0
TikTak 13 czerwca 2024 17:31
DSC09783.JPG

Dzień dziesiąty miał być najspokojniejszym dniem w całej wyprawie: do przebycia tylko trochę ponad sto kilometrów,
liczne postoje przeznaczone na obserwację zwierząt a wieczorem - przytulny nocleg w domku, w cieple i wygodnym łóżku.
Słowem: miała być laba i w zasadzie prawie była.
Kemping w Olifantsrus zapełnił się wczorajszego wieczora po brzegi, żadne miejsce nie było wolne, a dzisiaj, z rana całkowicie
opustoszał - ani jedno miejsce nie było zajęte. Wszyscy poskładali namioty najszybciej, jak umieli i ruszyli na safari.
Pomimo starań, wyjechaliśmy ostatni, no może prawie ostatni: wyprzedziliśmy rodzinę z dwójką malutkich dzieci.

DSC09805.JPG



DSC09808.JPG



DSC09810.JPG


W zachodniej części Etosha trasa jest bardzo prosta, praktycznie, poza krótkimi zjazdami w stronę oczek wodnych, nie ma żadnych
innych wariantów podróżowania - jedziemy główną drogą, innej nie ma.
Mimo to, przydaje się mapa parku, którą można kupić przy wjeździe. Kosztuje niewiele a ma nie tylko rozrysowany układ dróg ale
pokazuje też zwierzęta, na jakie możemy się natknąć. Wiadomo, że jak zobaczymy słonia, to poznamy po trąbie, że to słoń.
Ale np. takie duże ptaszysko z czerwonym zawadiackim czubkiem, które zamiast latać, śmiesznie się porusza i brodzi w trawie?
Wystarczy przewrócić dwie kartki i wiemy, że nazywa się ono: sekretarz (chyba dlatego, bo chodzi, jak urzędnik z rękami założonymi do tyłu)
a w trawie to szuka węży.
Zatem, gdy widzimy sekretarza, wówczas nie wchodzimy w trawę, bo pewnie są węże.
W Etosha ta wiedza nam się nie przyda, bo i tak nie wolno wysiadać z samochodu. Różnie z takimi zakazami bywa, tutaj ani razu nie zauważyłem,
żeby ktoś lekceważył obowiązującą regułę.
Bardzo utrudnia to robienie zdjęć, jest też kłopot, gdy musimy do toalety. I wtedy znowu przyda się mapa, na której są zaznaczone miejsca,
gdzie mimo wszystko wolno nam opuścić samochód: dojeżdżamy do ogrodzonej wysokim płotem enklawy, rozglądamy się, czy aby coś nas
nie będzie chciało zjeść, wysiadamy, otwieramy bramę, wjeżdżamy i zamykamy ją czym prędzej. I dopiero teraz można iść do kibelka.

DSC09839.JPG


Takie miejsca postojowe występują niezbyt często, warto z nich skorzystać, nawet gdy nie musimy, bo jest sposobność by kogoś tam
spotkać i zamienić parę słów. A o czym się wtedy rozmawia? Wiadomo - jakie, kiedy i gdzie zwierzaki udało się zobaczyć.
Przy takiej właśnie okazji, od małżeństwa z RPA dowiedzieliśmy się, że niedaleko, na skraju wyschniętego koryta rzeki spotkali oni lwa, który
siedzi i pilnuje upolowanej zdobyczy, więc jest szansa, że jeśli się pośpieszymy, to jeszcze go tam zastaniemy.
Tymi lwami to wszyscy tu są nakręceni, podobnie jak wschodami i zachodami słońca. Pełno najrozmaitszych, okazałych, pięknych zwierzaków, ale nie,
to nie wystarczy, koniecznie trzeba zobaczyć lwy. A lwów akurat albo za wiele nie ma albo, po prostu, trudno je wypatrzyć.
Etatowi przewodnicy komunikują się ze sobą przez radiotelefony i gdy któryś zobaczy lwa, każdy z nich już o tym wie, rzuca wszystko i na łeb, na szyję
razem ze swoimi turystami pędzi, żeby lwa zobaczyć zanim lew sobie pójdzie w swoją stronę.
Sami też od początku ulegaliśmy tej niezrozumiałej ekscytacji i wszyscy ciągle w samochodzie o tych lwach...
- Żyrafy, o jakie piękne ... A kiedy będzie lew?
- Ale wielkie stado! I jak te springboki skaczą! To może tu jest gdzieś lew?
itd. itd.
Nic dziwnego więc, że na taką wiadomość, też na łeb, na szyję - popędziliśmy nad wyschnięte koryto rzeki.
Lew a dokładnie to lwica - była na swoim miejscu.
Jestem jednak w stu procentach pewien, że gdybyśmy o niej nie wiedzieli a przejażdżali tuż obok - za nic w świecie nie dostrzeglibyśmy zwierza.
Teraz przed nami było całe przedstawienie: martwy oryks, przy jego ciele wielki kot, który oparł przednie łapy na swojej ofierze. Obok krążyły szkale, licząc na to,
że jakaś dola im wpadnie. Wszystko odbywało się na otwartej przestrzeni a mimo to, sądzę, że Wy też mielibyście problem z wypatrzeniem drapieżnika.
Pewnie właśnie ta trudność w tropieniu powoduje, że wszyscy tak sobie lwy cenią.
Wiele zależy od szczęścia i zbiegu okoliczności: chwilę później przywędrował w to miejsce wyjątkowo olbrzymi słoń. Gdybyśmy nadjechali w tym momencie, słonia
juz raczej zauważylibyśmy, a jeżeli jego to i oryksa i szakale i lwa.

DSC09814.JPG



DSC09823.JPG


Wschodnia Etosha ma już znacznie bardziej skomplikowaną sieć dróg i bez mapki będzie trudno decydować na rozstajach, gdzie to mielibyśmy ochotę pojechać.
O ile też w zachodniej części zajeżdżaliśmy pod każde oczko wodne, tutaj tyle jest tych wodopojów, że trzeba wybierać, w przeciwnym razie dnia nie starczy.
Na mapie są wyróżnione miejsca, gdzie woda gromadzi się w naturalny sposób a gdzie sztucznie doprowadził ją człowiek.
W Afryce w ostatnich latach chyba jest susza, tak czytałem, pewnie z tego powodu wszystkie naturalne oczka, które zdarzyło się nam zobaczyć - były puste.
A jak nie ma wody - to nie ma zwierząt, więc warto zwrócić uwagę na charakter miejsca, do którego się wybieramy, zwłaszcza, gdy do pokonania jest kilkanaście
kilometrów wertepów.

DSC09829.JPG



DSC09833.JPG


O ile początkowo każdy postój przy wodopoju stanowił niepowtarzalną atrakcję to z czasem atrakcja zrobiła się powtarzalna i powoli zaczęliśmy tęsknić za noclegiem.
Na koniec, przed dojazdem do Okakuejo pojechaliśmy jeszcze nad Etosha Pan.
Etosha Pan jest to wielkie, białe, idealnie płaskie, słone BEZKRESNE NIC. Na jego skraju spotkaliśmy jeszcze stado gnu a dalej, po horyzont: niekończąca się BIEL.

DSC09846.JPG


Widok wart każdego wysiłku, nawet tłuczenia się po wyjątkowo kiepskiej drodze i problemów z samochodem: na jednej z dziur zerwało się mocowanie namiotu do dachu.
Nie było nieszczęścia, namiot jest przytwierdzony w czterech punktach, więc pozostał na dachu, pękło jedno z połączeń, kilkumilimetrowa, stalowa blacha.
Ciężar wprawdzie pozostawał na swoim miejscu ale cała konstrukcja utraciła stabilność i na każdym wykrocie namiot podskakiwał i grzmocił z całej siły o dach auta.
Jazda w takim stanie gwarantowała, że za chwilę zerwą się pozostałe uchwyty albo będziemy mieli dziurę w dachu.
Baaardzo powoli dotarliśmy do Okakuejo. Miał to być najwspanialszy nocleg w całej podróży, wydaliśmy ponad 1tys. PLN na domek, przy samym oczku wodnym, które,
jak czytaliśmy, jest szczególnie często odwiedzane przez zwierzęta i prawie dzień w dzień gwaranuje niepowtarzalny spektakl od zmierzchu do świtu.
Tymczasem, zamiast odpoczynku czekało mnie szukanie mechanika, który zechce wieczorem zabrać się za spawanie urwanego żelastwa.
Zanim wyjechałem, wypakowałem jeszcze cały bagażnik, żeby dostać się do skrzynki z różnymi "przydasiami", przygotowanej przez Safari Car Rental.
Gość, który ją zapakował był GENIUSZEM! Znalazłem dwie, nietypowo grube i nietypowo długie trytytki. Resztki zerwanego zaczepu tkwiły nadal przy dachu, umocowane na dwóch grubych śrubach.
Jednym końcem zaczepiłem trytytkę o te resztki, drugim o teraz luźno kłapiący reling, ściągnąłem, potem dołożyłem drugą trytytkę, spróbowałem się przejechać.
Trzymało, nie wiadomo na jak długo, ale na razie trzymało.
Ufff...
Trytytki wytrzymały do samego końca podróży.

DSC09854.JPG


Nocleg o Okakuejo okazał się fenomenalny! Gdybym zamiast tu siedzieć szukał mechaników, strata byłaby straszna.
Takiego pokazu zwierząt, jak tutaj, i to przy samym progu domku nie widzieliśmy wcześniej i nie zobaczyliśmy już później.
Najpierw zjawiło się stado słoni, kilkadziesiąt dużych, średnich, małych i całkiem malutkich. Gdy sobie poszły, pokazały się nosorożce.
Potem zawitał wielki samotny słoń, który zabrał się za przeganianie nosorożców, on je przepędzał a one potulnie zwiewały, robiły kółko i wracały nad wodę.
Wtedy słoń się irytował, trąbił, tupał i zabawa była od nowa. Z ciemności zaczęły wyłaniać się żyrafy, jedna, druga, trzecia, przy dziesiątej juz przestaliśmy liczyć.
Wydawało się, że żyrafy i nosorożce zawładną teraz wodopojem ale nadeszło kolejne stado słoni, też kilkadziesiąt sztuk.
O zebrach, guźdźcach i antylopach nawet nie wspominam.
Mam postanowienie, że jeżeli kiedyś jeszcze trafię do Namibii, to zostanę w Okakuejo co najmniej na dwie noce.

DSC09876.JPG



DSC09877.JPG



DSC09898.JPG



DSC09903.JPG

Jedenastego dnia rano nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to już pożegnanie
z szutrowymi drogami Namibii. Gdy pod wieczór minęliśmy Namutoni, zaczął się
asfalt. Ciągnął się bez przerwy do bramy Lindenquista, gdzie przecięli sznurek,
którym był spętany nasz dron, sprawdzili lodówkę i pożegnali z Etosha.
Równa nawierzchnia została z nami już na stałe, aż do Windhoek.

DSC09909.JPG



DSC09912.JPG


Zanim się to jednak stało, przed nami był kolejny dzień powolnej jazdy, niewiele
powyżej stu kilometrów do przebycia. Jeżeli popatrzycie na zdjęcia, jakie udało się zgromadzić,
pewnie dojdziecie do wniosku, że to powtórka z wczoraj: zwierzęta, zwierzęta
i jeszcze raz zwierzęta. Więc może trzy dni w Etosha to za dużo?
Zapewniam, że nie, Państwo tego na zdjęciach nie widzą, Państwo muszą tu zajrzeć osobiście:)
Wraz z kolejnymi kilometrami na wschód park zmienił się: pojawiło się znacznie więcej zwierząt,
stada zebr czy antylop dochodziły do kilkudziesięciu a czasem kilkuset sztuk.
Zwierzęta krążyły też znacznie bliżej samochodu, często wkraczając na drogę - zoom w aparacie
mógł odpocząć.

DSC00003.JPG



DSC00004.JPG



DSC00008.JPG



DSC00013.JPG



DSC00021.JPG


Wypatrzenie słoni, żyraf czy nawet, teraz już pospolitych, antylop w ich zwykłym otoczeniu
daje znacznie większą satysfakcję, niż podglądanie przy wodopoju.
Można popatrzeć np. na gody zebr (określenie: "końskie zaloty" jak najbardziej jest tu na miejscu)
a czasem wypatrzeć coś bardziej szczególnego: Autorka przewodnika pisała, że bardzo zależało jej
na sfilmowaniu skoków springboków i raz nawet naraziła się, w związku z tym, ochronie parku,
bo zbyt późno zjawiła się przy wyjeździe. A nam się udało to podskakiwanie ujrzeć, zupełnie przez
przypadek oczywiście, ale satysfakcja pozostała.
Wiadomo, że antylopy ciągle skaczą, tu chodziło o szczególne ich zachowanie: springbok, gdy jest bardzo
zagrożony, to wiadomo, jak każdy - zwiewa ile sił w nogach. Ale gdy się boi tylko trochę, to demostruje
"zobacz jaki jestem zwinny, nie masz szans mnie dopaść, próbuj raczej zjeść mojego kolegę".
W tym celu wybija się w miejscu, na prostych nogach na metr w górę i wygląda jak skacząca w miejscu piłeczka.
No i teraz wyobraźcie sobie całe stadko springboków, które tak śmiesznie podskakuje.

DSC09928.JPG



DSC09951.JPG



DSC09953.JPG



DSC09956.JPG


Satysfakcję daje też wypatrzenie lwa. Gdy się tego nauczyć, łatwo drapieżniki zobaczyć, nawet
gdy się dobrze schowają. Technikę tropienia lwów mamy teraz w jednym palcu.
Otóż: trzeba bardzo bacznie patrzeć, czy gdzieś nie zatrzymał się jakiś samochód albo najlepiej dwa
obok siebie. A jeżeli już są trzy - to macie jak w banku, że w okolicy tych aut siedzi wielki kot.
Podjeżdżacie, patrzycie w tą samą stronę, co wszyscy i wtedy macie szansę go zobaczyć.
Szansę, bo nawet jeśli jest od Was oddalony tylko o kilkanaście metrów, niekoniecznie go wypatrzycie.
Popatrzcie na załączone dwa zdjęcia: pierwsze odpowiada mniej więcej temu, co widać wprost z okna samochodu,
strzałką zaznaczyłem miejsce, gdzie są obok siebie dwa lwy: jeden leży, drugi siedzi.
Widać coś? Drugie zdjęcie, to zoom, kadr z filmiku - ruch zwierząt znacznie łatwiej dostrzec.
Jak to się stało, że ludzie je wypatrzyli z jadących aut? Nie mam pojęcia, podejrzewam, że może
to jakieś stałe legowisko i przewodnicy o nim wiedzą.

DSC00033.JPG



SnapShot1.jpg


Na drodze pomiędzy Okaukuejo a Namutoni koniecznie trzeba zjechać do punktu widokowego na Etosha Pan.
W przeciwieństwie do tego z wczoraj, nie jest on położony na skraju solniska lecz w jego głębi.
Wprawdzie tylko dwa, trzy kilometry, ale z każdej strony będziecie otoczeni słoną białością.
Aż po horyzont. Jest też tutaj dyspensa na wysiadanie z auta, dzięki temu można cieszyć się widokami do woli
i robić różne ciekawe zdjęcia.
Moim zdaniem, to atrakcja tej samej rangi, co solniska na Atacamie. Tam wprawdzie można po nich jeździć,
ale dotarcie na miejsce może trwać cały dzień albo i dwa, a tutaj - bez wysiłku, przy okazji safari.

DSC09930.JPG



DSC09961.JPG



DSC09983.JPG


Tym razem była kolej na nocleg w namiotach, zrobiło się ciepło i teraz była to przyjemność, zwłaszcza,
że wg planu to też pożegnanie ze spaniem na dachu, jutro domki w Waterberg, pojutrze, przed wylotem, hotel
w Windhoek.
Kemping, który mieliśmy zarezerwowany przez booking: "Onguma Comfort Campsite" jest dosłownie dwadzieścia
metrów za bramą parku, więc gdyby brakowało miejsc w Namutoni lub pojawił się kłopot w komunikacji
z NWR - nic nie stracicie biwakując tutaj. Miejsce na samochód jest dość drogie, kosztuje ok. 400PLN
przy czterech osobach, ale udowadnia, że "comfort" w nazwie kempingu ma sens.
Dostaniecie do wyłącznej dyspozycji duży plac, własną łazienkę, ubikację, grila a przy recepcji jest
piękna restauracja nad dużym oczkiem wodnym.
Wieczorem oprócz dikdików pojawiły się przy nim hieny, których do tej pory nie udało nam się spotkać.
Wcześniej narzekaliśmy na zimno w namiotach a teraz zrobiło się nam szkoda, że rozkładamy je ostatni raz.

DSC00044.JPG

Dwunastego dnia - z jednej strony żałowaliśmy, że to już prawie koniec podróży i jedziemy asfaltową drogą a z drugiej strony,
gdy po południu trafiła się okazja, żeby jeszcze raz coś ciekawego przeżyć - całkiem zabrakło nam energii.
Przejazd przez Bramę Lindequista przerzucił nas do innej rzeczywistości, nie tylko ze względu na asfalt. Widać, że centralna część kraju jest
zdecydowanie lepiej rozwinięta, nie ma też wiosek Himba czy Herero. Po drodze wstąpiliśmy do miasteczka Tsumeb wiedzeni informacją, że działa
tu "craft market". Była niedziela, może dlatego żadnego śladu handlu rzemiosłem nie znaleźliśmy, za to była sposobność, żeby się tu trochę pokręcić.
Ani, ani trochę wizerunek miasta nie pasował mi do moich wyobrażeń "jak to w tej Afryce jest".
Później mijaliśmy Otjiwarongo, tym razem zwiedzanie odbyło się przez okno samochodu, ale na oko też jest tu porządnie, czysto i dość bogato.
Czytaliśmy, że to obecnie najprężniej rozwijające się tereny w Namibii, zapomniałem, czym ten rozwój został spowodowany.

DSC00065.JPG



DSC00066.JPG



DSC00067.JPG



DSC00072.JPG


Nie do końca napisałem wczoraj prawdę, że pożegnaliśmy się z drogami gruntowymi - ostatnie kilometry, pewnie ze dwadzieścia, przed
Waterbergiem nie mają asfaltu. A pod sam koniec jest znowu malowniczo jak w Etoshy, na drogę pchają się springboki, guźźce, widać też
dikdiki. Nam chodziło jednak o nosorożce.
Do Waterberg przyjeżdża się dlatego, że jest tu ładnie i można wyruszyć na pieszy szlak, kilka wariantów do wyboru, albo pojechać
na safari i zobaczyć nosorożce, których tutaj jest pod dostatkiem. Zapomniałem czy są to nosorożce białe czy czarne, ale tym
akurat nie ma co się kierować, okazuje się że białe nosorożce są szare a czarne też są szare i to dokładnie tak samo szare jak te białe.
No to czym się różnią? Różnią się nazwą i kształtem uszu.

Nosorożców w Waterberg nie zobaczyliśmy wyłącznie z powodu własnego lenistwa, choć gospodarze Waterberg Wilderness Lodge też
w tym ciut ręce maczali. Po przyjeździe okazało się, że domki, jakie sobie zarezerwowaliśmy są nad wyraz pociagające: Wyobraźcie sobie
baaardzo rozległą dolinę, która wygląda jak gigantyczna misa gęsto obsadzona drzewami i krzewami pomalowanymi przez jesień
a wokół tej doliny, na szczycie, jest dopasowana do reszty korona ze skał. Na zboczu stoi wasz domek, z komina idzie dym,
bo w piecu napalili drewnem, żeby zagrzać wodę. Domek ma wielki taras, który dzięki temu, że został podparty
na kilku słupach, unosi się nad pochyłością. Możecie sobie teraz siedzieć albo leżeć na tym tarasie i patrzeć się na to wszystko, słuchać jak drą się
małpy i ptaki, których wrzask całą tą dolinę wypełnia.
Tak nas ta perspektywa oczarowała, że nie zapisaliśmy się na popołudniowe safari z nosorożcami, zdecydowaliśmy, że pojedziemy jutro rano.
A teraz, skoro jest wczesne popołudnie, będziemy zażywać pełnego relaksu, pewnie pierwszy raz, odkąd ruszyliśmy w drogę.
Później poszedłem do recepcji umówić poranną wycieczkę, już, już miałem wpłacić należność za usługę, gdy pani zakomunikowała, że startujemy o 6.00,
wrócimy mniej więcej o 11.00 a ponieważ ich regulamin zakłada, że domek trzeba zwolnić do 10.00, to nie zdążymy, więc powinniśmy wynieść się przed świtem.
Uznaliśmy, że aż na takie bohaterstwo nas nie stać, będziemy cieszyli się ładnym i wygodnym domkiem i wyjedziemy najpóźniej, jak się da.

DSC00083.JPG



DSC00092.JPG



DSC00093.JPG



DSC00100.JPG



DSC00101.JPG



DSC00103.JPG



DSC00107.JPG



DSC00108.JPG


Rezerwując nocleg w Waterberg Wilderness najlepiej od razu zamówić nie tylko śniadanie ale też i kolację. W koło jest rzeczywiście "wilderness" i poza
ośrodkiem noclegowym kompletnie nic nie znajdziecie. O ile, moim zdaniem, kiepsko się tu spisali w sprawie checkoutów niedopasowanych do sztandarowej atrakcji: nosorożców,
o tyle rewelacyjnie funkcjonują gastronomicznie. Nigdy jakoś sprawa co i jak będę jeść mnie nie zaprzątała, tutaj jednak przyciągnęła uwagę.
Kolacja i śniadanie były bardzo bogate, podane ze wszystkimi szykanami. Gdyby rzecz miała miejsce np. w Swakopmund, nie byłoby to nic niezwykłego.
Ale tutaj? W kompletnej głuszy, musieli wszystko, łącznie z wypiekiem pieczywa i słodkich ciast zrobić na palnikach zasilanych z butli gazowych.
Wyobraźcie sobie, że macie do dyspozycji butlę, większy palnik turystyczny i coś na kształt grila, jaki można kupić u nas w hipermarkecie.
I przy pomocy tych narzędzi zrobicie i podacie: przystawkę na ciepło (zapomniałem już, co było), dwie zupy do wyboru, ja miałem przecieraną dyniową, drugie danie, do wyboru
dwa steki lub coś wegetariańskiego, sałatki, na deser sernik lub tiramisu - też zrobione na miejscu.
Wszystko było na dodatek serwowane sprawnie, jak miało być ciepłe, to było, no i przede wszystkim było smaczne.
Po konfrontacji zaplecza kuchennego (zajrzałem z ciekawości) z tym co i w jakim tempie trafiało na stół, uważam, że tutejszy kucharz powinien dostać jakiegoś kuchennego Nobla.

Może trochę za dużo o kolacji i śniadaniu napisałem, ale to dlatego, żeby nawiązać do ogólnego kontekstu jedzenia w Namibii.
Jeżeli ktoś chciałby się tu samodzielnie wybrać, to na pewno obok rozważań gdzie to będzie spał, jak jeździł, czym płacił,
zechce ustalić, co będzie jadł.
A co jeżeli jego wiedza o Afryce będzie podobna do naszej i uzna, że albo nic albo szarańczę?
Albo też był on kiedyś w Old Tingri, gdzie alternatywą dla herbaty z masłem jaka, sałaty z masłem jaka,
mleka jaka, szpiku z kości jaka jest tylko jajko na twardo z dżemem?
Otóż, w Namibii nic podobnego Was nie spotka, w Namibii jest normalne jedzenie i na dodatek, wszędzie,
gdzie mieliśmy okazję coś zamawiać, nawet na zupełnym odludziu - było naprawdę smacznie.
Wegetarianie mają trudniej ale z reguły, też coś dla nich w menu jest.
Generalnie, oferta restauracji jest bardzo podobna do Europy, no może poza stekami z kudu.

===============================================================

Trzynasty dzień był zapasowy, na wypadek nieprzewidzianych opóźnień w podróżowaniu. Żadne nieszczęście
nam się nie przytrafiło, nigdzie też nie było aż tak cudnie, żeby komplikować sobie życie i przedłużać
pobyt, więc dzisiaj nie mieliśmy nic specjalnego do roboty. Rano pokręciliśmy się niezobowiązująco po ścieżkach
Waterbergu a potem ruszyli w stronę Windhoek.
Trasa raczej nudna, wygodna, asfaltowa ale długa a jedyna atrakcja po drodze to Okahandija, gdzie, jak czytaliśmy
w przewodniku, jest duży targ z pamiątkami wszelkiego rodzaju.
To znaczy, inne atrakcje też są, np. można skręcić do "game resort", gdzie mieszkają pantery, wsiąść do wynajętego auta
i szukać ich po krzakach. Niestety, duch podróżników całkiem w nas podupadł i pantery podzieliły los nosorożców.

DSC00135.JPG


Targ znalazł się obok stacji benzynowej Shell, trochę odbiegał on od moich wyobrażeń, oczekiwałem, że to coś
z rozmachem. Tymczasem stoi tam kilkanaście, może trochę więcej straganów. Wybór różnych "zbieraczy kurzu" był olbrzymi
a zawsze ich trochę przywozimy z wakacji i uszczęśliwiamy nimi krewnych, znajomych i przyjaciół.
Pieniędzy w gotówce jeszcze pełno zostało, więc przebieraliśmy i kupowali, determinacja sprzedawców jest tu
trochę odstraszająca ale da się ostatecznie to przeżyć.
Niestety, nie mieli różowego flaminga z koralików i musieliśmy zadowolić się białym, trochę inaczej wygiąłem
mu szyję i nawet całkiem fajnie zaczął wyglądać. Mam nadzieję, że wnuczka się ucieszy:)

DSC00136.JPG



DSC00137.JPG



DSC00143.JPG


Około 16.00 byliśmy już w Windhoek. Hotel Tenberger Pension nie zawiódł, płaciliśmy niewiele
ponad 300 PLN a pokój był olbrzymi i na dodatek miał aneks kuchenny. Okazało się, że jest też ogrodzony
i pilnowany plac na samochód. Kamień z serca, bo po doświadczeniu z pierwszego dnia, bałem się,
żeby licho nie przyniosło znowu jakiegoś złodzieja albo włamywacza.
Jeszcze zanim wynajęliśmy auto rozważałem jego zwrot dzień przed wylotem, no ale nie było pewności,
kiedy dokładnie w Windhoek się znajdziemy. Koszt taksówki na dość odległe lotnisko też był niebagatelny,
więc opłaciło się samochód trzymać do samego końca.

Zaczęliśmy od nocnej przygody z jazdą po ciemku i tak się poskładało, że na koniec też błąkaliśmy się
w ciemności z duszą na ramieniu.
Zaczęło się od tego, że zachciało się nam wybrać do galerii handlowej, żeby coś zjeść i popatrzeć co tu
mają w sklepach.
- Aaaa, bardzo blisko, stwierdził pan z recepcji.
- A bezpiecznie jest?
- Pewnie, super bezpiecznie, całkiem spokojnie. Ale, ale... Jak nie musisz, to nie trzymaj aparatu
na szyi.
Pytałem, bo zastanawiała mnie wysoka na trzy metry stalowa brama przy hotelu, dodatkowo pilnowana przez
trzech dryblasów. Płot też nie był niższy, zwieńczony zasiekami nad którymi biegły przewody pod napięciem.
- Taaak, ale to dlatego, że tu obok jest bank, usłyszeliśmy.
Zatem nie było czego się obawiać i ruszyliśmy w drogę. Mapa w telefonie zaprowadziła nas, jak się okazało
później, nie do najbliższej galerii, tylko nieco bardziej oddalonej, dwa kilometry spaceru, więc też nie dramat.
Może ta bliżej była nieczynna?
Kolację udało się zjeść całkiem dobrze i tanio - mają tutaj swoje fast foody, zakupy też były udane,
jakkolwiek nie chodziło nam o broń i amunicję a tymczasem połowa galerii była zajęta przez uzbrojenie.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz nie było późno ale zdążył zapanować zmrok, więc żeby szybciej wrócić do hotelu,
poszliśmy prosto w jego stronę a nie jak poprzednio - "trochę na około".
Minęło pół godziny marszu a oczekiwanego skrętu w lewo za którym spodziewaliśmy się zobaczyć nasz cel -
nie było, zrobiła się też zupełna noc. Po obydwu stronach drogi ciągnęły się nieprzerwanie ogrodzenia,
które z całą pewnością wygrywały konkurencję z tym, wokół naszego hotelu. Przy każdym domu wielkie stalowe,
pokryte grubą blachą wrota, płot o podobnej konstrukcji albo, dla odmiany, pospawany gęsto z grubych na trzy palce żerdzi,
zakończonych szpikulcami. Za każdym płotem z kolei siedziała gromada psów, sądząc po odgłosach dochodzących
z ich gardeł, były prawdopodobnie wielkości niedźwiedzia. Nawet z całą pewnością, bo słysząc nas, próbowały
sforsować ogrodzenie, ujadając waliły w nie z całej siły aż się te stalowe blachy wyginały, zasieki nad ogrodzeniem
kołysały i zaczepiały o przewody pod prądem. Aż iskry leciały.
Postanowiliśmy, że będziemy szli środkiem drogi, żeby te psy trochę mniej drażnić. Na dodatek, na jej skraju
rosły drzewa. A kto to wie, czy na takim drzewie nie siedzi np. wąż, który w wyniku frustracji spowodowanej
nocnym hałasem albo iskrzącą elektrycznością nie utraci równowagi i nie spadnie nam na głowę?!
Po kolejnym kwadransie zaczęliśmy się już czuć trochę nieswojo, więc zawróciliśmy i dotarli do hotelu
wzgardzoną wcześniej drogą "trochę na około".

Później sprawdzałem, jak to się mogło stać, że zawiodła nas intuicja i poszliśmy w złą stronę.
Okazało się, że teren pomiędzy naszym hotelem a galerią jest przecięty przez wąwóz, w którym biegnie linia kolejowa.
Jedyna droga, która przecina tory, to ta, z wiaduktem, przez którą prowadziła nawigacja. Wszystkie inne albo
kończą się ślepo albo łagodnym, niewidocznym w trakcie marszu, łukiem - zawracają.

===================================================

Czternasty dzień, finis coronat opus:)
Po śniadaniu zajrzeliśmy tylko w okolice centrum stolicy, zrobili zdjęcie największemu na świecie
ekspresowi do kawy i ruszyli do wypożyczalni, żeby oddać samochód.

DSC00147.JPG



DSC00149.JPG




Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

kostek966 13 czerwca 2024 23:08 Odpowiedz
Też chętnie pojadę ale najpierw znieście wizy !, już jesteśmy w unii jakiś czas, a inni mogą wjechać bez a my ?
tiktak 14 czerwca 2024 17:08 Odpowiedz
Pewnie, że byłoby lepiej nie płacić za wizę:)===============================================Jeżeli ktoś już w Afryce bywał, wówczas Namibia to prosta sprawa.Dla nas stanowiło to wyzwanie, musieliśmy od podstaw dowiedzieć się co i jak, bez przerwy zmagając się z tkwiącymi w głowie stereotypami nt. czarnej Afryki.Wszystkim podobnym do nas abnegatom na pewno bardzo pomoże przewodnik Krzysztofa i Anny Kobus, nam bardzo się przydał.Książka o zwierzątkach afrykańskich tej samej autorki też jest warta zabrania w drogę, choć jej papierowa wersja waży chyba ponad kilogram. Dzięki niej zupełnie inaczej patrzy się np. na takiego malutkiego, niepozornego ptaszka, gdy człowiek dowiaduje się, że jest on z natury bigamistą, a wszystkim swoim kilkudziesięciu żonom buduje oddzielne mieszkania. Bohater.Ustaliliśmy zatem a następnie empirycznie zweryfikowali, że aby do Namibii pojechać a potem szczęśliwie wrócić i jeszcze na dodatek być zadowolonymz całej tej eskapady, poza nabyciem biletów na samolot, należy:* Kupić przewodnik* Kupić mapę Tracks4Africa* Wynająć samochód* Ustalić, co chce się zobaczyć* Zarezerwować miejsca na kempingach albo w domkach (wszędzie jest "lodges" jak to pisać i odmieniać?!, będę używał słowa "domek", choć nie zawsze taki domek wygląda jak domek)Co do samochodu, nawet jeżeli nie planujecie żadnego off-roadu i nie zdecydujecie się na namioty na dachu, weźcie pojazd 4x4.Będzie to najprawdopodobniej Toyota Hilux lub zdecydowanie rzadziej występujący Ford Ranger: auta te są dość masywne więc na najbardziej uciążliwej"tarce", która tworzy się na drogach szutrowych (gravel) będzie Wam lepiej.Samochód powinien mieć niezużyte opony i dwa koła zapasowe, ale chyba teraz nikt już nie oferuje pojazdu tylko z jednym dodatkowym kołem.Prawie we wszystkich relacjach z podróży po Namibii prędzej czy później trafiał się kapeć i kierowca musiał zmieniać koło a potem naprawiać zepsutąoponę, gdy tylko trafiła się ku temu okazja.W związku z tym i my przygotowywaliśmy się fizycznie i duchowo do takich zmagań, ale, o dziwo, nic się nam nie przytrafiło.W wypożyczalni też twierdzili, że owszem, zdarzają się problemy z oponami ale rzadko, u nich dwa, trzy razy w roku.Więc jak to ostatecznie jest - nie wiem ale od przybytku głowa nie boli i lepiej mieć dwa koła w zapasie niż jedno.Podobnie rzecz się ma z namiotem. Na dachu zmieszczą się dwa rozkładane namioty i nawet jeżeli postanowicie nocować w domkach, to możeczasem zdarzy się też potrzeba jakiejś improwizacji i wtedy macie spanie gotowe.A dopłata za namioty nie jest duża.Namiot rozkłada się łatwo i szybko. Materac z gąbki pozostaje przez cały czas w jego wnętrzu, także po złożeniu, natomiast pościel trzeba każdorazowo zapakowaćdo sakwy, która ma swoje miejsce w bagażniku. O przestrzeń w jego wnętrzu bardzo martwić się nie trzeba - obok lodówki, butli z gazem, skrzynek z naczyniami, jedzeniem, narzędziami,sakwami z pościelą - nam zmieściły się jeszcze cztery walizki i plecak.Trochę więcej czasu trzeba poświęcić na złożenie namiotu, wtedy też przydadzą się dwie pary rąk. Ale też nie jest to szczególnie kłopotliwe, nie trzeba wchodzić na dach, wystarczy wspiąć się i stanąć na tylnym kole.Drogi w Namibii są bardzo dobrze oznaczone, nawet niepozorne, gruntowe, jeżeli tylko występują na mapie, to na swoich skrzyżowaniach posiadają drogowskazy.Mimo to warto mieć nawigację, wtedy np. nie trzeba żmudnie liczyć ile to kilometrów mamy dziś do przejechania tylko wszystko mamy gotowe na ekranie.W naszym aucie był Garmin z wgraną mapą Tracks4Africa, więc większość kempingów i domków do których jechaliśmy, można było odnaleźć wprost.Codziennie programowałem punkt docelowy i dzięki temu dawało się na bieżąco szacować, czy można sobie pozwolić na dłuższy postój, czy też trzeba się raczejśpieszyć, bo droga daleka.Samochód rezerwowałem w grudniu, czyli z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem. Wypożyczalni jest dużo, ceny, co wydaje mi się dziwne - bardzo zróżnicowane.Kilka firm proponowało samochód nawet za równowartość ok. 12 tys. PLN. Często też oczekiwano dopłaty np. za dołożenie nawigacji.Ostatecznie zapłaciłem 6.2 tys. PLN w firmie Safari Car Rental. I nie była to jakaś nadzwyczajna oferta, takie mniej więcej ceny regularne na czerwiec oni mają.Jedyny specjalny upust związany był z wczesną rezerwacją, ale to tylko ok. 800.- PLN.Przy rezerwacji musiałem zapłacić 1 tys. PLN, resztę kartą przy odbiorze auta. To też było dla nas ważne, bo w razie konieczności odwołania imprezy, straty nie byłybyaż tak bardzo bolesne.Wyposażenie samochodu było doskonale dobrane, nawigacja w cenie, opony nowe, pościel świeża i czysta, lodówka z niezależnym akumulatorem, z lotniska nas odebrali, na lotnisko odwieźli, kontakt mailowy przed podróżą był dobry, przy odbiorze samochodu nikt nie grymasił, że coś jest nie tak - krótko mówiąc: polecam tą wypożyczalnię.Zasady ubezpieczenia samochodu są w Namibii dość enigmatyczne. Zdaje się, że ubezpieczyciel nie za wiele rzeczy odpowiada. Kupiłem najdroższe ubezpieczenie, wychodząc z założenia, że jeśli nawet jest ono do kitu, to mniej do kitu niż to tanie. Kosztowało ok. 1 tys. PLN.Ograniczeń i wyłączeń odpowiedzialności w polisie nie przestudiowałem tak jak należałoby i nie potrafię o nich napisać. Przepraszam:(Ponieważ zająłem się samą prozą, to na razie pominę poezję (tj. co zobaczyć?) i dokończę tematy logistyczne, choć to nie po kolei, no bo jak tu rezerwować miejscana nocleg, jak nie zaplanowało się gdzie będziemy?Zatem teraz o noclegach, które dzielą się NWR i pozostałe :)NWR to skrót od Namibia Wildlife Resorts, przedsiębiorstwo zarządzane przez państwo, posiada monopol na kempingi i domki w obrębie parków narodowych.A tam NA PEWNO będziecie chcieli się zatrzymać.Nie jest prawdą to, co czasem zdarzy się czytać w necie, że w NWR jest byle jak, bo to państwowy czyli niczyj biznes - tak kempingi jak i domki do nich należące,w których mieliśmy okazję mieszkać były świetne.Prawdą jest natomiast, że są problemy z ich serwisem internetowym, przez który musicie zrobić rezerwację i zapłacić za nią. Na to narzekają wszyscy.Też mieliśmy kłopoty aż do momentu olśnienia!Strona www.nwr.com.na i zawarte pod nią serwisy działają perfekcyjnie ale tylko w typowych godzinach pracy:)Zatem jeżeli zasiądzicie do komputera w sobotni wieczór albo niedzielne popołudnie - czeka Was frustracja i rozczarowanie.Natomiast w poniedziałek rano - już wszystko pójdzie gładko.Rezerwacje w NWR robiliśmy z półrocznym wyprzedzeniem a i tak trafiły się ograniczenia - po prostu miejsc w parkach jest mało w stosunku do ilości turystów.Nawet te, po 3tys. PLN za noc, znikają dość szybko. Podróżowaliśmy przecież poza głównym sezonem a mimo to nigdzie nie wiało pustką a w parku Etosha czyNaukluft Sesriem kempingi były wypełnione co do miejsca.Z noclegami poza NWR nie ma żadnego problemu, poza jednym przypadkiem, korzystaliśmy z booking.com, choć nie wiem, z jakim wyprzedzeniem trzeba robić rezerwacje. My robiliśmy to też sześć miesięcy przed wyjazdem, ale to dlatego, że chcieliśmy mieć już całą logistykę z głowy a nie, że to taka konieczność.Staraliśmy się tak planować, żeby spać na zmianę - jedna noc w namiotach, jedna w domku. Z perspektywy sądzę, że to dobry był pomysł.Last but not least element prozy życia, to realizacja płatności na miejscu.Nie zdarzyło nam się, żeby karta nie zadziałała ale też nie często z kart płatniczych korzystaliśmy: w kantorze w Polsce kupiliśmy randy południowoafrykańskie.W Namibii są one w obiegu równolegle z narodową walutą: dolarem namibijskim, w relacji 1:1.Wymieniliśmy po 4tys. PLN na osobę. Miało wystarczyć na: jedzenie, paliwo, opłaty za noclegi poza NWR, wstępy do parków narodowych, płatne wycieczki oraz na zakup pamiątek.No i wystarczyło i było z gotówką wygodnie. Uff...To tyle prozy.Została poezja i zdjęcia:)
gadekk 3 lipca 2024 05:08 Odpowiedz
Gotowy materiał na plan podróży. Miło było wam towarzyszyć, dziękuję
pemat 3 lipca 2024 12:08 Odpowiedz
super się to czytało!Namibia znowu wychodzi na czoło mojej listy krajów do odwiedzenia ;)
olajaw 4 lipca 2024 23:08 Odpowiedz
Przeczytałam prawie na raz :) jak dobrą książkę! Namibia jest w moim top10, więc mam nadzieję skorzystać z relacji za jakiś czas :)
hiszpan 11 lipca 2024 17:08 Odpowiedz
Muszę przyznać, że ze wszystkich moich podróży po świecie w prywatnym rankingu "miodności" Namibia dzierży palmę pierwszego miejsca. Byłem tam na podobnej wyprawie z namiotem na dachu i czytając relację powróciły miłe wspomnienia.@TikTak - świetna szczegółowa relacja. Warto podkreślić, że podróżowanie taką toyotką z namiotem jest bezpieczne i tanie. Mógłbym tam wrócić (oczywiście w gronie przyjaciół) praktycznie w każdej chwili...
j-a 11 lipca 2024 17:08 Odpowiedz
Gatunki nosorożca różnią się kształtem pyska. Tak naprawdę white rihno jest ponoć nazywany przez pomylenie podobnie brzmiących słów "white" i "wide", bo biały ma szerszy pysk. To tak na marginesie. Poza tym relacja bardzo fajna wyprawa i relacja :)