Pani chciała nam pokazać swój warsztat do robienia papieru. Faktycznie, papier był wyjątkowy, do tego stopnia, że sami, bez żadnych nacisków z jej strony, zapytaliśmy, czy nie moglibyśmy kupić (mogliśmy. 20 000 za ogromną, złożoną w kwadraciki płachtę).
Tradycyjny strój Lanten. Gdy się dowiedziałam, ile plemion jest w Laosie, nie byłam w stanie ich rozróżnić. Później jest coraz łatwiej - różnią się nie tylko strojami, po pewnym czasie człowiek zaczyna rozróżniać na podstawie rysów twarzy.
Potem inna pani zaprosiła nas do swojej chatki, pokazała wnętrze i opowiadała o swoim życiu (ale w języku Lanten, więc nie możemy napisać książki
:D Natomiast komunikacja niewerbalna szła nam bardzo dobrze
:)
Pani wytwarzała ozdoby - kolczyki, zawieszki do kluczy (2 zawieszki - 20 000 LAK)
A jeszcze później prawie wszyscy mieszkańcy wioski zaprosili nas do swoich domów
:) Bardzo mili ludzie, ci Lanten, ale nie mieliśmy więcej pieniędzy
:D
2. Złota Stupa
Na obrzeżach miasta, na wzgórzu, znajduje się Złota Stupa. Owszem, jest ładna, ale jakoś tak bez szału, przynajmniej dla mnie. Dużo większe wrażenie zrobiła na mnie droga do niej
:)
Przepiękne widoki. Człowiek ma ochotę co chwilę zatrzymywać skuter i po prostu patrzeć.
Sama stupa wygląda natomiast tak :
A już największe wrażenie wywarło na mnie pewne spotkanie
:) Zostawiliśmy skuter pod domem mnichów i szliśmy kawałek na piechotę. Było przyjemnie, leniwie, szliśmy powoli, rozmawiając. W zaroślach na poboczu, zobaczyliśmy...kota. Ładny był, czarny, a ponieważ zawsze zachwycamy się kotami, i nim zaczęliśmy się zachwycać. Coś nam jednak nie pasowało, był jakiś taki...skupiony? Napięty? Nagle, na trawie pionowo "stanął" wąż, długi na jakiś metr i zaczęła się walka. Raz atakował kot, raz wąż, szybkimi, celnymi uderzeniami...Obserwowaliśmy to, nie wierząc własnym oczom. Wszystko odbyło się tak szybko, że nim zdążyliśmy wyjąć aparat, było po wszystkim.
Zdążyliśmy zrobić tylko takie zdjęcie - jeśli się przyjrzycie, to zobaczycie głowę węża w pyszczku kota. Na zdjęciu wydaje się mały, ale gdy kot ukrywał się w zaroślach ze zdobyczą, to wężowe ciało ciągnęło się jeszcze długo za nim. Czasem myślę o tym widoku, gdy przyglądam się, jak mój kot przelewa swoje ciało, przewracając się na drugi bok podczas drzemki
:)
CDN.Luang Namtha 3
Luang Namtha, a właściwie możliwości z nią związane, zrobiły na nas takie wrażenie, że praktycznie co wieczór schodziliśmy do mieszczącego się w osobnym budynku baru. Nie, nie z tego powodu, o którym myślicie
:) (choć zdarzało nam się też w nim zatrzymywać - 12 000 LAK butelka
:) Po prostu bar był również recepcją hoteliku. Codziennie, z duszą na ramieniu zadawaliśmy to samo pytanie : "Czy możemy przedłużyć pobyt o jeszcze jedną noc?" W końcu doprowadziliśmy do tego, że gdy przemiły pan recepcjonista spotykał nas gdziekolwiek, o każdej porze dnia, z uśmiechem krzyczał : "Tak, wolne!" i dodawał : "Skuter też wolny"
:D Przestaliśmy nawet oddawać kluczyki i parkowaliśmy "nasz" pojazd pod samymi oknami pokoju. Istniało zagrożenie, że nie wyjedziemy stąd nigdy, a przynajmniej nie prędko
:)
3. Nammat Mai
Wioska jest jedną z niewielu leżących w okolicach Luang Namthy zgrupowań plemienia Akha. Akha to lud rolniczy, większość jego członków wyznaje animizm i kult przodków. Kobiety zajmują się też szyciem - wytwarzają piękne torebki, bransoletki oraz bardzo wyszukane nakrycia głowy.
Żeby do niej trafić, trzeba przejechać przez (nie będę tu oryginalna, stale to powtarzam
:) bardzo malownicze tereny. Laos jest naprawdę wyjątkowy pod tym względem, właściwie muszę się zmuszać, żeby zdjęcia opisać jakoś inaczej, niż "wspaniałe, urzekające, szczęka opada". Natomiast sama droga, no cóż, była, jaka była
:)
Przynajmniej mogłam się pocieszać, że skoro I TAK już mam bandaż na kolanie, to drugi raz sobie chyba tej nogi nie rozwalę
:D Poza tym, opatrunek to zawsze jakaś ochrona
:) Wioska nie miała żadnego oficjalnego wejścia, budki z biletami czy miejsca, w którym można zapłacić. Zawsze jakoś wyobrażam sobie, że tego typu opłaty przeznaczane są na rozwój wioski i poprawienie bytu jej mieszkańców i zawsze trochę głupio się czuję, gdy tego nie robię. Choć z drugiej strony, w Luang Namtha można było wykupić wycieczkę zorganizowaną do plemiennych wiosek, nie najtańszą, jednak nie wydaje mi się, żeby te pieniądze były przekazywane tym, za których oglądanie się płaci. Raczej zarabia na tym tylko agencja - dla mnie to taki dość duży dylemat moralny...Dlatego wolę sprzedaż czegoś w rodzaju biletów przez samych mieszkańców, bezpośrednio przed wioską, zawsze wtedy można mieć większą nadzieję. A skoro budki nie było, a my bardzo-bardzo chcieliśmy wejść do wioski, postanowiliśmy, że będziemy kupować wszelkie możliwe wyroby od mieszkańców, żeby choć trochę zrekompensować im to nachalne "podglądactwo".
Nie musieliśmy długo czekać
:D Jeszcze przed wejściem do wioski podbiegły do nas dziewczynki, prezentując wioskowe wyroby, dorośli natomiast nie zwracali na nas żadnej uwagi. Kupiliśmy od każdej po bransoletce (5000 LAK), żeby było sprawiedliwie i ruszyliśmy do środka.
Akha stawiają bramy w miejscu ducha wioski. Bramy strzegą wioski przed demonami i nie wolno ich dotykać, bo duch się rozgniewa, a wtedy nie ma innego wyjścia, tylko trzeba go przebłagać. A to wcale nie jest takie proste - z tego co doczytałam na tablicy informacyjnej, od pewnego człowieka, który koniecznie musiał wszystko sprawdzać namacalnie, duch zażądał świni (sztuk 1), kur (sztuk 2) i butelki alkoholu (gatunek nie był wymieniony). Również lubię wszystkiego dotykać, więc to duże szczęście, że NAJPIERW przeczytałam tablicę stojącą przy bramie
:D
Dorośli zupełnie nie zwracali na nas uwagi - nie byli mili, nie byli niemili. Raczej traktowali nas, jakbyśmy nie istnieli. Dzieci natomiast były dużo bardziej nieśmiałe, niż gdzie indziej - po początkowych handlowych rozmowach, tylko te bardziej odważne zdecydowały się iść w dużej odległości za nami. Nie mogłabym powiedzieć, że atmosfera w wiosce była napięta, ale...ale było tam coś dziwnego.
Pewnie trudno się cieszyć, gdy się ma swoje problemy. Lud Akha ma się coraz gorzej, rząd zabiera im ziemię, ludność robi się coraz bardziej uboga, niektórzy, w poszukiwaniu zarobku uciekają do miast. Ale co może robić w mieście rolnik z dziada pradziada?...
Na wzniesieniu, trochę na obrzeżu wioski, znajdowała się jej tradycyjna część. Lud Akha obchodzi mnóstwo świąt, najczęściej związanych z cyklem rolniczym. Jednym z najbardziej znanych (przynajmniej wg Wikipedii) jest Święto Huśtawki. Wikipedia podaje również, że huśtawka stawiana jest po to, aby przypomnieć, w jaki sposób Bóg sprowadził lud Akha na ziemię. Ja jednak nie jestem tego taka pewna - według nielicznych dzieci, które były na tyle odważne (i na tyle umiały mówić po angielsku), że poszły z nami, stawianie huśtawki ma dużo wspólnego z wchodzeniem w dorosłość, a huśtanie się na niej, jest rodzajem inicjacji. Choć może te dwie rzeczy w jakiś sposób się łączą.
Aha, huśtawki też nie wolno dotykać
:) Choć powiem Wam, że atmosfera tego miejsca raczej nie powodowała, żebym miała ochotę radośnie biegać od jednego miejsca do drugiego i niefrasobliwie obłapiać wszystkie, dziwnie wyglądające przedmioty. A było ich wiele...
Na drzewach przymocowane były różne drewniane ozdoby, które na pewno coś znaczyły i pełniły jakąś funkcję. Byłam trochę zawiedziona - swoim brakiem wiedzy, ignorancją, która nie pozwoliła mi na zrozumienie bogactwa tego miejsca. Trochę zła, że tak trudno spotkać kogoś, kto mówiłby po angielsku i zechciał objaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. A na koniec wściekła na samą siebie, że, owszem, chciałam tu być, ale jakim trzeba być matołem, żeby pakować się komuś do jego codziennego życia i oczekiwać, ba, żądać, żeby ktoś natychmiast mi je objaśnił....Ot, myślenie Europejczyka...
I kolejna brama ducha. Atmosfera w wiosce nasycona była mistycyzmem i jakimś smutkiem, nostalgią. Albo...może to były moje własne emocje?
Staliśmy na wzgórzu, patrząc na wioskę, która, jeśli nadal plemieniu będzie zabierana ziemia, wkrótce zupełnie opustoszeje. Już było czuć, że wioska jest lekko wyludniona. Nie było słychać charakterystycznego gwaru życia, tylko przed niektórymi domami siedziały rodziny, oddające się codziennym zajęciom.
I czuliśmy się trochę, jak dziecko, które podgląda coś ważnego przez szparę w drzwiach...Wie, że to, co robi, nie jest dobre, ale ta tajemnica tak bardzo je kusi....Nie wszystko zobaczy, nie wszystko usłyszy, coś zinterpretuje inaczej, coś sobie dopowie...
Rzeka, najważniejsze miejsce w wiosce. Można się wykąpać, można umyć samochód, poza tym, to miejsce spotkań - tu przychodzi się poplotkować, gdy słońce zaczyna zachodzić.
4. Cmentarz Czarnych Tajów
Niedaleko Luang Namthy, między Phoung a Pasak, przy drodze znajduje się święty las, a w nim cmentarz Czarnych Tajów. Nazwa tej grupy etnicznej pochodzi od koloru ich spódnic i nakryć głowy.
Jadąc wzdłuż lasu, trzeba wypatrywać grobowców wśród drzew. Przy wejściu stoi tabliczka z prośba o zachowanie szacunku dla zmarłych. Natomiast sam cmentarz jest bardzo klimatyczny. Popatrzcie:
Przy grobach zmarłym zostawia się wszystko to, czego mogą potrzebować do życia.
Pieniądze,
kołdry.
Same grobowce budowane są w formie czegoś w rodzaju domków i ozdabiane sztandarami, wstęgami i właściwie wszystkim, co tylko możliwe.
Jak dla mnie - bardzo warto.
CDN.
P.S. Wiem, mało tekstu, w dodatku smutny. I chyba nie do końca o Laosie, choć to Laos mnie sprowokował
:) Bardziej o tym, jak mało wiemy. I właściwie o przemijaniu...Ech, chyba powinnam iść spać. Dobranoc
:)
Luang Namtha 4
W miasteczku kusiła nas mocno jeszcze jedna atrakcja - kilkudniowy trekking przez dżunglę do bardzo niedostępnych wiosek. Tak przynajmniej reklamowały ową wycieczkę agencje - "Śpi się w dżungli, potem w wioskach, trudno tam dojść, ale warto". Wyobraźnia zaczęła działać, oczyma duszy widziałam nas, dzielnych, odważnych, pokonujących wszelkie przeszkody, niestrudzonych, jak Indiana Jones, aż w końcu docierających do prawie-nieodkrytych wiosek. Cóż zrobić, taki fetysz :/
:D Minusy takiej wyprawy były dwa : ilość dni ("nie, w żaden sposób nie da się tego zrobić szybciej. To naprawdę wymagająca wyprawa", a nam naprawdę czas skurczył się już niemiłosiernie) i cena, dosyć wysoka, ale przecież za prawdziwą "twardzielską" przygodę raczej warto...
:) Otrzymaliśmy w agencji parę mapek terenu, takich ogólnych, zachęcających i trochę czasu na zastanowienie. I to niestety był błąd agencyjny, bo przecież nie będziemy się zastanawiać na ulicy. Znaleźliśmy zatem miłą restauracyjkę, a ponieważ nie byliśmy głodni....No. W każdym razie (to chyba przy trzecim złotym napoju było) uznaliśmy, że właściwie, to my bardzo szybko chodzimy, a w dżungli już byliśmy przecież parę razy (nie wiem, wydaje mi się, że piwo wchodzi w człowieka wypychając z niego pokorę :/
:D. Przy czwartym natomiast dotarło do nas, że prawdziwie twardzielska przygoda (i szybsza, oczywiście) będzie dopiero wtedy, gdy te wioski znajdziemy sami :/
:D
5. Park Narodowy Nam Ha
Kolejnego dnia plan nie wydawał się nam już aż tak genialny, jednak skoro coś ustaliliśmy, to postanowiliśmy się tego trzymać. Główny przewodnik trekkingu (Marcin) pogrzebał więc w Internecie i uznał, że początek trasy przez dżunglę znajduje się w wiosce Chalaunsouk, leżącej na terenie Parku Narodowego Nam Ha, główny zaś trekkigowy balast (ja) zasiadł dumnie na tyle skutera i próbował opanować drżenie rąk :/
:D I pojechaliśmy
:)
Droga do wioski jest prosta i łatwo tam trafić. Chalaunsouk jest miłym miejscem, leżącym przy wejściu na teren parku narodowego. Znajdują się tam ze dwa sklepiki z różnościami (mrożona herbata - 20 000 LAK), przy których można zostawić skuter i ruszyć na poszukiwanie przygody.
Schody zaczęły się później...Wioska składa się z chat rozlokowanych na dość dużym terenie. Wprawdzie gdy się podniesie głowę, to widać szczyty i dżunglę, ale jak wejść na początek szlaku? Skręcasz w lewo - wychodzisz na czyjeś podwórko, skręcasz w prawo - lądujesz nad rzeką. Chodziło mi po głowie, żeby jednak kogoś zapytać o drogę : "Przepraszam serdecznie, jak mogę zacząć iść, żeby dojść do takich nieodkrytych wiosek, które są chyba w dżungli? No, do takich, które się odkrywa z przewodnikiem, ale ja jestem twarda i chcę je odkryć sama", uznałam, że chyba jednak nie mogę tego zrobić :/
:D
W końcu, przekraczając rzekę, odganiając krowy i przechodząc przez całe skupisko zagród dla świnek (to miejsce, z wiadomych względów, trochę nas spowolniło
:), trafiliśmy na coś, co wyglądało jak ścieżka przez dżunglę prowadząca do miejsc nieodkrytych
:D
Ścieżka była doskonale widoczna, ale pocieszaliśmy się, że to wcale nie dlatego, że przechodziło już nią tysiące odkrywców z agencjami, o nie
:D Po prostu na pewno zrobili ją mieszkańcy wioski, którzy zbierają w lesie drzewo - mijaliśmy parę takich osób, natomiast wycieczek żadnych, to przecież o czymś świadczy
:D Na trasie miały znajdować się trzy punkty widokowe.
Gdy dotarliśmy do pierwszego, uznaliśmy, że wszystko idzie dobrze i jesteśmy na odpowiedniej ścieżce.
Gdy doczłapaliśmy do drugiego, musieliśmy zrobić trochę dłuższą przerwę, żeby złapać oddech.
Natomiast trzeci...hmmm...trzeci...Nim do niego doszliśmy, dróżka zaczęła powoli zanikać, robiła się coraz węższa, coraz trudniejsza do przejścia. Kontrolę nad nią przejmowała dżungla - trzeba było przekraczać zwisające gałęzie, uważnie patrzeć pod nogi, żeby nie zgubić coraz cieńszej wstążki przecinającej zieleń. Fakt, faktem - miejsce było piękne, jednak trudno było domyślić się, gdzie teraz należy iść dalej.
I, niestety, wtedy popełniłam błąd :/
:D Ponieważ odkrywcy się nie poddają nawet wtedy, gdy otacza ich ściana splątanych liści, wyciągnęłam z chlebaka mapki otrzymane w agencji. Ale, pech chciał, że otworzyły się na stronie, która prezentowała faunę występującą w Parku Narodowym Nam Ha....:/
:D Niedźwiedzia jeszcze jakoś zniosłam (a można ich tu spotkać aż dwa gatunki). Jednak wąż boa był zdecydowanie powyżej mojej cierpliwości :/
:D Zwłaszcza, że prawie każdy konar wyglądał jak on :/
@cart my zrobiliśmy tak samo w 2016 roku z lotem do Udon Thani, jednak w dalszą podróż nie udaliśmy się już niestety na pace, a autokarem i tuktukiem. @pestycyda też czekam na dalszą cześć, jestem mega ciekawy Waszych odczuć co do Laosu. Poza tym lubię Twoje pozytywne relacje, póki co jednak jakoś mniej emotek niż standardowo
:D
pestycyda napisał:Z Zakazanym Miastem było jeszcze gorzej, ale przynajmniej jednoznacznie. Po prostu go nie znaleźliśmy
:DMuszę przyznać, że to całkiem niezłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę że byliście przy placu Tiananmen (nawet jeśli po "złej stronie ulicy"), który z Zakazanym Miastem sąsiaduje
:)
@Mareckipl, dla mnie takie wspominanie to też metoda walki o przetrwanie. Miejmy nadzieję, że wkrótce wszystko wróci do normy...@maxima, nie martw się, Laos czeka, jeszcze na pewno pojedziesz
:) Udało się odzyskać pieniądze za bilety?@cart, na pewno. Ale mogłeś o tym nie pisać...Tacy byliśmy z siebie dumni...
:Dwasil10 napisał: póki co jednak jakoś mniej emotek niż standardowo
:D Ha! Tym razem postanowiłam, że relacja będzie epatować mrokiem. I złem
:twisted: A poważnie, to aktualna sytuacja nie sprzyja. Ale pewnie się rozkręcę
:D@QbaqBA, wiem :/
:D Nawet w końcu udało się nam przejść na odpowiednią stronę ulicy (ale wtedy to nawet Placu nie znaleźliśmy :/
:D, szukaliśmy, szwendaliśmy się, mieliśmy wrażenie, że jesteśmy tuż-tuż przy murach...No. I na wrażeniu się skończyło. Ale to nie nasza wina, to na pewno przez upał i brak czasu. My przecież byliśmy doskonale przygotowani do zwiedzania. JAK ZAWSZE :/
:D
@pestycyda mam nadzieję, że dotrę w przyszłym roku, bo w tym to już chyba przestałam się łudzić w kwestii dalekich lotów ;( w ramach chargebacku i dodatkowych odwołań w końcu bank oddał pieniądze, ale łatwo nie było. NA pewno bardziej wymagające niż wyjazd do Laosu
;)
Juz krzyczalam "frytki! frytki!"Czytam nastepne zdanie i co widze? Frytki.Widze, ze mamy podobne doswiadczenia z lokalnymi specjalami w tym miescie. hyhyhy!
Nie żebym poganiała autorkę:), w końcu są wakacje, ale nie mogę się doczekać dalszego ciągu. No i jakoś bez emotek czyta mi się to inaczej niż zwykle:)
No właśnie napisałam, że nie poganiam, tylko, że czekam. Bo po prostu bardzo lubię relacje Pestycydy, które czytam od kiedy zaczęły pojawiać się na tym forum. Myślałam, że do tego nie trzeba mieć jakiejś określonej (dużej) liczby postów i że zwyczajnie autorka może nawet się ucieszyć, że ma więcej zagorzałych czytelników niż myśli:)
No właśnie napisałam, że nie poganiam, tylko, że czekam. Bo po prostu bardzo lubię relacje Pestycydy, które czytam od kiedy zaczęły pojawiać się na tym forum. Myślałam, że do tego nie trzeba mieć jakiejś określonej (dużej) liczby postów i że zwyczajnie autorka może nawet się ucieszyć, że ma więcej zagorzałych czytelników niż myśli:)
maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
katka256maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
Konto założyłam dużo wcześniej:) a Pestycyda, cóż, właśnie się dowiedziała:) Ale masz rację, autorzy relacji pownni wiedzieć, że się ich docenia i właśnie podjęłam działania w tym kierunku:)
katka256maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
Konto założyłam dużo wcześniej:) a Pestycyda, cóż, właśnie się dowiedziała:) Ale masz rację, autorzy relacji pownni wiedzieć, że się ich docenia i właśnie podjęłam działania w tym kierunku:)
popcarol napisał:Przypomniałam sobie własną samotną wyprawę sprzed dwóch lat @popcarol, czytałam i teraz sobie jeszcze odświeżyłam. Za pierwszym razem bardzo Cię podziwiałam, że zrealizowałaś ten wyjazd sama, za drugim - podziw się nie zmniejszył
:) I dziękuję za miłe słowa
:)@kawon30, nastąpi, nastąpi, tylko w bliżej nieokreślonej przyszłości
:) jakoś nie mogę się zebrać do przesegregowania miliona zdjęć do kolejnego odcinka
:)
I jeszcze krótkie podsumowanie finansowe.Jedzenie: ok. 530,37 zł na osobęTransport: (wliczyłam tu również wszystkie wypożyczenia skutera i paliwo) ok. 312,39 zł na osobęNoclegi: ok. 400,41 zł na osobęAtrakcje: ok. 276,71 zł na osobęCałość: ok. 1519,88 zł/osoba + wiza (30 USD) + 2 loty (Bangkok-Wientian: 349 zł, Chiang Ray-Bangkok: 184 zł) + niezliczone ilości bransoletek, kosmetyczek i innych pamiątek
:)
Pani chciała nam pokazać swój warsztat do robienia papieru. Faktycznie, papier był wyjątkowy, do tego stopnia, że sami, bez żadnych nacisków z jej strony, zapytaliśmy, czy nie moglibyśmy kupić (mogliśmy. 20 000 za ogromną, złożoną w kwadraciki płachtę).
Tradycyjny strój Lanten. Gdy się dowiedziałam, ile plemion jest w Laosie, nie byłam w stanie ich rozróżnić. Później jest coraz łatwiej - różnią się nie tylko strojami, po pewnym czasie człowiek zaczyna rozróżniać na podstawie rysów twarzy.
Potem inna pani zaprosiła nas do swojej chatki, pokazała wnętrze i opowiadała o swoim życiu (ale w języku Lanten, więc nie możemy napisać książki :D Natomiast komunikacja niewerbalna szła nam bardzo dobrze :)
Pani wytwarzała ozdoby - kolczyki, zawieszki do kluczy (2 zawieszki - 20 000 LAK)
A jeszcze później prawie wszyscy mieszkańcy wioski zaprosili nas do swoich domów :) Bardzo mili ludzie, ci Lanten, ale nie mieliśmy więcej pieniędzy :D
2. Złota Stupa
Na obrzeżach miasta, na wzgórzu, znajduje się Złota Stupa. Owszem, jest ładna, ale jakoś tak bez szału, przynajmniej dla mnie. Dużo większe wrażenie zrobiła na mnie droga do niej :)
Przepiękne widoki. Człowiek ma ochotę co chwilę zatrzymywać skuter i po prostu patrzeć.
Sama stupa wygląda natomiast tak :
A już największe wrażenie wywarło na mnie pewne spotkanie :) Zostawiliśmy skuter pod domem mnichów i szliśmy kawałek na piechotę. Było przyjemnie, leniwie, szliśmy powoli, rozmawiając. W zaroślach na poboczu, zobaczyliśmy...kota. Ładny był, czarny, a ponieważ zawsze zachwycamy się kotami, i nim zaczęliśmy się zachwycać. Coś nam jednak nie pasowało, był jakiś taki...skupiony? Napięty? Nagle, na trawie pionowo "stanął" wąż, długi na jakiś metr i zaczęła się walka. Raz atakował kot, raz wąż, szybkimi, celnymi uderzeniami...Obserwowaliśmy to, nie wierząc własnym oczom. Wszystko odbyło się tak szybko, że nim zdążyliśmy wyjąć aparat, było po wszystkim.
Zdążyliśmy zrobić tylko takie zdjęcie - jeśli się przyjrzycie, to zobaczycie głowę węża w pyszczku kota. Na zdjęciu wydaje się mały, ale gdy kot ukrywał się w zaroślach ze zdobyczą, to wężowe ciało ciągnęło się jeszcze długo za nim. Czasem myślę o tym widoku, gdy przyglądam się, jak mój kot przelewa swoje ciało, przewracając się na drugi bok podczas drzemki :)
CDN.Luang Namtha 3
Luang Namtha, a właściwie możliwości z nią związane, zrobiły na nas takie wrażenie, że praktycznie co wieczór schodziliśmy do mieszczącego się w osobnym budynku baru. Nie, nie z tego powodu, o którym myślicie :) (choć zdarzało nam się też w nim zatrzymywać - 12 000 LAK butelka :) Po prostu bar był również recepcją hoteliku. Codziennie, z duszą na ramieniu zadawaliśmy to samo pytanie : "Czy możemy przedłużyć pobyt o jeszcze jedną noc?" W końcu doprowadziliśmy do tego, że gdy przemiły pan recepcjonista spotykał nas gdziekolwiek, o każdej porze dnia, z uśmiechem krzyczał : "Tak, wolne!" i dodawał : "Skuter też wolny" :D Przestaliśmy nawet oddawać kluczyki i parkowaliśmy "nasz" pojazd pod samymi oknami pokoju. Istniało zagrożenie, że nie wyjedziemy stąd nigdy, a przynajmniej nie prędko :)
3. Nammat Mai
Wioska jest jedną z niewielu leżących w okolicach Luang Namthy zgrupowań plemienia Akha. Akha to lud rolniczy, większość jego członków wyznaje animizm i kult przodków. Kobiety zajmują się też szyciem - wytwarzają piękne torebki, bransoletki oraz bardzo wyszukane nakrycia głowy.
Żeby do niej trafić, trzeba przejechać przez (nie będę tu oryginalna, stale to powtarzam :) bardzo malownicze tereny. Laos jest naprawdę wyjątkowy pod tym względem, właściwie muszę się zmuszać, żeby zdjęcia opisać jakoś inaczej, niż "wspaniałe, urzekające, szczęka opada". Natomiast sama droga, no cóż, była, jaka była :)
Przynajmniej mogłam się pocieszać, że skoro I TAK już mam bandaż na kolanie, to drugi raz sobie chyba tej nogi nie rozwalę :D Poza tym, opatrunek to zawsze jakaś ochrona :)
Wioska nie miała żadnego oficjalnego wejścia, budki z biletami czy miejsca, w którym można zapłacić. Zawsze jakoś wyobrażam sobie, że tego typu opłaty przeznaczane są na rozwój wioski i poprawienie bytu jej mieszkańców i zawsze trochę głupio się czuję, gdy tego nie robię. Choć z drugiej strony, w Luang Namtha można było wykupić wycieczkę zorganizowaną do plemiennych wiosek, nie najtańszą, jednak nie wydaje mi się, żeby te pieniądze były przekazywane tym, za których oglądanie się płaci. Raczej zarabia na tym tylko agencja - dla mnie to taki dość duży dylemat moralny...Dlatego wolę sprzedaż czegoś w rodzaju biletów przez samych mieszkańców, bezpośrednio przed wioską, zawsze wtedy można mieć większą nadzieję. A skoro budki nie było, a my bardzo-bardzo chcieliśmy wejść do wioski, postanowiliśmy, że będziemy kupować wszelkie możliwe wyroby od mieszkańców, żeby choć trochę zrekompensować im to nachalne "podglądactwo".
Nie musieliśmy długo czekać :D Jeszcze przed wejściem do wioski podbiegły do nas dziewczynki, prezentując wioskowe wyroby, dorośli natomiast nie zwracali na nas żadnej uwagi. Kupiliśmy od każdej po bransoletce (5000 LAK), żeby było sprawiedliwie i ruszyliśmy do środka.
Akha stawiają bramy w miejscu ducha wioski. Bramy strzegą wioski przed demonami i nie wolno ich dotykać, bo duch się rozgniewa, a wtedy nie ma innego wyjścia, tylko trzeba go przebłagać. A to wcale nie jest takie proste - z tego co doczytałam na tablicy informacyjnej, od pewnego człowieka, który koniecznie musiał wszystko sprawdzać namacalnie, duch zażądał świni (sztuk 1), kur (sztuk 2) i butelki alkoholu (gatunek nie był wymieniony). Również lubię wszystkiego dotykać, więc to duże szczęście, że NAJPIERW przeczytałam tablicę stojącą przy bramie :D
Dorośli zupełnie nie zwracali na nas uwagi - nie byli mili, nie byli niemili. Raczej traktowali nas, jakbyśmy nie istnieli. Dzieci natomiast były dużo bardziej nieśmiałe, niż gdzie indziej - po początkowych handlowych rozmowach, tylko te bardziej odważne zdecydowały się iść w dużej odległości za nami. Nie mogłabym powiedzieć, że atmosfera w wiosce była napięta, ale...ale było tam coś dziwnego.
Pewnie trudno się cieszyć, gdy się ma swoje problemy. Lud Akha ma się coraz gorzej, rząd zabiera im ziemię, ludność robi się coraz bardziej uboga, niektórzy, w poszukiwaniu zarobku uciekają do miast. Ale co może robić w mieście rolnik z dziada pradziada?...
Na wzniesieniu, trochę na obrzeżu wioski, znajdowała się jej tradycyjna część. Lud Akha obchodzi mnóstwo świąt, najczęściej związanych z cyklem rolniczym. Jednym z najbardziej znanych (przynajmniej wg Wikipedii) jest Święto Huśtawki. Wikipedia podaje również, że huśtawka stawiana jest po to, aby przypomnieć, w jaki sposób Bóg sprowadził lud Akha na ziemię. Ja jednak nie jestem tego taka pewna - według nielicznych dzieci, które były na tyle odważne (i na tyle umiały mówić po angielsku), że poszły z nami, stawianie huśtawki ma dużo wspólnego z wchodzeniem w dorosłość, a huśtanie się na niej, jest rodzajem inicjacji. Choć może te dwie rzeczy w jakiś sposób się łączą.
Aha, huśtawki też nie wolno dotykać :) Choć powiem Wam, że atmosfera tego miejsca raczej nie powodowała, żebym miała ochotę radośnie biegać od jednego miejsca do drugiego i niefrasobliwie obłapiać wszystkie, dziwnie wyglądające przedmioty. A było ich wiele...
Na drzewach przymocowane były różne drewniane ozdoby, które na pewno coś znaczyły i pełniły jakąś funkcję. Byłam trochę zawiedziona - swoim brakiem wiedzy, ignorancją, która nie pozwoliła mi na zrozumienie bogactwa tego miejsca. Trochę zła, że tak trudno spotkać kogoś, kto mówiłby po angielsku i zechciał objaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. A na koniec wściekła na samą siebie, że, owszem, chciałam tu być, ale jakim trzeba być matołem, żeby pakować się komuś do jego codziennego życia i oczekiwać, ba, żądać, żeby ktoś natychmiast mi je objaśnił....Ot, myślenie Europejczyka...
I kolejna brama ducha. Atmosfera w wiosce nasycona była mistycyzmem i jakimś smutkiem, nostalgią. Albo...może to były moje własne emocje?
Staliśmy na wzgórzu, patrząc na wioskę, która, jeśli nadal plemieniu będzie zabierana ziemia, wkrótce zupełnie opustoszeje. Już było czuć, że wioska jest lekko wyludniona. Nie było słychać charakterystycznego gwaru życia, tylko przed niektórymi domami siedziały rodziny, oddające się codziennym zajęciom.
I czuliśmy się trochę, jak dziecko, które podgląda coś ważnego przez szparę w drzwiach...Wie, że to, co robi, nie jest dobre, ale ta tajemnica tak bardzo je kusi....Nie wszystko zobaczy, nie wszystko usłyszy, coś zinterpretuje inaczej, coś sobie dopowie...
Rzeka, najważniejsze miejsce w wiosce. Można się wykąpać, można umyć samochód, poza tym, to miejsce spotkań - tu przychodzi się poplotkować, gdy słońce zaczyna zachodzić.
4. Cmentarz Czarnych Tajów
Niedaleko Luang Namthy, między Phoung a Pasak, przy drodze znajduje się święty las, a w nim cmentarz Czarnych Tajów. Nazwa tej grupy etnicznej pochodzi od koloru ich spódnic i nakryć głowy.
Jadąc wzdłuż lasu, trzeba wypatrywać grobowców wśród drzew. Przy wejściu stoi tabliczka z prośba o zachowanie szacunku dla zmarłych. Natomiast sam cmentarz jest bardzo klimatyczny. Popatrzcie:
Przy grobach zmarłym zostawia się wszystko to, czego mogą potrzebować do życia.
Pieniądze,
kołdry.
Same grobowce budowane są w formie czegoś w rodzaju domków i ozdabiane sztandarami, wstęgami i właściwie wszystkim, co tylko możliwe.
Jak dla mnie - bardzo warto.
CDN.
P.S. Wiem, mało tekstu, w dodatku smutny. I chyba nie do końca o Laosie, choć to Laos mnie sprowokował :) Bardziej o tym, jak mało wiemy. I właściwie o przemijaniu...Ech, chyba powinnam iść spać. Dobranoc :)
W miasteczku kusiła nas mocno jeszcze jedna atrakcja - kilkudniowy trekking przez dżunglę do bardzo niedostępnych wiosek. Tak przynajmniej reklamowały ową wycieczkę agencje - "Śpi się w dżungli, potem w wioskach, trudno tam dojść, ale warto". Wyobraźnia zaczęła działać, oczyma duszy widziałam nas, dzielnych, odważnych, pokonujących wszelkie przeszkody, niestrudzonych, jak Indiana Jones, aż w końcu docierających do prawie-nieodkrytych wiosek. Cóż zrobić, taki fetysz :/ :D Minusy takiej wyprawy były dwa : ilość dni ("nie, w żaden sposób nie da się tego zrobić szybciej. To naprawdę wymagająca wyprawa", a nam naprawdę czas skurczył się już niemiłosiernie) i cena, dosyć wysoka, ale przecież za prawdziwą "twardzielską" przygodę raczej warto... :) Otrzymaliśmy w agencji parę mapek terenu, takich ogólnych, zachęcających i trochę czasu na zastanowienie. I to niestety był błąd agencyjny, bo przecież nie będziemy się zastanawiać na ulicy. Znaleźliśmy zatem miłą restauracyjkę, a ponieważ nie byliśmy głodni....No. W każdym razie (to chyba przy trzecim złotym napoju było) uznaliśmy, że właściwie, to my bardzo szybko chodzimy, a w dżungli już byliśmy przecież parę razy (nie wiem, wydaje mi się, że piwo wchodzi w człowieka wypychając z niego pokorę :/ :D. Przy czwartym natomiast dotarło do nas, że prawdziwie twardzielska przygoda (i szybsza, oczywiście) będzie dopiero wtedy, gdy te wioski znajdziemy sami :/ :D
5. Park Narodowy Nam Ha
Kolejnego dnia plan nie wydawał się nam już aż tak genialny, jednak skoro coś ustaliliśmy, to postanowiliśmy się tego trzymać. Główny przewodnik trekkingu (Marcin) pogrzebał więc w Internecie i uznał, że początek trasy przez dżunglę znajduje się w wiosce Chalaunsouk, leżącej na terenie Parku Narodowego Nam Ha, główny zaś trekkigowy balast (ja) zasiadł dumnie na tyle skutera i próbował opanować drżenie rąk :/ :D I pojechaliśmy :)
Droga do wioski jest prosta i łatwo tam trafić. Chalaunsouk jest miłym miejscem, leżącym przy wejściu na teren parku narodowego. Znajdują się tam ze dwa sklepiki z różnościami (mrożona herbata - 20 000 LAK), przy których można zostawić skuter i ruszyć na poszukiwanie przygody.
Schody zaczęły się później...Wioska składa się z chat rozlokowanych na dość dużym terenie. Wprawdzie gdy się podniesie głowę, to widać szczyty i dżunglę, ale jak wejść na początek szlaku? Skręcasz w lewo - wychodzisz na czyjeś podwórko, skręcasz w prawo - lądujesz nad rzeką. Chodziło mi po głowie, żeby jednak kogoś zapytać o drogę : "Przepraszam serdecznie, jak mogę zacząć iść, żeby dojść do takich nieodkrytych wiosek, które są chyba w dżungli? No, do takich, które się odkrywa z przewodnikiem, ale ja jestem twarda i chcę je odkryć sama", uznałam, że chyba jednak nie mogę tego zrobić :/ :D
W końcu, przekraczając rzekę, odganiając krowy i przechodząc przez całe skupisko zagród dla świnek (to miejsce, z wiadomych względów, trochę nas spowolniło :), trafiliśmy na coś, co wyglądało jak ścieżka przez dżunglę prowadząca do miejsc nieodkrytych :D
Ścieżka była doskonale widoczna, ale pocieszaliśmy się, że to wcale nie dlatego, że przechodziło już nią tysiące odkrywców z agencjami, o nie :D Po prostu na pewno zrobili ją mieszkańcy wioski, którzy zbierają w lesie drzewo - mijaliśmy parę takich osób, natomiast wycieczek żadnych, to przecież o czymś świadczy :D Na trasie miały znajdować się trzy punkty widokowe.
Gdy dotarliśmy do pierwszego, uznaliśmy, że wszystko idzie dobrze i jesteśmy na odpowiedniej ścieżce.
Gdy doczłapaliśmy do drugiego, musieliśmy zrobić trochę dłuższą przerwę, żeby złapać oddech.
Natomiast trzeci...hmmm...trzeci...Nim do niego doszliśmy, dróżka zaczęła powoli zanikać, robiła się coraz węższa, coraz trudniejsza do przejścia. Kontrolę nad nią przejmowała dżungla - trzeba było przekraczać zwisające gałęzie, uważnie patrzeć pod nogi, żeby nie zgubić coraz cieńszej wstążki przecinającej zieleń. Fakt, faktem - miejsce było piękne, jednak trudno było domyślić się, gdzie teraz należy iść dalej.
I, niestety, wtedy popełniłam błąd :/ :D Ponieważ odkrywcy się nie poddają nawet wtedy, gdy otacza ich ściana splątanych liści, wyciągnęłam z chlebaka mapki otrzymane w agencji. Ale, pech chciał, że otworzyły się na stronie, która prezentowała faunę występującą w Parku Narodowym Nam Ha....:/ :D Niedźwiedzia jeszcze jakoś zniosłam (a można ich tu spotkać aż dwa gatunki). Jednak wąż boa był zdecydowanie powyżej mojej cierpliwości :/ :D Zwłaszcza, że prawie każdy konar wyglądał jak on :/