Koniec. To wszystko. Nie ma nic więcej. To są najciekawsze miejsca w Bombaju, które wcześniej znaleźliśmy w sieci. Wiedzieliśmy o tym, że Bombaj nie ma nic do zaoferowania zważając na bogactwo turystyczne całego kraju. To dlaczego znów tu w ogóle jesteśmy? Aby wydostać się samolotem z południa w rozsądnych kwotach trzeba było mieć przesiadkę w jakimś dużym mieście. Nasz wybór padł na Bombaj ze względu na Dharavi i dobre nocne połączenia w kierunku Aurangabad, skąd jaskinie były w naszym zasięgu. Innymi słowy, zważając na nasze zasoby, którymi są czas i fundusze, Bombaj musiał być w jednym pakiecie razem z jaskiniami. Dzisiaj najbardziej zaskoczyły nas nietoperze, a dokładniej sama ich obecność w wielkim mieście i olbrzymie rozmiary. Oh, zapomniałbym. Na koniec największa atrakcja tego miasta przy której natrafiliśmy na międzynarodowy zlot gołębi:
Dobra, spadamy stąd.
Waranasi to najświętsze i jedno z najstarszych miast Indii. Hindusi życzą sobie, aby po śmierci zostać tu skremowanym oraz żeby ich prochy zostały wrzucone do świętej rzeki jaką jest Ganges. Ciała bogatszych Hindusów są sprowadzane nawet ze Stanów Zjednoczonych. Wielu przyjeżdża do miasta, aby w nim umrzeć. Wyjątkowe są również ghaty, czyli kamienne stopnie prowadzące do rzeki. Kremacja odbywa się z reguły na dwóch ghatach i każdego dnia palonych jest 150-300 ciał. To tak w telegraficznym skrócie i w prostych słowach, bo w sieci są dziesiątki pięknie napisanych i finezyjnych opisów. Z lotniska do centrum miasta Waranasi jest około 25 kilometrów. Nie wiem co się dzieje w okolicy, ale nigdy nie czułem niczego podobnego. W powietrzu unosi się swąd palonego plastiku, tak intensywnie drapiący mnie w gardło, że zaczynam kaszleć. W mieście jest już lepiej, ale nie dla mojej połówki, która źle znosi mieszankę przyjemnych i nieprzyjemnych zapachów. Dostrzegamy zależność, że najbardziej śmierdzi przy rzeczkach i paradoksalnie najlepiej jest przy Gangesie. Dotychczas nie widzieliśmy tak głośnego i zatłoczonego miejsca. W wielu miejscach unosi się wyraźna woń marihuany. Na ulicach są dziesiątki starszych, wychudzonych Hindusów, którzy śpią na ulicach i niektórzy faktycznie wyglądają tak jakby zaraz mieli umrzeć. Co ciekawe wśród tej grupy nie dostrzegamy żadnej kobiety. Docieramy do głównego punktu całej wyprawy do Waranasi, czyli Manikarnika Ghat. Dosiada się do nas młody Hindus i opowiada o obrzędach. Zostajemy poinformowani o zakazie robienia zdjęć. Optymalna sytuacja dla nieboszczyka jest taka, gdy całe ciało spali się doszczętnie, choć podobno u kobiet często zostają kości miednicy, a u mężczyzn kości klatki piersiowej. Oczywiście później są wrzucane do rzeki. W skrócie ceremonia wygląda tak, że ciało zanurzane jest w Gangesie i pozostawiane na schodkach, a po wyschnięciu następuje podpalenie na stosie z drewna. Nie każdego stać na taką ceremonię, gdyż stos jest zbudowany z 300-500 kg drewna, a za każdy kilogram drewna trzeba zapłacić. Z naszego punktu widzenia palenie odbywa się taśmowo, co kilka minut zanurzane jest kolejne ciało, bądź podpalany jest kolejny stos. Nowe stosy ustawiane są w dowolnym pustym miejscu. Dokoła biegają psy, byki, krowy, których wokół tego ghatu jest nad wyraz dużo. Co ciekawe nie możemy zrobić żadnego zdjęcia, ale nie ma żadnego problemu żeby pochodzić sobie pomiędzy palonymi zwłokami, tak jak to robi każdy nawet psy i krowy. Nasz nowy przyjaciel, który spędził z nami prawie półtorej godziny nie zawodzi nas na sam koniec i tak jak się spodziewaliśmy, chce od nas pieniądze, które rzekomo miały zostać przekazane na drewno dla ubogich, których nie stać na bycie skremowanym. Po naszej wyraźnej odmowie, zapowiada, że zła karma do nas wróci. Zbliża się już północ, więc udajemy się do naszego jedynego w Indiach noclegu z couchsurfingu.
Dzień 11
Idziemy ghatami i wyraźnie widzimy jak brudna jest ta rzeka. Nie przeszkadza to jednak w zażywaniu kąpieli czy prowadzeniu pralni. Dzisiaj ponownie udajemy się do Manikarnika Ghat, aby mieć porównanie jak dzień vs noc. Tym razem zagaduje do nas inny młody Hindus, lecz w bardzo podobny sposób jak wczoraj. Ceremonia wygląda dokładnie tak samo, ale miejsce robi o wiele mniejsze wrażenie niż w nocy. W dzień widać o wiele więcej brudu, śmieci czy odchodów zwierząt. Idziemy w kierunku wychwalanej w sieci Shri Kashi Vishwanath Temple, do której jakoś ja jako mężczyzna nie mogę wejść. Chwilę czekam, po czym słyszę, że nie ma tam w ogóle niczego szczególnego
:D Zbliżamy się do stacji kolejowej i rozmawiamy o naszych odczuciach w związku z tym miastem. Indie są ogromne i podczas planowania podróży wiedzieliśmy, że żeby zobaczyć pewne miejsca będziemy musieli przemieszczać się np. przez całą noc. Z jednej strony to z Waranasi jesteśmy najbardziej zadowoleni, że zdecydowaliśmy się tam udać, a z drugiej strony chcemy jak najszybciej wyruszyć z tego miasta
:) Ceremonia kremacji zwłok, jest dla naszej kultury ekstremalnie obca i możliwość obserwowania tych codziennych dla nich czynności, nawet z odległości jednego metra była niesamowita i z chęcią byśmy jeszcze to powtórzyli. Jednak oprócz „Burning Ghat” dostrzegamy same minusy. Jest bardzo tłoczno, bardzo głośno, ciągłe trąbienie dziesiątek skuterów wokół mocno denerwuje, śmierdzi, jest mnóstwo bezdomnych bądź ludzi czekających na śmierć, jest brzydko, brudno i w dość obszernej okolicy najważniejszego ghatu, niemalże na każdym kroku należy uważać, aby nie wdepnąć w odchody. Jeżeli rozgraniczy się ghaty wraz z ceremonią i resztę miasta to sprawa wydaje się być prosta. Zastanawiamy się jak ludzie mogą „zatrzymać się na kilka dni i poczuć magię Waranasi”. Potrafimy tę magię znaleźć przy płonących stosach, ale nie w mieście. W mieście, w którym czujemy się zdecydowanie najgorzej podczas całej podróży. Uciekamy dalej.
Dzień 12
Kolejny nocny pociąg przywozi nas nad ranem do kolejnego punktu na naszej trasie. Zaczynamy od zachodniego kompleksu świątyń w Khajuraho. Próbując zrobić rozeznanie na temat świątyń ukażą Wam się zdjęcia wielu rzeźb o motywie erotycznym. W rzeczywistości takich rzeźb jest naprawdę niewiele. Po raz kolejny otwieramy buzię ze zdumienia ze względu na liczbę drobnych elementów, które zdobią świątynie oraz ze względu na ogrom włożonej w nie pracy.
Świątynie są wykonane bardzo pieczołowicie. Dla przykładu elementy na zdjęciach poniżej, które są wielkości pięści, ciągną się wokół całej świątyni.
Jednak prawdziwa impreza rozkręca się tutaj, choć i ona stanowi zaledwie krótki fragment segmentu okalającego całą świątynię.
Po zwiedzaniu dogadujemy się z tuktukarzem, aby nas zawiózł do Raneh Waterfalls. Po raz kolejny rozbawia nas podział pracy. Jest droga, my na drodze, żadnych innych turystów, po lewej i po prawej stronie pola, przewoźny stragan obsługiwany przez 4-5 osób, najpierw jest kasa z biletami i potem brama wjazdowa do rezerwatu 15 metrów dalej. Generalnie pustka i nic dookoła. Tylko my i localsi (wszyscy dorośli) i wszyscy na nas patrzą. W kasie siedzi trzech pracowników. Kupujemy bilety. Idziemy przez 15 metrów i wciąż wszyscy na nas patrzą. Każdy widział, że kupiliśmy bilety, jednak przy bramie specjalny pracownik musiał sprawdzić bilety i otworzyć nam bramę
:D Mamy do przejścia 3 kilometry w jedną stronę. Po dotarciu do wodospadów okazuje się, że mamy niewiarygodne szczęście, gdyż możemy zobaczyć wodospady bez wody!
Przychodzi czas na świątynie we wschodniej i południowej części miasta. Tym razem podeszliśmy do tematu w złej kolejności. Jeśli macie cały dzień na Khajuraho, to zachodni kompleks świątyń zostawcie sobie na sam koniec.
Pietrucha napisał:Coś nam ten arbuz nie podchodzi i zauważamy, że ten pyszny owoc zostaje posypywany… solą. Druga porcja bez soli smakuje o wiele lepiej. Stajemy w kolejce do stoiska z automatem robiącym napoje gazowane o różnych smakach. Klient przed nami zamawia napój a’la Fanta, bierze solniczkę w dłoń i solą doprawia… co tam się wyprawia
:D Nie chodzi o preferencje smakowe, tylko prostą chemię: sól zatrzymuje wodę w organizmie, tak zapobiegają odwodnieniu.
Zacna relacja.
:)Najlepszym komplementem niech będzie to, że po jej przeczytaniu prawie nabrałem ochoty, żeby tam ponownie jechać. Na szczęście:1. Prawie.2. Zaraz mi przeszło.W Indiach byłem zaledwie ok. 50 godzin, a wystarczyło, żebym nabrał takiej awersji, że nie mam zamiaru dawać im drugiej szansy. Przynajmniej w najbliższym czasie. Nasze wrażenia, po odwiedzeniu Taj Mahal świetnie wyraziła moja Najdroższa: "Perła w kupie gnoju."No, ale to takie moje przemyślenia. Najważniejsze, że Wam się podobało.Pisałem już, że relacja zacna?
;)
Dzięki ☺️marcinsss napisał:"Perła w kupie gnoju."Lepiej bym tego nie ujął ? chociaż zgaduję, że przez 50h byłeś w samych zatłoczonych miejscach, więc nie dziwne, że na brałeś negatywnego przekonania. marcinsss napisał:Najważniejsze, że Wam się podobało.Może to wynika z tego, że jeszcze mało świata widzieliśmy, aczkolwiek staram się pisać tak, żeby nie pominąć żadnych minusów, bo to ich brakuje w internecie. Na forum jest relacja z Ladakh i to tam koniecznie będę chciał kiedyś polecieć ☺️
Analizując wasze koszty 15 dniowego pobytu nie sposób nie zgodzić się z iście budżetowym wyjazdem. Kwota 310 zł czyli ok 5500 inr na życie i napoje to ok 350 inr dziennie. Osobiście jak byłem w tym roku na wiosnę to same moje skromne wydatki dzienne na życie oscylowały ok 1000 inr i wcale za tę kwotę nie pożyłem. Tak tak wiem ,że za 100 inr na ulicy można solidnie pojeść a za 300 w restauracji poszaleć. Już wiem,
:D lubie piwo i to właśnie tam kosztuje krocie, butelka /puszka/ w sklepie 150 a w knajpie 250 inr Wystarczy w upale 2 w sklepie i 1 po obiadku i budżet się wali.
@Pietrucha No Ladakh to jest właśnie jedyne miejsce w Indiach, które jeszcze mnie ciągnie. Może dlatego, że (podobno) ma bardzo mało wspólnego z tym wszystkim, z czym kojarzą mi się Indie.
;)
Koniec. To wszystko. Nie ma nic więcej. To są najciekawsze miejsca w Bombaju, które wcześniej znaleźliśmy w sieci. Wiedzieliśmy o tym, że Bombaj nie ma nic do zaoferowania zważając na bogactwo turystyczne całego kraju. To dlaczego znów tu w ogóle jesteśmy? Aby wydostać się samolotem z południa w rozsądnych kwotach trzeba było mieć przesiadkę w jakimś dużym mieście. Nasz wybór padł na Bombaj ze względu na Dharavi i dobre nocne połączenia w kierunku Aurangabad, skąd jaskinie były w naszym zasięgu. Innymi słowy, zważając na nasze zasoby, którymi są czas i fundusze, Bombaj musiał być w jednym pakiecie razem z jaskiniami. Dzisiaj najbardziej zaskoczyły nas nietoperze, a dokładniej sama ich obecność w wielkim mieście i olbrzymie rozmiary. Oh, zapomniałbym. Na koniec największa atrakcja tego miasta przy której natrafiliśmy na międzynarodowy zlot gołębi:
Dobra, spadamy stąd.
Waranasi to najświętsze i jedno z najstarszych miast Indii. Hindusi życzą sobie, aby po śmierci zostać tu skremowanym oraz żeby ich prochy zostały wrzucone do świętej rzeki jaką jest Ganges. Ciała bogatszych Hindusów są sprowadzane nawet ze Stanów Zjednoczonych. Wielu przyjeżdża do miasta, aby w nim umrzeć. Wyjątkowe są również ghaty, czyli kamienne stopnie prowadzące do rzeki. Kremacja odbywa się z reguły na dwóch ghatach i każdego dnia palonych jest 150-300 ciał. To tak w telegraficznym skrócie i w prostych słowach, bo w sieci są dziesiątki pięknie napisanych i finezyjnych opisów. Z lotniska do centrum miasta Waranasi jest około 25 kilometrów. Nie wiem co się dzieje w okolicy, ale nigdy nie czułem niczego podobnego. W powietrzu unosi się swąd palonego plastiku, tak intensywnie drapiący mnie w gardło, że zaczynam kaszleć. W mieście jest już lepiej, ale nie dla mojej połówki, która źle znosi mieszankę przyjemnych i nieprzyjemnych zapachów. Dostrzegamy zależność, że najbardziej śmierdzi przy rzeczkach i paradoksalnie najlepiej jest przy Gangesie. Dotychczas nie widzieliśmy tak głośnego i zatłoczonego miejsca. W wielu miejscach unosi się wyraźna woń marihuany. Na ulicach są dziesiątki starszych, wychudzonych Hindusów, którzy śpią na ulicach i niektórzy faktycznie wyglądają tak jakby zaraz mieli umrzeć. Co ciekawe wśród tej grupy nie dostrzegamy żadnej kobiety. Docieramy do głównego punktu całej wyprawy do Waranasi, czyli Manikarnika Ghat. Dosiada się do nas młody Hindus i opowiada o obrzędach. Zostajemy poinformowani o zakazie robienia zdjęć. Optymalna sytuacja dla nieboszczyka jest taka, gdy całe ciało spali się doszczętnie, choć podobno u kobiet często zostają kości miednicy, a u mężczyzn kości klatki piersiowej. Oczywiście później są wrzucane do rzeki. W skrócie ceremonia wygląda tak, że ciało zanurzane jest w Gangesie i pozostawiane na schodkach, a po wyschnięciu następuje podpalenie na stosie z drewna. Nie każdego stać na taką ceremonię, gdyż stos jest zbudowany z 300-500 kg drewna, a za każdy kilogram drewna trzeba zapłacić. Z naszego punktu widzenia palenie odbywa się taśmowo, co kilka minut zanurzane jest kolejne ciało, bądź podpalany jest kolejny stos. Nowe stosy ustawiane są w dowolnym pustym miejscu. Dokoła biegają psy, byki, krowy, których wokół tego ghatu jest nad wyraz dużo. Co ciekawe nie możemy zrobić żadnego zdjęcia, ale nie ma żadnego problemu żeby pochodzić sobie pomiędzy palonymi zwłokami, tak jak to robi każdy nawet psy i krowy. Nasz nowy przyjaciel, który spędził z nami prawie półtorej godziny nie zawodzi nas na sam koniec i tak jak się spodziewaliśmy, chce od nas pieniądze, które rzekomo miały zostać przekazane na drewno dla ubogich, których nie stać na bycie skremowanym. Po naszej wyraźnej odmowie, zapowiada, że zła karma do nas wróci. Zbliża się już północ, więc udajemy się do naszego jedynego w Indiach noclegu z couchsurfingu.
Dzień 11
Idziemy ghatami i wyraźnie widzimy jak brudna jest ta rzeka. Nie przeszkadza to jednak w zażywaniu kąpieli czy prowadzeniu pralni. Dzisiaj ponownie udajemy się do Manikarnika Ghat, aby mieć porównanie jak dzień vs noc. Tym razem zagaduje do nas inny młody Hindus, lecz w bardzo podobny sposób jak wczoraj. Ceremonia wygląda dokładnie tak samo, ale miejsce robi o wiele mniejsze wrażenie niż w nocy. W dzień widać o wiele więcej brudu, śmieci czy odchodów zwierząt. Idziemy w kierunku wychwalanej w sieci Shri Kashi Vishwanath Temple, do której jakoś ja jako mężczyzna nie mogę wejść. Chwilę czekam, po czym słyszę, że nie ma tam w ogóle niczego szczególnego :D Zbliżamy się do stacji kolejowej i rozmawiamy o naszych odczuciach w związku z tym miastem. Indie są ogromne i podczas planowania podróży wiedzieliśmy, że żeby zobaczyć pewne miejsca będziemy musieli przemieszczać się np. przez całą noc. Z jednej strony to z Waranasi jesteśmy najbardziej zadowoleni, że zdecydowaliśmy się tam udać, a z drugiej strony chcemy jak najszybciej wyruszyć z tego miasta :) Ceremonia kremacji zwłok, jest dla naszej kultury ekstremalnie obca i możliwość obserwowania tych codziennych dla nich czynności, nawet z odległości jednego metra była niesamowita i z chęcią byśmy jeszcze to powtórzyli. Jednak oprócz „Burning Ghat” dostrzegamy same minusy. Jest bardzo tłoczno, bardzo głośno, ciągłe trąbienie dziesiątek skuterów wokół mocno denerwuje, śmierdzi, jest mnóstwo bezdomnych bądź ludzi czekających na śmierć, jest brzydko, brudno i w dość obszernej okolicy najważniejszego ghatu, niemalże na każdym kroku należy uważać, aby nie wdepnąć w odchody. Jeżeli rozgraniczy się ghaty wraz z ceremonią i resztę miasta to sprawa wydaje się być prosta. Zastanawiamy się jak ludzie mogą „zatrzymać się na kilka dni i poczuć magię Waranasi”. Potrafimy tę magię znaleźć przy płonących stosach, ale nie w mieście. W mieście, w którym czujemy się zdecydowanie najgorzej podczas całej podróży. Uciekamy dalej.
Dzień 12
Kolejny nocny pociąg przywozi nas nad ranem do kolejnego punktu na naszej trasie. Zaczynamy od zachodniego kompleksu świątyń w Khajuraho. Próbując zrobić rozeznanie na temat świątyń ukażą Wam się zdjęcia wielu rzeźb o motywie erotycznym. W rzeczywistości takich rzeźb jest naprawdę niewiele. Po raz kolejny otwieramy buzię ze zdumienia ze względu na liczbę drobnych elementów, które zdobią świątynie oraz ze względu na ogrom włożonej w nie pracy.
Świątynie są wykonane bardzo pieczołowicie. Dla przykładu elementy na zdjęciach poniżej, które są wielkości pięści, ciągną się wokół całej świątyni.
Jednak prawdziwa impreza rozkręca się tutaj, choć i ona stanowi zaledwie krótki fragment segmentu okalającego całą świątynię.
Po zwiedzaniu dogadujemy się z tuktukarzem, aby nas zawiózł do Raneh Waterfalls. Po raz kolejny rozbawia nas podział pracy. Jest droga, my na drodze, żadnych innych turystów, po lewej i po prawej stronie pola, przewoźny stragan obsługiwany przez 4-5 osób, najpierw jest kasa z biletami i potem brama wjazdowa do rezerwatu 15 metrów dalej. Generalnie pustka i nic dookoła. Tylko my i localsi (wszyscy dorośli) i wszyscy na nas patrzą. W kasie siedzi trzech pracowników. Kupujemy bilety. Idziemy przez 15 metrów i wciąż wszyscy na nas patrzą. Każdy widział, że kupiliśmy bilety, jednak przy bramie specjalny pracownik musiał sprawdzić bilety i otworzyć nam bramę :D Mamy do przejścia 3 kilometry w jedną stronę. Po dotarciu do wodospadów okazuje się, że mamy niewiarygodne szczęście, gdyż możemy zobaczyć wodospady bez wody!
Przychodzi czas na świątynie we wschodniej i południowej części miasta. Tym razem podeszliśmy do tematu w złej kolejności. Jeśli macie cały dzień na Khajuraho, to zachodni kompleks świątyń zostawcie sobie na sam koniec.