardzo fajna relacja, ciekawe zdjęcia - Norwegia wygląda bajecznie! Dzięki, że się tym z nami podzieliłeś
:)! Gratuluję wytrwałości, dążenia do celu, wytrzymania w trudnych warunkach i ogólnie odbycia takiej podróży
:)!
Rewelacja !!!!! po prostu nie mogłam się oderwać !!!Wracają wspomnienia z miejsc, w których byłam, odkrywasz nowe miejsca i możliwości.Podziwiam i trzymam kciuki za następne wyprawy. I relacje
;)
Cześć Zbyszku, świetna relacja, wspaniała przygoda samotnika, bardzo cenię wskazówki logistyczne - świetnie przygotowana i zaplanowana wyprawa. Czekamy na relację na żywo w Nadarzynie już niedługo. Pozdrawiam i do zobaczenia.
@jack.strong - cóż, na pewno nie w tym roku w Nadarzynie
;) Prędzej przy okazji prywatnych spotkań lub kiedyś gdzieś, zatem do zobaczenia.Dzięki za słowa uznania.@lesna8 - wiem,że znane są Ci doskonale te okolice, a więc po cichu liczyłem,że relacja będzie przystępna.
;) Pozdrawiam!
Uff, doczytałam do końca.Relacja - petarda, podróż - bomba. Tęskni się za czasami, gdy też się podróżowało w pojedynkę. Żałuję że wtedy zwykle ograniczałam się do miast, bez takiego kontaktu z przyrodą... i spania na cmentarzach.
:DWysłane z TupTapTok
@travelerka - dzięki
;) @Cerro - Tobie także dziękuję za miłe słowa i przebrnięcie przez całość.I przecież nigdy nie jest za późno na przyrodę i dzicz w pojedynkę.A w innej konstelacji przecież może być równie fajnie, a czasem lepiej.Plus zdecydowana większość z nas, jak nie wszyscy, dostąpią prędzej czy później zaszczytu wyspania się na cmentarzu.
:P
świetna relacja jak zawsze zresztą
;) a co do...Quote: a planowałem spać w kajaku lub na folii bąbelkowej już widzę siebie jak całą noc pękam te bąbelki...taki nałóg
:lol:
Pod zamkniętym na noc (i większość dnia) lotniskiem w Vadso śpię 2,5 godziny. Nadaję plecak z rekordowym nadbagażem, jeśli chodzi o rejestrowany (3 kg), ale przechodzi to bez większego problemu.Przepisy oczywiście przepisami, ale na pokładzie poza załogą będą 2 osoby ;) Lot do Mehamn trwa pół godziny.
Na lotnisku robię re-pack i do mniejszego plecaka zabieram rzeczy niezbędne na prawie 50-kilometrową wędrówkę. Rozważam opcję nocowania gdzieś po drodzę, lecz zarazem na wszelki wypadek bukuję lot do Alty nazajutrz o 12.35 przez Kirkenes. Biorę ze sobą tarpa, śpiwór, zapasy jedzenia oraz ciuchy na wypadek załamania pogody. Ta jest jednak piękna i nie zapowiada, by się zmieniała, co mimo ogólnego zmęczenia i niedospania zachęcała by niezwłocznie ruszać w drogę. Plecak z kajakiem, wiosłami i zbędnym na tym etapie ekwipunkiem zostawiam na lotnisku.
Mało kto wie o przylądku Nordkinn i szlaku na Kinnarodden. Rozsławiony jest za to łatwo dostępny, bo z możliwością dojazdu pod sam globus samochodem - Nordkapp, który jednak tak naprawdę leży na wyspie Magerøya, więc najbardziej na północ wysuniętym przylądkiem lądu kontynentu europejskiego jest Nordkinn. Nie uświadczysz tu dziesiątek niemieckich i norweskich kamperów, setek turystów o północy oraz nie musisz ponosić jakiejkolwiek opłaty. Trzeba za to wykazać trochę wysiłku. ;)
Inspirację w dotarciu na Nordkinn znalazłem w relacjach Belga Willema van Doorne oraz Polaka Grzegorza Dzika, którzy trawersowali cały półwysep skandynawski (Dzik nawet podwójnie wracając z powrotem do Helsinek).Przy okazji pozwolę sobie jednorazowo zacytować Grzegorza:
Szlak zaczyna się przy samym lotnisku, nie zahaczam więc o niewielkie miasteczko Mehamn (niespełna tysiąc mieszkańców), siedzibę niewielkiej gminy Gamvik. Przede mną długi marsz. Jestem na 71 - szym stopniu szerokości geograficznej północnej, a temperatura oscyluje w granicach 20 stopni. Coś nieprawdopodobnego :P Idę w krótkich spodenkach, co jednak w zależności od miejsca poważają meszki i komary, które raz po raz łamią podpisany niewerbalnie pakt o nieagresji. Im bardziej odsłonięty teren i więcej wiatru, tym lepiej, jak wszędzie na tej płaszczyźnie.
Nie uświadczysz już tutaj żadnych drzew, wegetacja roślin bardzo skromna i niska, a im bliżej końca kontynentu, tym na sile przybiera kamienna pustynia.
Szlak na Kinnarodden oznaczony jest jak większość szlaków w Norwegii literą T i kopcami. Oznaczenie szlaku uważam za przyzwoite, choć jak zawsze należy pozostać skupionym. We mgle możliwe trudności. Z uwagi na taką,a nie inną liczbę kamieni, niezmiernie się cieszę, iż jest sucho. Ryzyko kontuzji przy mokrej nawierzchni zwiększyłoby się wielokrotnie.
Na tej wyprawie nie posiadam butów wysokogórskich.Zarówno w kajaku, idąc pieszo jak i jadąc rowerem jestem w jednych i tych samych butach z Decathlona - Forclaz 700 Mid. Spisały się dzielnie przez 3 tygodnie i kilka razy wcześniej, ale obecnie już dużo więcej z nich nie będzie.Swą misję jednak spełniły.
Szlak chwilami do złudzenia przypomina grenlandzki ACT z niektórych dni. Suma podejść nie jest tu duża, lecz dystans robi swoje. Woda ogólnie dostępna ze strumyków, oczywiście krystalicznie czysta. Na szlaku nie spotykam nikogo, jedynie na samym końcu - do zliczenia na palcach jednej ręki i tu miłe zaskoczenie - dwóch chłopaków z Polski.Fajnie było przybić piątkę z rodakami na "krańcu świata". Chłopaki podróżowali dzielnie na stopa z Helsinek i mieli UWAGA po 16 lat. Budżet bardzo ograniczony. Ja się niezmiennie czuję młodo, ale Ci gówniarze mieli razem tyle lat co ja :shock: W prezencie, gdy nazajutrz spotkaliśmy się przy lotnisku, otrzymali ode mnie kawałek wędzonego woła.Michał, Tymek - jeśli jakimś cudem to czytacie - piona!
Na Kinnarodden docieram po około 7,5 godziny. Ostatni etap z ze stromym zejściem i po chwili podejściem po kamieniach jest zdecydowanie najcięższy. Przez ostatnie 4-5 km nie ma też dostępu do wody pitnej - warto mieć to na względzie.W poniższym momencie na filmie osiągam cel: :P (2 min 2 sek).
http://www.youtube.com/watch?v=zfG_KsD0D0k&t=2m2s
Fantastyczne uczucie i świadomość, iż patrząc na północ przed Biegunem znajduje się już tylko Svalbard (lekko na zachód) i Ziemia Franciszka Józefa (bardziej na wschód). Tam także kiedyś dotrę, tym razem kajak został na lotnisku ;) Wokół przylądka pływa słynna Hurtigruten. Jestem bardziej niż przekonany, iż tego dnia pasażerowie podziwiali Nordkinn z otwartego pokładu na 10 - tym piętrze.
Wyciągam kopyta i odpoczywam. Tu zostawiłem sobie bufor w zależności od tego, ile bym tego potrzebował (od kilku do kilkunastu godzin, nawet opcjonalnie z noclegiem). Mam ten komfort, iż mogę spokojnie iść w nocy, słońce nie zajdzie. Czołówki ze sobą nie brałem, miałem jednak lampki w rowerze, przydały się (o tym później).
W drogę powrotną ruszam po 2 godzinach. Obiecuję sobie, że nie będę się spieszył i słowa dotrzymuję. Na słuchawkach towarzyszy mi muzyka przez większość trasy, choć warto czasem odlecieć w zupełną ciszę. Im większy dystans pokonany, tym bardziej miałem dosyć słuchania swego sapania i przyspieszonego bicia serca ;) Na wyprawie w odtwarzaczu mam około 150 ulubionych piosenek. Po wyprawie staram się ich zbyt często nie słuchać. I tak do kolejnego wyjazdu.
Wraz z słońcem znajdującym się coraz niżej horyzontu, wytwarzają się coraz to lepsze możliwości do zdjęć. Powyższe podoba mi się najbardziej.
Na znacznej części szlaku jest zasięg GSM, lecz trzeba mieć świadomość, iż nie ma go zawsze, szczególnie w dolinach. Na samym przylądku jest.
Powrót mogę opisać krótko - powoli, konsekwentnie i do celu. Nieznacznie odnawia mi się kontuzja lewego kolana. Nie jest lekko, pod sam koniec mam już dość mocno spuchnięte stopy. Pod koniec gubię szlak, i co za tym idzie, pod swoim adresem rzucam sporo nieparlamentarnych słów. Tak jednak bywa. Nie gubi się jedynie ten, co w ogóle nie wychodzi z domu. Zmęczenie zrobiło swoje.
Po 18 godzinach jestem z powrotem pod lotniskiem w Mehamn. Słaniam się na nogach. Nie mam specjalnie sił, by rozłożyć tarpa. Wbijam się do pomieszczenia na narzędzia z wybitymi szybami. Odlatuję do Morfeusza w mniej niż minutę.
Eh, co to był za dzień. Prawie 50 km, nigdy tyle w ciągu jednej doby dotychczas nie przeszedłem.Was it worth it? Of course, it fuckin was! :P
Po przebudzeniu dość mocno czuję wczorajszy marsz na Kinnarodden. A właściwie jestem zdeformowany, stopy mam wciąż opuchnięte. Do tego to "cudowne" uczucie, gdy wiesz, że totalnie przepocony poszedłeś spać ;) .Samo życie, wielokrotnie przerabiane podczas wypraw.Od 2 lat jestem jednak niezmiernie zadowolony z koszulki Icebreaker Oasis - z wełny merynosa.To ta z długim rękawem,w której jestem na większości zdjęć.Po wielu dniach wysiłku fizycznego, a także nierzadko przespanych w niej nocy, nadal nie powoduje odruchu wymiotnego.A to już dużo ;)
O 12.35 mam lot do Alty z przesiadką w Kirknenes. Do tego 2 techniczne stopy bez opuszczania samolotu.Jeden w Berlevag, drugi chyba w Batsfjord, nie pamiętam, bo spałem. ;) Na lotnisku w Mehamn spotykam raz jeszcze chłopaków z Polski poznanych na Kinnarodden. Swą wędrówkę, jak większość osób, rozłożyli na 2 dni. Po skorzystaniu z dobrodziejstw lotniska, czyli wi-fi i łazienki planowali ruszyć dalej. Nieco ubolewali nad oczywistym, stopa łapie się najłatwiej w takiej kolejności:
1)samotna dziewczyna
2)2 dziewczyny
....
3)samotny facet
4)dwóch facetów i więcej.
Raz łapali stopa ponad 15 godzin.Ale jak widać - było warto.
Niezmiennie latam ze swym dmuchanym kajakiem w plecaku. Mało jest linii lotniczych, które oficjalnie pozwalają nadawać normalnych rozmiarów kajak / łódkę.Właściwie można je zliczyć na palcach jednej ręki:
Frontier Airlines
Southwest
Virgin America
Do tego jest kilka, które nie zapewniają oficjalnie o możliwym przewozie kajaka, ale mają bardziej open-minded policy dotyczącą przewozu dużego sprzętu sportowego.Mowa konkretnie o:
Air New Zealand
Air France
All Nippon Airways (ANA)
Austrian Airlines
Avianca
Brussels Airlines
Emirates
EVA Air
Lufthansa
Singapore Airlines
Swiss Air
Thai Airways
Turkish Airlines
Co do dmuchańców, to nie ma większych problemów. Owszem, gabaryty są spore, ale nawet w Wizzie nie ponoszę dodatkowej opłaty za sprzęt sportowy. Chyba mało kto lata z kajakiem ;) Inna sprawa, że po tym wyjeździe, łatany wielokrotnie, jest już dość bliski wyzionięcia ducha.
Nadchodzi apogeum upałów.Przez cały dzień temperatura w cieniu oscyluje w granicach 38 stopni. Poniższe zdjęcie robiłem na kempingu w Alcie po godzinie 23.00.
Na lotnisku stwierdzam, że żaden z autobusów nie jedzie w kierunku, którym bym chciał. Nie ma mowy, bym już dziś ruszał na Alta Canyon. Cel na dziś to Solvang Camping i dzień buforowy, trochę odpoczynku. Jest środek dnia, ludzie wracający z pracy dość niechętnie biorą na stopa. A jednocześnie świadomość, że im dłużej jestem ze swoim całym bagażem w tym ukropie, tym mniej odpocznę na kempingu. Biorę więc taksówkę.
Camping leży przy ujściu rzeki Transfelva do fiordu. Tego dnia każdy kto może spędza czas na wodą.
Sam camping, nie powala, ale norweskie standardy niezmiennie są wysokie.Za rozbicie tarpa / namiot płacę 110 NOK.Prysznice w cenie, kuchnia duża. Sporą część dnia czytam książkę / słucham muzyki, lecz przede wszystkim ustalam plan ataku na Alta Canyon. Z firmą Glod Explorer, jedyną zajmującą się spływami rzeką Altaelvą, mailowałem od dłuższego czasu. Wszystko brzmiało obiecująco. Do czasu. Powiedzieli bym odezwał się jak już będę w Alcie bądź w pobliżu. Jedyne co mnie interesowało to transport w jedną stronę. Dostać się na początek spływu jest niezwykle trudno, prowadzi tam bowiem prywatna droga, dostępna jedynie dla pracowników hydroelektrowni bądź miejscowych posiadających w okolicy domki letniskowe.Firma GLOD ostatecznie odpisała, oferując mi podwózkę do Sautso (ok. 40km) za ... 2950 koron. To dwukrotność mojego biletu Explore Norway linii Wideroe na Finnmark. Oczywiście im podziękowałem, jednocześnie nie rezygnując z samej idei spływu. Alta Canyon chodził mi po głowie od około 2 lat. Miał to być swego rodzaju epicentrum mojej wyprawy.I tak też było ;)
A wieczorem, doszło do sytuacji, swego rodzaju deja - vu z wyprawy Przez 4 fiordy na dach Skandynawii i jezioro Gjedne. (https://www.fly4free.pl/forum/przez-4-fiordy-na-dach-skandynawii-i-jezioro-gjende,1507,98744) Koło północy, jeden z backaperów campingujących na Solvang pyta:
:P
c.d.n.Dzień 8.
Dość wczesna pobudka, choć oczywiście bez budzika, jestem w końcu na wakacjach, a że lubię wakacje akurat w takim wydaniu to już mój problem ;) Dla odmiany liofilizat na śniadanie i codzienne pakowanie ekwipunku do dwóch plecaków. Krótki marsz do głównej drogi i łapanie stopa. Dzień buforowy pozwolił nieco zregenerować się zarówno jeśli chodzi o opuchliznę na stopach, jak i totalnie pogryzione przez komary nogi. Na pierwszego stopa czekam godzinę, choć mam tu tylko krótką podwózkę do kolejnego skrzyżowania.
Kolejna godzina czekania na drugą podwózkę. Kierowca wiezie mnie "najdalej jak się da", bo potem prowadzi już tylko droga prywatna.
Tu już nie jest tak dobrze. Istnieje obawa, że prawie nikt nie będzie tędy jechał. Przy swoim plecaku mam kompas z termometrem i w słońcu pokazuje on 41 stopni. Nie widzi mi się marsz z 35 - kilowym ekwipunkiem.Co więcej, przy szlabanie podniesionym do góry wisi stryczek, który oczywiście rodzi pewne skojarzenia ;) Ale nie ma co tracić głowy :P
http://vimeo.com/285653210
Po 3 godzinach pod szlaban zajeżdża auto z motorówką i zabiera mnie ze sobą. Jak się okazuje, jest to gospodarz Jotka Fjelstue, czyli chaty górskiej (a właściwie kilku) położonych w iście magicznym miejscu. Na miejscu stacjonuje też jego rodzina. Piękno polega też na niedostępności, do Jotki można dotrzeć wyłącznie drogą wodną, skuterem śnieżnym i psim zaprzęgiem (w zimie) bądź quadem. Czytałem o tym miejscu wcześniej, a nawet kontaktowałem się mailowo. Jako,że jest już połowa dnia, a zbieg okoliczności pozwala mi na bezproblemowe dotarcie do Jotki, decyduję się błyskawicznie. Ważne, że jestem coraz bliżej kanionu Alta.
Wodujemy motorówkę i płyniemy przez dwa jeziora - Gaskajavri i Nedre Joatkavannet, cóż, nieco szybciej niż kajakiem ;)
http://vimeo.com/285654241
Docieramy do Jotki.
Jest to jedna z trzech chat górskich położonych na trasie z Alty do odwiedzonego już przeze mnie na początku wyprawy Karasjok (okolo 4 dni marszu). Jest tu ponad 30 łózek w kilku chatkach i swego rodzaju restauracja. Od 1923 roku działa też stacja meteorologiczna. Domek, który niegdyś był szpitalem mam w całości dla siebie za 350 NOK.
W domku nie ma prądu, ale jest radyjko na baterię (same hiciory!), kuchenka na gaz, a nawet wi - fi z głównego domu. Na zewnątrz dziesiątki psów zaprzęgowych. Przez chwilą zapachniało Grenlandią z psim ujadaniem na przedmieściach Ilulissat i Sisimiut. Może, gdyby nie było tych drzew. ;)
Psy poza szczeniakami i ich mamą oczywiście są na łańcuchach. Zajmuje się nimi dziewczyna ze Słowenii, z którą ucinam krótką pogawędkę nazajutrz rano. Jotka jest kapitalnym miejscem na planowanie kilkudniowej wyprawy psim zaprzęgiem. Z uwagi na odległość od Alty i brak "zanieczyszczenia nieba światłem" jest to też świetne miejsce do podziwiania zorzy polarnej.W drugiej połowie lipca słońce jednak nie zachodzi, ale mam możliwość zasłonięcia okien na noc.
Od gospodarzy dowiaduje się,że na Alta Canyon ze swoim kajakiem nie będzie dotrzeć mi łatwo, ale nie jest niemożliwe.Wspominali też o możliwych 2-4 niezbędnych przenoskach na rzece, mimo że sami nią nigdy nie spływali. Alta canyon to największy kanion w północnej Europie. Będzie ciężko, a nawet bardzo ciężko, ale dotrę tam już kolejnego dnia.
O 10 jestem w kajaku. Wcześniej czekam dłuższą chwilę, by gospodarze się przebudzili, chcąc uregulować im należność za nocleg. W porównaniu do dnia poprzedniego, mam sprzyjający wiatr w plecy i do pokonania 3 jeziora, czyli muszę się nieco cofnąć.
Woda jest krystalicznie czysta, a pogoda wręcz monotematycznie piękna. ;) Sprawnie przepływam jeziora Nedre Joatkavannet, Gaskajavri i Gjerdevannet łączące się Oivosjavri. Na brzegu zostawiam kajak do suszenia i próbuje zlokalizować dalszą drogę. Niezbędna moskitiera, komary bardzo dają się we znaki. W dodatku tutaj wydają się być jakoś bardziej zmutowane.
http://vimeo.com/285687153
Na mapie widzę,że nie pozostaje mi nic innego jak zacząć wspinaczkę i spróbować przetrawersować prawy grzbiet kanionu w możliwe niskim miejscu i bez pionowych ścian. Do boju! Robiąc częste przerwy osiągam po godzinie szczyt i odpoczywam.Mym oczom po raz pierwszy ukazuje się kanion. Tego ranka pada mi bateria w aparacie i przez 1,5 dni zdjęcia i filmy są niestety wyłącznie z telefonu.
Prawdziwe schody dosłownie i w przenośni dopiero się jednak zaczynają. Zejście do rzeki Altaelvy jest naprawdę strome. Przez chwilę nawet rozważam wycofanie się, lecz za dobrze znam siebie i podświadomie wiem, że ostatecznie tego nie zrobię. Duży plecak zrzucam i ciągnę za sobą niczym pulki. Mniejszy mam na plecach. Powolutku schodzę w dół, a nierzadko wręcz zsuwam się uprawiając tzw. dupoślizgi.
Tu ma miejsce chyba najbardziej niebezpieczna sytuacja podczas całej wyprawy. W pewnym momencie, nie wiem czy się potykając,w każdym razie tracąc równowagę, zaczynam spadać w dół, koziołkując raz po raz, w sumie z 10 razy, nim zatrzymuje się na jakimś drzewie. Nic mi nie jest, na szczęście po drodze nie nadziałem się na nic wystającego, bo mogłoby się to skończyć tragicznie bądź ciężkim urazem. W amoku całej sytuacji gubię kijek trekkingowy (miałem ze sobą tylko jeden), ale jego brak dostrzegam dopiero wieczorem.
http://vimeo.com/285688158
Około 14.30 szczęśliwy, choć zamroczony docieram do płynącej przez kanion rzeki Altaelvy. Najchętniej położyłbym się na jakiś czas, lecz byłbym żywcem jedzony przez meszki. Pompuję kajak i ruszam w dół rzeki.
Choć zdjęcia mogą tego nie oddawać, widoki zapierają dech w piersi. Rzeka na początku ma dość łagodny nurt, lecz niezmiennie trzeba pozostać czujnym na wystające z wody kamienie.
Rzeka Altaelva ma w sumie niespełna 50 km. Zaczyna swój bieg przy granicy z Finlandią i płynie w kierunku regionu Troms. Przecinając Sautso, płynie 7 km wzdłuż największego kanionu w północnej Europie, dalej przez Storelvdalen, by ostatecznie wpłynąć do fiordu Alta. Ujście rzeki znajduje się przy samym lotnisku.
O rzece można już zresztą przeczytać zaraz po lądowaniu w Alcie, czekając na bagaż.
Rzeka słynie z połowu łososia. Pozwolenia można wykupić w Alta Laksefiskeri, wydawane są jednak w ograniczonych ilościach. Wędkarze rzekę pod prąd pokonują solidnymi łodziami motorowymi, które zobaczę jednak dopiero w dolnych partiach rzeki. Wnioski należy składać na początku roku, a wszystkie karty są sprzedawane podczas losowania. Przy zakupie karty dozwolone jest wyłączne prawo do miejsca połowu, a łowić można wyłącznie za pomocą wędki.
Raczej nikogo nie zaskoczę - podczas swojego spływu nie spotkałem żadnego kajarza ;) Nie było też nikogo płynącego canoe.Po około dwóch godzinach mam pierwszą przenoskę. Nie do pokonania pod prąd nawet dla speed - boatów. Kajak z całym ekwipunkiem biorę na 2 raty, na szczęście dystans spiętrzenia wody nie jest długi - około 200 metrów. Przenoskę wykorzystuję też na przerwę obiadową. Chwilę dalej dostrzegam pierwszych ludzi.
http://vimeo.com/285689299
Tego dnia przepływam przez około 6 uskoków o skali trudności 2. Praktycznie bez sytuacji z gatunku podbramkowych, lecz kilkukrotnie sporo wody wlewa się do środka. Niejednokrotnie człowiek chciałby rzec No risk, no fun, lecz po moich doświadczeniach ubiegłorocznych zmieniam dewizę na Fun, but safety first. Wiosłuję do godziny 19.00 i mam za sobą najcięższy dzień ze wszystkich dotychczasowych.
http://vimeo.com/285690776
Rozbijam się na piaszczystej plaży w miłych okolicznościach przyrody. Nie mam już kijka trekkingowego, więc tarpa wraz z mokrymi rzeczami rozwieszam z pomocą 8-metrowej linki pomiędzy drzewami. Rozpalam ognicho :P
Ktoś mnie czasem pyta, jak się egzystuje podczas samotnych podróży. Czy wieczorem zadaje sobie pytania (z przymrużeniem oka) kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? Nic z tych rzeczy, bardziej myśli się o ogarnięciu "dobytku", co się będzie jutro jadło, jaką trasę się pokona i jaka będzie pogoda. Do tego oczywiście pewne rozkminki co u najbliższych. Na rzece jest zasięg GSM, a wiedziałem, iż tego dnia spora część fly4free imprezuje w stolicy (20.lipca). Pozdrawiam drogą smsową z prośbą o wypicie jednego lub dwóch za tych, co na północy ;)
Poza wypełniaczami czasu (książka i mp3) łapię siebie na tym, że przez dłuższe chwile bezwiednie potrafię gapić się w rzekę bądź ognisko.Przez kilka minut. Totalnie zawieszony, bez smartfona, internetu i żadnych innych tego typu.Piękna sprawa...
Mapka dnia 9.
Wzajemnie pozdrawiam! Niezmiernie miło mi się czyta takiego posta ;) I niewątpliwie mobilizuje do dalszego pisania.U mnie kilka razy na Grenlandii (link do relacji) jak większe fale przelały się "przez pokład", to było niedaleko opcji yellow submarine ;) Do tego woda w okolicach zera i wówczas bez suchego kombinezonu i fartuchów. Teraz to się miło wspomina, ale wówczas nie było to śmiechu.
A co do pogody, to sami Norwegowie / Finowie przecierali oczy ze zdumienia i mówili, że aż takich upałów (w sensie 33-38 C) nie uświadczyli na północy NIGDY w swoim życiu. Na wodzie ta temperatura nie jest aż tak odczuwalna, oczywiście nakrycie wody niezbędne plus regularne praktykowanie namoczenia czapki i aplikacji wody na rozgrzany łeb ;)
@BrunoJ piona - pozdrawiam ;)Dzień 10. Alta canyon c.d. => Altaelva
Za plecami powoli zostawiam Alta - canyon. Zbocza wraz z każdym kilometrem rzeki są coraz niższe. Z rana kilka kolejnych uskoków PR-2, mijam też kilka łodzi z ludźmi wybierającymi się na połów łososia.Była akurat sobota. W niższych partiach rzeki rozmieszczone zostały drewniane altanki z miejscem na ognisko, fajna sprawa.Mi akurat nie dane było skorzystać, ale miałem naprawdę przyzwoitą miejscówkę na camping na plaży.
O 12 dopływam do Sorrisniva. Tu robię pit - stop i krótki spacer po okolicy.W tej miejscowości spływ kończą wycieczki organizowane przez Glod Explorer, skąd canoe wraz z uczestnikami zabierane są z powrotem do Alty.
W Sorrisniva znajduje się słynny, 5 - gwiazdkowy igloo hotel. Funkcjonuje od połowy grudnia do początku kwietnia. Obiekt jest wyposażony w rzeźbione lodowe łóżka, przykrywane skórami reniferów. Najtańszy nocleg ok. 5000 NOK za dwuosobowy pokój. W pakiecie śpiwory z komfortem do -25, poranna sauna, bufet śniadaniowy i wi-fi. ;) Hotel zgarnął przez lata szereg nagród, przede wszystkim za nowatorsko architektoniczny pomysł (istnieje od 1999). Poza sezonem zimowym w okolicy nie stwierdziłem żywej duszy.
W zimie organizowane są tu wycieczki na skuterach śnieżnych, z reniferami w zaprzęgu, wędkowanie pod lotem, wyprawy psimi zaprzęgami, SPA & Welness oraz oczywiście zbiorowe polowanie na zorzę polarną. Można także wykupić wycieczkę łodzią w górę rzeki. Hotel ma także (ponoć, ale jestem w stanie w to uwierzyć) bardzo dobrze zaopatrzony drink - bar. Jest tu lodowa kaplica, a celebryci nierzadko biorą śluby.