Dodaj Komentarz
Komentarze (7)
kostek966
13 czerwca 2024 23:08
Odpowiedz
Też chętnie pojadę ale najpierw znieście wizy !, już jesteśmy w unii jakiś czas, a inni mogą wjechać bez a my ?
tiktak
14 czerwca 2024 17:08
Odpowiedz
Pewnie, że byłoby lepiej nie płacić za wizę:)===============================================Jeżeli ktoś już w Afryce bywał, wówczas Namibia to prosta sprawa.Dla nas stanowiło to wyzwanie, musieliśmy od podstaw dowiedzieć się co i jak, bez przerwy zmagając się z tkwiącymi w głowie stereotypami nt. czarnej Afryki.Wszystkim podobnym do nas abnegatom na pewno bardzo pomoże przewodnik Krzysztofa i Anny Kobus, nam bardzo się przydał.Książka o zwierzątkach afrykańskich tej samej autorki też jest warta zabrania w drogę, choć jej papierowa wersja waży chyba ponad kilogram. Dzięki niej zupełnie inaczej patrzy się np. na takiego malutkiego, niepozornego ptaszka, gdy człowiek dowiaduje się, że jest on z natury bigamistą, a wszystkim swoim kilkudziesięciu żonom buduje oddzielne mieszkania. Bohater.Ustaliliśmy zatem a następnie empirycznie zweryfikowali, że aby do Namibii pojechać a potem szczęśliwie wrócić i jeszcze na dodatek być zadowolonymz całej tej eskapady, poza nabyciem biletów na samolot, należy:* Kupić przewodnik* Kupić mapę Tracks4Africa* Wynająć samochód* Ustalić, co chce się zobaczyć* Zarezerwować miejsca na kempingach albo w domkach (wszędzie jest "lodges" jak to pisać i odmieniać?!, będę używał słowa "domek", choć nie zawsze taki domek wygląda jak domek)Co do samochodu, nawet jeżeli nie planujecie żadnego off-roadu i nie zdecydujecie się na namioty na dachu, weźcie pojazd 4x4.Będzie to najprawdopodobniej Toyota Hilux lub zdecydowanie rzadziej występujący Ford Ranger: auta te są dość masywne więc na najbardziej uciążliwej"tarce", która tworzy się na drogach szutrowych (gravel) będzie Wam lepiej.Samochód powinien mieć niezużyte opony i dwa koła zapasowe, ale chyba teraz nikt już nie oferuje pojazdu tylko z jednym dodatkowym kołem.Prawie we wszystkich relacjach z podróży po Namibii prędzej czy później trafiał się kapeć i kierowca musiał zmieniać koło a potem naprawiać zepsutąoponę, gdy tylko trafiła się ku temu okazja.W związku z tym i my przygotowywaliśmy się fizycznie i duchowo do takich zmagań, ale, o dziwo, nic się nam nie przytrafiło.W wypożyczalni też twierdzili, że owszem, zdarzają się problemy z oponami ale rzadko, u nich dwa, trzy razy w roku.Więc jak to ostatecznie jest - nie wiem ale od przybytku głowa nie boli i lepiej mieć dwa koła w zapasie niż jedno.Podobnie rzecz się ma z namiotem. Na dachu zmieszczą się dwa rozkładane namioty i nawet jeżeli postanowicie nocować w domkach, to możeczasem zdarzy się też potrzeba jakiejś improwizacji i wtedy macie spanie gotowe.A dopłata za namioty nie jest duża.Namiot rozkłada się łatwo i szybko. Materac z gąbki pozostaje przez cały czas w jego wnętrzu, także po złożeniu, natomiast pościel trzeba każdorazowo zapakowaćdo sakwy, która ma swoje miejsce w bagażniku. O przestrzeń w jego wnętrzu bardzo martwić się nie trzeba - obok lodówki, butli z gazem, skrzynek z naczyniami, jedzeniem, narzędziami,sakwami z pościelą - nam zmieściły się jeszcze cztery walizki i plecak.Trochę więcej czasu trzeba poświęcić na złożenie namiotu, wtedy też przydadzą się dwie pary rąk. Ale też nie jest to szczególnie kłopotliwe, nie trzeba wchodzić na dach, wystarczy wspiąć się i stanąć na tylnym kole.Drogi w Namibii są bardzo dobrze oznaczone, nawet niepozorne, gruntowe, jeżeli tylko występują na mapie, to na swoich skrzyżowaniach posiadają drogowskazy.Mimo to warto mieć nawigację, wtedy np. nie trzeba żmudnie liczyć ile to kilometrów mamy dziś do przejechania tylko wszystko mamy gotowe na ekranie.W naszym aucie był Garmin z wgraną mapą Tracks4Africa, więc większość kempingów i domków do których jechaliśmy, można było odnaleźć wprost.Codziennie programowałem punkt docelowy i dzięki temu dawało się na bieżąco szacować, czy można sobie pozwolić na dłuższy postój, czy też trzeba się raczejśpieszyć, bo droga daleka.Samochód rezerwowałem w grudniu, czyli z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem. Wypożyczalni jest dużo, ceny, co wydaje mi się dziwne - bardzo zróżnicowane.Kilka firm proponowało samochód nawet za równowartość ok. 12 tys. PLN. Często też oczekiwano dopłaty np. za dołożenie nawigacji.Ostatecznie zapłaciłem 6.2 tys. PLN w firmie Safari Car Rental. I nie była to jakaś nadzwyczajna oferta, takie mniej więcej ceny regularne na czerwiec oni mają.Jedyny specjalny upust związany był z wczesną rezerwacją, ale to tylko ok. 800.- PLN.Przy rezerwacji musiałem zapłacić 1 tys. PLN, resztę kartą przy odbiorze auta. To też było dla nas ważne, bo w razie konieczności odwołania imprezy, straty nie byłybyaż tak bardzo bolesne.Wyposażenie samochodu było doskonale dobrane, nawigacja w cenie, opony nowe, pościel świeża i czysta, lodówka z niezależnym akumulatorem, z lotniska nas odebrali, na lotnisko odwieźli, kontakt mailowy przed podróżą był dobry, przy odbiorze samochodu nikt nie grymasił, że coś jest nie tak - krótko mówiąc: polecam tą wypożyczalnię.Zasady ubezpieczenia samochodu są w Namibii dość enigmatyczne. Zdaje się, że ubezpieczyciel nie za wiele rzeczy odpowiada. Kupiłem najdroższe ubezpieczenie, wychodząc z założenia, że jeśli nawet jest ono do kitu, to mniej do kitu niż to tanie. Kosztowało ok. 1 tys. PLN.Ograniczeń i wyłączeń odpowiedzialności w polisie nie przestudiowałem tak jak należałoby i nie potrafię o nich napisać. Przepraszam:(Ponieważ zająłem się samą prozą, to na razie pominę poezję (tj. co zobaczyć?) i dokończę tematy logistyczne, choć to nie po kolei, no bo jak tu rezerwować miejscana nocleg, jak nie zaplanowało się gdzie będziemy?Zatem teraz o noclegach, które dzielą się NWR i pozostałe
:)NWR to skrót od Namibia Wildlife Resorts, przedsiębiorstwo zarządzane przez państwo, posiada monopol na kempingi i domki w obrębie parków narodowych.A tam NA PEWNO będziecie chcieli się zatrzymać.Nie jest prawdą to, co czasem zdarzy się czytać w necie, że w NWR jest byle jak, bo to państwowy czyli niczyj biznes - tak kempingi jak i domki do nich należące,w których mieliśmy okazję mieszkać były świetne.Prawdą jest natomiast, że są problemy z ich serwisem internetowym, przez który musicie zrobić rezerwację i zapłacić za nią. Na to narzekają wszyscy.Też mieliśmy kłopoty aż do momentu olśnienia!Strona www.nwr.com.na i zawarte pod nią serwisy działają perfekcyjnie ale tylko w typowych godzinach pracy:)Zatem jeżeli zasiądzicie do komputera w sobotni wieczór albo niedzielne popołudnie - czeka Was frustracja i rozczarowanie.Natomiast w poniedziałek rano - już wszystko pójdzie gładko.Rezerwacje w NWR robiliśmy z półrocznym wyprzedzeniem a i tak trafiły się ograniczenia - po prostu miejsc w parkach jest mało w stosunku do ilości turystów.Nawet te, po 3tys. PLN za noc, znikają dość szybko. Podróżowaliśmy przecież poza głównym sezonem a mimo to nigdzie nie wiało pustką a w parku Etosha czyNaukluft Sesriem kempingi były wypełnione co do miejsca.Z noclegami poza NWR nie ma żadnego problemu, poza jednym przypadkiem, korzystaliśmy z booking.com, choć nie wiem, z jakim wyprzedzeniem trzeba robić rezerwacje. My robiliśmy to też sześć miesięcy przed wyjazdem, ale to dlatego, że chcieliśmy mieć już całą logistykę z głowy a nie, że to taka konieczność.Staraliśmy się tak planować, żeby spać na zmianę - jedna noc w namiotach, jedna w domku. Z perspektywy sądzę, że to dobry był pomysł.Last but not least element prozy życia, to realizacja płatności na miejscu.Nie zdarzyło nam się, żeby karta nie zadziałała ale też nie często z kart płatniczych korzystaliśmy: w kantorze w Polsce kupiliśmy randy południowoafrykańskie.W Namibii są one w obiegu równolegle z narodową walutą: dolarem namibijskim, w relacji 1:1.Wymieniliśmy po 4tys. PLN na osobę. Miało wystarczyć na: jedzenie, paliwo, opłaty za noclegi poza NWR, wstępy do parków narodowych, płatne wycieczki oraz na zakup pamiątek.No i wystarczyło i było z gotówką wygodnie. Uff...To tyle prozy.Została poezja i zdjęcia:)
gadekk
3 lipca 2024 05:08
Odpowiedz
Gotowy materiał na plan podróży. Miło było wam towarzyszyć, dziękuję
pemat
3 lipca 2024 12:08
Odpowiedz
super się to czytało!Namibia znowu wychodzi na czoło mojej listy krajów do odwiedzenia
;)
olajaw
4 lipca 2024 23:08
Odpowiedz
Przeczytałam prawie na raz
:) jak dobrą książkę! Namibia jest w moim top10, więc mam nadzieję skorzystać z relacji za jakiś czas
:)
hiszpan
11 lipca 2024 17:08
Odpowiedz
Muszę przyznać, że ze wszystkich moich podróży po świecie w prywatnym rankingu "miodności" Namibia dzierży palmę pierwszego miejsca. Byłem tam na podobnej wyprawie z namiotem na dachu i czytając relację powróciły miłe wspomnienia.@TikTak - świetna szczegółowa relacja. Warto podkreślić, że podróżowanie taką toyotką z namiotem jest bezpieczne i tanie. Mógłbym tam wrócić (oczywiście w gronie przyjaciół) praktycznie w każdej chwili...
j-a
11 lipca 2024 17:08
Odpowiedz
Gatunki nosorożca różnią się kształtem pyska. Tak naprawdę white rihno jest ponoć nazywany przez pomylenie podobnie brzmiących słów "white" i "wide", bo biały ma szerszy pysk. To tak na marginesie. Poza tym relacja bardzo fajna wyprawa i relacja
:)
Wydmy były inne niż wczoraj i przedwczoraj - żółte zamiast pomarańczowego, łączyły się ze sobą tworząc gigantyczną piaskownicę, która z trzech stron ginęła na horyzoncie a z czwartej
strony zanurzała się w oceanie. Z tym pograniczem piasek-woda była zabawa - trzeba było poruszać się wąskim paskiem morego piasku i nie dać się podmyć falom, które kombinowały,
jakby to zrobić z nienacka.
Na tym rozrywka wcale się nie kończyła. Potem nie wiem jakim cudem samochód wgramolił się na wydmę, jeżeli ktoś jeździ na nartach, to nachylenie tak, jak na wymagającej czarnej trasie.
I tak sobie po tych wydmach jeździliśmy - prawie pionowo do góryyyyy, potem postój, krajobrazy, ocean w dali, wiatr, klucz pelikanów i prawie pionowo w dółłłłłł.
I od nowa - krajobraz (w dolinie też był), oryksy, stadko springboków, laguna z flamingami i pionowo do góryyy....
Tak to sobie powtarzaliśmy, pewnie dwadzieścia albo i więcej razy i co już całkiem dziwne, za każdym razem było fajnie, ciekawie i wcale nie chciało się zawracać do domu.
W końcu Hendrik uznał, że jest pora, żeby nas nakarmić, postawił auto falom na pokuszenie, na skraju wody. Potem rozstawił stolik i wyciągnął lunch.
Skoro już mowa o jedzeniu, to miejsc w Swakopmund, gdzie można zjeść dobrą kolację jest sporo. Ceny trochę niższe niż u nas, ale tylko trochę, napiwki mile widziane, żeby
nie powiedzieć, że prawie obowiązkowe.
Jednak wygląda na to, że nad klientami tutejszych restauracji ciąży ta sama klątwa, co u nas nad Bałtykiem. Jesteś nad morzem / oceanem, to myślisz, że jak zamówisz rybę to będzie
prosto z porannego połowu? Nic z tego, dostaniesz mrożonkę odłowioną na morzu Niewiadomojakim i nie wiadomo kiedy. Tak przynajmniej twierdzili nasi gospodarze z hotelu,
dając wskazówki, gdzie jeszcze restauracja trzyma jaki taki poziom.
Tego wieczoru byliśmy w lokalu Anker, który mieści się na Ankerplatz:)
I tak zakończyliśmy dzień "po amerykańsku" (z wcześniejszym zastrzeżeniem).
Nazajutrz była zaplanowana improwizacja. Wyszedł oksymoron ale chodzi o to, że w piątym dniu nie ustaliliśmy żadnego noclegu i należało zatrzymać się tam, gdzie zajedziemy.
A gdzie zajedziemy, to mieliśmy zastanowić się rano i po drodze.Piąty dzień - nareszcie upragniona wolność i prawdziwa afrykańska przygoda!
Ruszamy za nieskończony horyzont, wkoło dziewicza, niezbadana przestrzeń i przygoda.
A gdy dzień się dopełnia, rozbijamy obóz pod kopułą usłaną gwiazdami, tam
gdzie oczy nas poniosły...
ZAPOMNIJCIE!
Tu jest cywilizacja! Nawet jeżeli wydaje się, że jej nie ma to ona jest.
Ukrywa się pod postacią ciągnących się wzdłuż drogi, niekończących się płotów,
stojącej na poboczu piramidce z opon, zwieńczonej tabliczką z nazwą pobliskiej farmy
lub wędrującej ku nieskończoności linii energetycznej.
Żeby zatem choć trochę zaznać dzikości nieujarzmionej Afryki należy wykonać jakiś krok -
my pominęliśmy rezerwację noclegu.
Nie było to może działanie aż tak wyjątkowo śmiałe, ale zawsze coś.
Poprzedniego dnia, wieczorem, ustaliliśmy, że zajedziemy w rejon gór Brandberg i tam poszukamy
miejsca do spania.
Niestety, trudności zaczęły się piętrzyć od samego rana.
Była niedziela a tu w niedzielę się świętuje. Wszystkie sklepy pozamykane na głucho, nawet
nasz gospodarz nie otworzył swojej małej restauracji przy hotelu.
Żeby coś zjeść na śniadanie, musieliśmy sięgnąć po zapasy z samochodowej lodówki, ale byliśmy w środku
miasta a do pobliskiego kościoła zjechały się dziesiątki aut, cała kolekcja drogich marek,
w luksusowym wydaniu pick-up.
Niezręcznie więc było rozkładać się z butlą gazową na chodniku i poszliśmy w miasto w poszukiwaniu żywności.
Po zasięgnięciu języka trafiliśmy do German Bakery, gdzie można było kupić kanapki w wersji na wynos
lub na miejscu i dostać kawę, ale zrobiła się już prawie 10.00
Skierowawszy się do Spitzkoppe, wygodną asfaltową drogą (B2), przypomnieliśmy sobie, że Hendrik mówił,
że warto zobaczyć Moon Landscape nadkładając tylko kilkanaście kilometrów.
Zjechaliśmy zatem, a z kilkunastu kilometrów zrobiło się kilkadziesiąt, bo jak już napatrzyliśmy się
na Księżycowy Krajobraz, zdecydowaliśmy się pojechać na Welwitschia Drive.
Warto było opuścić asfalt, żeby przyjechać do Moon Landscape. Pagórki i skały są tu powykręcane
w fantazyjne kształty, jak w wielu miejscach na Kalahari, ale mają wyjątkowy kolor - są czarne, czarne.
Na dodatek teren jest łatwo dostępny, sądząc po śladach, nadający się na bezpieczny, dłuższy spacer.
Skorzystaliśmy z tej możliwości, było to też chyba pierwsze miejsce, gdzie zapomnieli postawić tabliczki
"NO DRONES", więc udawałem, że nie wiem, że nie wolno latać (zakaz jednak obowiązywał, dla całego rezerwatu)
i zrobiłem trochę zdjęć z powietrza.
Na mapie pisało, że na przejazd Welwitschia Drive potrzebny jest permit. Niczego takiego nie nabyliśmy,
więc jechaliśmy przez pustkowie zakładając, że jeżeli pojawi się jakiś szlaban, to zawrócimy.
W pewnym momencie zauważyłem na skraju drogi większy kamień obrośnięty trawą, na którym widać było resztki
farby. Przy dużej ilości dobrej woli, można było domyślić się, że kiedyś był tu napis "permit required".
Welwitschie (to roślina, jakby co) obejrzeliśmy, wyglądają nader mizernie.
No ale jeżeli poczytać w Wikipedii, jak bardzo są wyjątkowe, to wówczas to co mamy przed oczami naprawdę
nabiera kolorów.
Po zatoczeniu koła po szutrowych drogach wróciliśmy na asfalt, niemal w punkcie wyjścia, w oddali widać
było ocean i Swakopmund.
W drodze do Spitzkoppe za wygodne 100 km po (B2) trzeba zapłacić jazdą przez ostatnich 20 km po chyba
najgorszej drodze w Namibii, nigdzie nas nie wytłukło aż tak jak tutaj.
Droga wprawdzie płaska i szeroka ale "tarka", jaka się na niej zrobiła, to prawdziwe dzieło sztuki.
Nie przejmujcie się tym za bardzo i nie opierajcie na tej informacji swoich planów: po namibjskich
drogach szutrowych bez przerwy krążą maszyny, które je równają i doprowadzają do porządku, więc ten
stan rzeczy mógł już ulec zmianie.
Wg informacji przewodnikowych w Spitzkoppe jest "kemping prowadzony przez lokalną społeczność".
Moim zdaniem opis ten zupełnie nie oddaje tego, co zastajemy na miejscu.
Przedstawiłbym to tak: jest to wielki rezerwat skalny z fantastycznym krajobrazem z którego możemy
korzystać, nie tylko za dnia ale też zostając na nocny pobyt.
Miejsca do obozowania są rozciągnięte na przestrzeni kilometrów, gdzie byśmy się nie zatrzymali,
wystarczy wystawić głowę z namiotu i sycić oczy widokami albo wybrać się na długi spacer.
Z racji dużych odległości i warunków rezerwatu przyrody trudno było chyba przeciągnąć prąd i wodę
przez cały ten teren, więc przewodnik pisze, że "jest to bardzo prosty kemping bez udogodnień".
To też nie do końca pasuje - wszystkie udogodnienia, łącznie z restauracją są, ale przy recepcji.
A że możecie do niej mieć trzy kilometry, to już Wasz wybór, gdzie rozłożycie biwak.
Zawsze jednak będzie blisko do ubikacji, która jest na każdym wyznaczonym do kempingowania miejscu -
czysta i codziennie sprzątana.
Zgadzam się natomiast z przewodnikami w kwestii, że jest to "chyba najładniejszy kemping w Namibii" -
jeżeli to co tu jest zaszufladkować w kategorii "kemping" - to ZDECYDOWANIE TAK! (no, nie widziałem
przecież wszystkich kempingów, a ten, później w Waterberg, też niczego sobie :) )
O ile noc w Sesriem była zimna to w Spitzkoppe ZIMNA, ZIMNA!
Szóstego dnia obudził mnie deszcz.
Najpierw jedna kropla, prosto na nos, potem druga, a gdy zacząłem wydobywać ręce ze śpiwora,
rozpadało się na dobre.
- Zaraz, zaraz..., resztki snu zaczęły spadać z powiek.
- Przecież jestem w w namiocie!
Zacząłem gramolić się do wyjścia i wtedy ruszyła prawdziwa ulewa.
- Przecieka?!
Rozsunąłem zamki, na zewnątrz były jeszcze gwiazdy i zupełna noc, zimno - ale ani śladu deszczu.
Nie mogłem już liczyć na ponowne zaśnięcie, do dwóch polarów dołożyłem puchową kurtkę, na spodnie
ubrałem drugie spodnie. Potem postawiłem czajnik na gazie i korzystając z niebieskiego płomyka,
chyba jedynego światła w promieniu kilometrów, zacząłem grzać ręce.
Zmęczenie musiało zrobić swoje - jakikolwiek większy ruch w namiocie powoduje kołysanie samochodu
i zwykle budzi pozostałych, tymczasem wszystkie dziewczyny nadal spokojnie oddychały przez sen.
Z kubkiem gorącej herbaty z utęsknieniem oczekiwałem słońca, na szczęście do wschodu była już tylko
godzina.
Gdy zaczęło jaśnieć na horyzoncie, dołączyła Ela, wyglądała jakby wróciła wprost spod prysznica.
- Zobacz, poskarżyła się,
- Całe włosy mam mokre! Jak ja się tu uczeszę?!
Potem głowy z namiotu wystawiła Mila i Karin, miały podobny problem a ich kołdry i śpiwory też przemokły.
Powodem powodzi były WĘŻE.
- Zasunąłeś dokładnie namiot?
- Ale sprawdź jeszcze. Jak sobie pomyślę, że mogłoby tu coś wpełznąć i czekać na poduszce...
- O matko, albo w śpiworze...
- Brrrr...
- No, sprawdź. Na pewno?
To niewiarygodne, ile skroplin potrafi zawisnąć u sufitu, w szczelnie zamkniętym namiocie, gdy na zewnątrz
robi się zimno. Mokrą pościel porozkładaliśmy na krzesłach, a sami ruszyliśmy, jeszcze przed
śniadaniem, na spacer, żeby choć trochę zagrzać się w pierwszych promieniach poranka.
Wczoraj, wg pierwotnych zamiarów, mieliśmy dojechać na kemping "White Lady" u stóp Brandbergu.
Do "White Lady" dotarliśmy dzisiaj, przed południem, ale była to restauracja na rozstaju dróg w Uis,
a Brandberg który został przez nas zdradzony dla welwitschi, widać było w oddali.
Tutaj oferowali ciasto marchewkowe, z dwojga - McGregor's jabłko albo White Lady's marchewka,
wolę to drugie.
W Namibii rdzenni mieszkańcy Afryki chyba często nadal żyją "po swojemu". Czy to do końca prawda,
mam wątpliwości, bo poza całkowitą izolacją nie ma chyba sposobu, żeby oprzeć się pchającej się
drzwiami i oknami nowoczesności.
Bliższe spotkanie z nimi, polegające na odwiedzinach wioski, to taki punkt
obowiązkowy, niezbędny do zaliczenia podróży po Namibii, podobnie, jak ta szarlotka u McGregora.
Można to załatwić przez wizytę w tzw. "wiosce kulturowej", gdzie spotkamy ludzi tworzących
coś w rodzaju grupy folklorystycznej, po pracy wracających do typowego, wg naszych kategorii,
życia.
Można też trafić do wioski, gdzie ludzie chyba faktycznie mieszkają. Skoro jednak chcą na pokazywaniu się
zarabiać, mają kogoś, kto pośredniczy w kontakcie z turystami, to pewnie też nie do końca widzimy
ich prawdziwą codzienność.
Perspektywa takich odwiedzin mnie przerażała, nie znoszę pokazów folklorystycznych a z kolei
wpychanie się ze sztucznymi uśmiechami do czyjegoś domu wydaje mi się wręcz odpychające.
No ale znowu całkiem zrezygnować? A może coś się wówczas ważnego przegapi?
Spróbowaliśmy ostrożnie. Za Uis, blisko drogi była wioska wyglądająca na zamieszkałą a na jej skraju
panie Himba rozstawiły kramy z pamiątkami.
Dziewczyny potem miały o czym dyskutować:
- Ale jaki ten chłopczyk był śliczny!
- A widziałaś, jaka ta wysoka była ładna?
- Ciekawe, czy ta szczotka do włosów, co im dałam na coś się przyda, skoro smarują się tą gliną?
- itd. itp.
Dla mnie spotkanie może i było ciekawe ale żeby było przyjemnie - to nie. Wszystko przez to, że
koniecznie chcą nam coś sprzedać. Wiadomo, że skoro się zatrzymałeś i zrobiłeś ludziom nadzieję, to
powinieneś nabyć drewnianego nosorożca, żyrafę czy koraliki.
Ale co jeżeli właśnie zapłaciłeś sprzedawczyni i odbierasz z jej rąk słonia a tu druga ze łzami
w oczach błaga, by od niej też kupić i teraz będziesz musiał mieć dwa słonie?
Wyglądało na to, że dając zarobić jednemu, unieszczęśliwiamy wielu innych, bo po co nam stado
drewnianych zwierząt?
Na szczęście, na koniec, wszystko wskazywało, że był to zaplanowany i wypracowany
w bojach z klientami szantaż emocjonalny.
Gdy wsiadaliśmy do auta, nasi gospodarze mieli raczej zadowolone miny, w przeciwieństwie do nas,
bo rozdaliśmy całą zawartość lodówki, pozbyli latarki, szczotki i paru innych, raczej przydatnych
rzeczy.
Kolejny nocleg mieliśmy umówiony w okolicy Kamanjab: domek Kaoko Bush Lodge kosztował, ze śniadaniem,
ok. 400 PLN za pokój. Wszyscy nie posiadaliśmy się z radości, na myśl, że nie będziemy musieli
spać w namiocie, że będzie prysznic, gniazdko elektryczne i CIEPŁO.
Choć w okolicy Kamanjab są też różne atrakcje np. wioska kulturowa, rysunki naskalne, to nie planowaliśmy
ich oglądania, bo na drugi dzień zamierzaliśmy dojechać do Opuwo - to dość długi dystans a nie udało nam się
ustalić, jaka to droga: dobra czy zła.
Trzeba było więc ruszyć z rana.
Dzień siódmy, to przede wszystkim jazda, jazda i jeszcze raz jazda.
Miało tak się dziać za sprawą @almukantarant, którego relację zgłębiliśmy
dokładnie i który to zamieścił w niej zdjęcia wodospadów Epupa.
Zwiedzeni ich urodą zdecydowaliśmy się na wariację północną, nadkładając
blisko 400 km w jedną stronę, żeby koniecznie te wodospady ujrzeć osobiście.
Plan był taki: dojechać do Opuwo, tam znaleźć jakieś miejsce do spania (znowu
szaleństwo improwizacji) a na drugi dzień kontynuować jazdę.
Nocowanie w domkach, oprócz wygody, ma też drugą, dużą zaletę: rano nie trzeba
bawić się ze składaniem biwaku, śniadanie dostajecie gotowe pod nos, więc
można bez większych starań wyruszyć w drogę dość wcześnie.
Okazało się, że droga (C35) a potem (C41) to równiuteńki asfalt,
z ustawionymi ograniczeniami "120 km/h" (trochę to na wyrost, bo czasem pojawiają
się zwierzęta). Wygląda też na to, że w Namibii, jeśli jest asfalt, to co kawałek
będą też miejsca do odpoczynku.
Składają się one z drzewa, stolika, ławeczek, pojemników na odpady i są zawsze
czyste i posprzątane - przyjemnie się zatrzymać.
Podróżowało się więc komfortowo i ostatecznie w Opuwo znaleźliśmy się już przed południem.
Powiedzieć, że Opuwo to barwne miasto, to za mało.
Wcale nie mam tu na myśli architektury czy rozwiązań urbanistycznych: to akurat prezentuje się,
w przeciwieństwie do Swakopmund i miast w centralnej części kraju - wyjątkowo rozdrypowo.
Ale za to cała reszta...
Chodnikiem, tak to nazwijmy, idzie sobie dwóch czarnoskórych malców, w eleganckich mundurkach szkolnych,
z tornistrami większymi od nich. Mijają oni grupkę dyskutujących o czymś na skraju drogi pań
Himba: odkryte piersi, włosy udekorowane czerwoną gliną, na biodrach kozia skóra, na rękach i nogach
dziesiątki bransolet i zwisające u pasa sznurki z koralików.
No i wcale nie jest to jedyny funkcjonujący tutaj trend w modzie, bo po drugiej stronie szosy,
ponownie wykażmy się dobrą wolą: "po chodniku", rządkiem jedna za drugą podążają Herero.
Herero z kolei są zapięte od kostek pod samą szyję w szeroką, kolorową, przypominającą trochę
starodawną krynolinę suknię. Na głowie nakrycie, wygląda jak wielkie rogi obwiązane kolorową
apaszką. Pewnie musi to być bardzo praktyczny ubiór, bo dużo osób tak się nosi.
Reszty dopełniają: pasterz z długą laską, skórą narzuconą na grzbiet i mnóstwem kóz, które zatrzymały
ruch, drobnej budowy dziewczyny niosące na głowach pakunki wielkości szafy i niedaleko rozstawiony
na czterech tyczkach daszek z napisem "Register here!". Pod daszkiem siedzą panowie pod krawatem
a wokół nich kręcą się i Himba i Herero i tradycyjnie ubrani ludzie: zbliżają się wybory, żeby
w nich uczestniczyć, trzeba znaleźć się na liście uprawnionych do głosowania.
Takie daszki mijaliśmy później kilkakrotnie w, wydawałoby się, całkiem odludnym terenie.
Niestety, naczytałem się, że ludzie strasznie się tu denerwują gdy robić im zdjęcia,
poza tym trzymałem kierownicę, szukałem parkingów, starałem się nikogo nie rozjechać,
omijałem kozy, oganiałem się przed chętnymi do pilnowania samochodu albo rozdawałem im napiwki -
i zabrakło mi czasu oraz energii na aparat fotograficzny.
Żałuję.
Dzięki asfaltowi tempo podróży było bardzo dobre, więc zrezygnowaliśmy z noclegu w Opuwo - zanocujemy
tu jutro, w drodze powrotnej. Zrobiliśmy zakupy i ruszyli w stronę Epupa.
Dalej, na drodze (C43) już żadnych śladów asfaltu nie ma, choć na mapie jest ona namalowana grubą kreską.
Trasę często przecinają koryta okresowych rzek. Teraz były one całkiem suche ale
i tak przejazd wymagał dużej ostrożności: droga opada niespodziewanie w zagłębienie, w którym są położone
betonowe płyty stanowiące bród w porze deszczowej. Jeżeli przesadzimy z prędkością, można nie trafić
na ten beton lub koło zsunie się z jego krawędzi i wówczas raczej będzie przerwa w podróży.
Zatem z Opuwo do Epupa jedzie się powoli, zwłaszcza, że droga jest malownicza i warto od czasu
do czasu zjechać na pobocze i poprzyglądać się krajobrazowi.
Nocleg mieliśmy tym razem na kempingu, w namiotach: Omarunga Epupa Camp Site. Przyjechaliśmy dzień
wcześniej niż zakładała rezerwacja ale nikt nam nie robił kłopotów. Wprawdzie miejsce było trochę
gorsze, bo nie bezpośrednio nad rzeką, ale jak się okazało, nie miało to praktycznego znaczenia
a na dodatek nie zachodziła konieczność opędzania się od krokodyli.
Nocleg ten jest dostępny na booking, kosztował ok. 250 PLN za samochód, wydaje mi się jednak, że
miejscówkę tutaj trzeba rezerwować, podobnie jak w NWR, z dużym wyprzedzeniem.
Nie posiadaliśmy się z radości, bo mając rano przed sobą 380 km sądziliśmy, że wodospady zobaczymy dopiero
nazajutrz. A tu proszę, dzisiaj i jeszcze kawał dnia był przed nami.
Najważniejsze miejsce widokowe jest pewnie ze dwieście metrów od kempingu, pogonilimy tam czym prędzej,
jak tylko udało się ustawić samochód.