I wreszcie Mae Haad – główna przystań na Koh Tao. Jesteśmy na tajskich wyspach
:D
Po dotarciu na przystań, miał nas odebrać człowiek z naszego hotelu – Sairee Cottage Resort. Wśród chyba 30 naganiaczy i czekaczy z różnych miejsc, niestety nie stwierdziliśmy obecności tego który miał na nas czekać... Cała zawartość promu, już popakowała się w song thawy, a my stoimy ja te... palmy (:>) i się rozglądamy... No cóż, trzeba szukać transportu... Ceny jakie sobie na przystani zaśpiewali za dowiezienie na miejsce (ok. 300 BHT) nie napawały optymizmem... Ostatecznie jednak, jeden z kierowców wskazał nam tego naszego
:D Jednak czekał, tylko z malućką tabliczką, wciśnięty gdzieś w kąt. Dygresja organizacyjno-hotelowa Sairee Cottage Resort dostępny był tylko na Agodzie i ma tam dość kosmiczną cenę. Ale wystarczy wejść na bezpośrednią stronkę tegoż resortu (który w internetach występuje jako Sairee Cottage Diving) i powołać się na tamtejsze ceny. I Agoda nam to zaakceptowała, zgodnie z ich gwarancją najniższej ceny.
Głodni i wymęczeni, rzucamy plecaki do naszego bungalowu i idziemy na obiad. Resortowa restauracja jest przyklejona do plaży, dzięki czemu konsumpcja dokonywana jest w bardzo sprzyjających okolicznościach przyrody
:D:D:D Co do cen – bardzo turystyczne, nudle w cenach 100-150 BHT, świeży tuńczyk czy kalmar z grilla 300-350 BHT, duży Chang chyba 120 BHT. Mieli też w ofercie żeberka czy inne pizze ale cen już niestety nie pamiętam.
Bungalowy są tutaj umiejscowione w ogrodzie, który wieczorami krzyczy (tak – cykady. Stada cykad. Mogą denerwować, ale ja się w nich zakochałem). O proszę, tak stoją bungalowy w ogrodzie
:D
Nasz, jest jednym z położonych najbliżej plaży – o tak wygląda widok na restauracje i plażę z naszego tarasu
A do basenu (z barem!) było jeszcze bliżej:
Pokoik niewielki, z łazienką i klimatyzacją.
Bardzo pomocna obsługa – kiedy przyjechaliśmy, nie działał podgrzewacz wody – jeszcze tego samego dnia został bez mrugnięcia okiem wymieniony. Na miejscu jest również, zgodnie z nazwą, szkoła nurkowania. No i resort położony jest przy takiej promenadzie biegnącej wzdłuż plaży, jest tu więc dostęp do wszystkiego czego można potrzebować na wakacjach. Jedzenie, sklepiki, bary, wypożyczalnia skuterów, apteka, jakaś dyskoteka – wszystko dostępne maksymalnie w 10 minut spaceru. Wszelkie wycieczki można bez problemu załatwić w recepcji (ale to nie jest coś wyjątkowego – w każdym hotelu jest to normą). Moim zdaniem – rewelacyjne miejsce, chyba najlepsze z tych które odwiedziliśmy w Tajlandii. Aha – jest tutaj również bardzo zaawansowana stacja pogodowa, dzięki czemu zawsze będziemy na bieżąco w tym temacie
;)
Pierwszy dzień w zasadzie upływa nam na powolnym ogarnianiu się na miejscu, spacerkom po miasteczku i plaży. W skrócie - cieszeniu się życiem
:D No co tu dużo gadać – sami zobaczcie
:)
Idziemy więc spać, bo wrażeń aż nadto. A na jutro mamy już zarezerwowaną wycieczkę ze snurkowaniem. I powiem Wam - będzie się działo
:DNa początek mały aneks do poprzedniego wpisu, dotyczący restauracji przy naszym resorcie. Z racji że lubię jeść (czego podobno jeszcze po mnie nie widać...) fotografowałem chyba wszystko co jedliśmy lub zjeść chcieliśmy. I znalazłem fotę, na której są wspomniane tuńczyki
:D Tutaj w cenie nieco wyższej, ale był też dzień kiedy szły po 300 BHT. O i tyle aneksu
:D
I jeszcze zanim wczyta się Wam rzeka fotek pod spodem, dygresja techniczno-organizacyjna nr 2. Otóż na niniejszym forum (a może i na innym... kto to spamięta), ktoś uprzejmie napisał, żeby jadąc do Tajlandii zabrać swoje maski do nurkowania, bo tutaj rafy są blisko plaż, a chcąc kupić tenże sprzęt na miejscu, trzeba się liczyć ze sporymi wydatkami. No więc... rzeczywistość jest taka, że rafy nie są blisko plaż (przynajmniej tych na których przebywaliśmy). Sprzęt więc jest potrzebny tylko kiedy płyniemy na wycieczki snurkowe. A na tych wycieczkach maska i rurka są wliczone w cenę biletu (wypożyczenie oczywiście
;)). No i gdyby ktoś jednak chciał go tutaj kupować, to zestaw maska + rurka to koszt 250 BHT (cena wyściowa, więc pewnie jeszcze parę bahtów można ugrać). Ergo – nie bierzcie z Polski sprzętu do snurkowania – szkoda miejsca w plecaku i pieniędzy (wspominałem, że kupiłem Fachowy Sprzęt Do Snurkowania Który I Tak Mi Przeciekał Taka Jego Mać za 70zł w Polsce? Nie? No to już wspomniałem...). Koniec dygresji.
Drugi dzień na Koh Tao to jeden z kluczowych punktów naszej wyprawy – płyniemy na Koh Nang Yuan. Jest to jeden z przystanków podczas całodziennej wycieczki, której głównym celem jest snurkowanie na okolicznych rafach. Cena – 600 BHT na osobę. W cenie dojazd do i z przystani, miejsce na łodzi, sprzęt do snurkowania, lekki poczęstunek typu owoce, herbatniki, kawa, herbata, woda. Startujemy pod hotelem o 7:00. Nasz transport dociera punktualnie i jedziemy na przystań. Taka łajbina nas zabiera z przystani
Na łodzi dowodzi pan, który wygląda idealnie tak jak pan Chow z Kac Vegas. Nie pstryknąłem mu foty ale... po co, skoro zdjęcia pana Chow są w internetach?
:P Poza tym PRAWDZIWYM kapitanem tutaj jest ta pani. Jestem pewien, że jakimiś niewidzialnymi dla postronnych metodami, instruowała pana Chowa jak ma sterować...
Plan wycieczki – 4 przystanki w 4 miejscach wokół wyspy. Nang Yuan, Mango Bay, Hin Wong i Shark Bay (być może w nieco innej kolejności ale nie ma to znaczenia – istotne są numery 1 i 4
;)).
Nang Yuan czyli jedna z najsłynniejszych plaż świata – podczas przypływu (podobno) znika w odmętach oceanu. Nie wiem, zawsze kiedy byłem w pobliżu, plaża akurat była odsłonięta
;)
Tak wygląda Koh Nang Yuan z tych mniej znanych ujęć.
Przy małym pirsie stoją long boaty
A woda ma kolor... o taki jak na zdjęciu
:)
Opłata za wejście na wyspę wynosi 100 BHT, nie można tu również wnosić plastikowych butelek – wszystko ląduje w śmietniku jak na lotnisku. Po przejściu "odprawy" oczywiście od razu udajemy się w stronę punktu widokowego, z którego robi się te spektakularne zdjęcia. Jesteśmy dosyć wcześnie, więc nie ma tu jeszcze tłumu. Co nie znaczy, że ludzi jest mało. Widać to tuż przed samym szczytem. O ile cała trasa jest stroma ale raczej "spokojna" jeśli chodzi o poziom trudności (i do tego dosyć krótka), to przy ostatnim poziomie, są to najnormalniejsze skałki, po których trzeba się wdrapać, aby wejść Tam Gdzie Jest Najładniej. Ale da się to zrobić w gumowych Kubotach
;). Zanim jednak dojdzie do przecudownej sesji fotograficznej, trzeba swoje wystać w kolejce (tutaj dość krótka! Jak wracaliśmy na dół, ludzi było znacznie więcej.
Na górze poza kilkoma osobami strzelającymi foty (bo więcej się nie zmieści) siedzi również pan, robiący zdjęcia z wysokości drzewa. Bo ten pan na drzewie siedzi. I tak strzela do turystów. I wiecie co? Kiedy już zszedłem na dół, mokry od potu i emocji i zobaczyłem zdjęcia które nam zrobił, miałem ochotę tam wrócić i też do niego strzelić. Bynajmniej, nie z aparatu fotograficznego. Zapytasz czytelniku – a cóż ten pracujący w pocie czoła człowiek (i nie pobierający opłat!) ci uczynił, niewdzięczny autorze? Ano nic, zdjęcie tylko....
Tak. Tak właśnie wygląda moja najważniejsza pamiątka z Tajlandii. NIEWYOSTRZONE zdjęcie na tle Koh Nang Yuan.
Szczęśliwie jednak, parę fotek które zrobiłem bez pomocy wyszło całkiem ładnie
:D
Później jest jeszcze czas żeby popływać przy plaży z rurką (lub bez, jak kto woli) albo poleżeć na leżakach. I dalej w drogę. Dwa kolejne miejsca postojowe potraktuję w tej relacji raczej zbiorczo – nie wydarzyło się tam nic szczególnego. Ogólnie co można powiedzieć, to że rafa jest przy całej wyspie dosyć wyniszczona, na dnie raczej widać białe szkieleciki korali, gdzieniegdzie trafi się jakiś ukwiał czy jeżowiec. Ryb za to całkiem sporo. O takie rybki były:
Ta panna mi pięknie zapozowała...
...aby za chwilę dziabnąć mnie w palec
Wyspa z perspektywy pasażera łodzi prezentuje się ślicznie – oczy cały czas się pasą na soczystej zieleni kontrastującej z błękitem morza, wszystko upstrzone gdzieniegdzie głazami. Miło popatrzeć
:)
I tak sobie pływaliśmy, snurkowaliśmy...
Aż wreszcie, dotarliśmy do Shark Bay. Zatoka nazwę swą wzięła właśnie od rekinów, które tutaj można spotkać (według jednych, bo według drugich rekiny w tej zatoce akurat się nie pojawiają...) I tak podczas tego pływania i podziwiania podwodnego życia, zauważyłem że w jednym miejscu się zakotłowało od ludzi. Gęstwa taka ludzka... Skoro wszyscy są TAM, to czemu ja miałbym też do nich nie dołączyć? I wiecie co? Tutaj powstało chyba najpiękniejsze moje wspomnienie z Tajlandii. Nie widziałem tego jegomościa nigdy wcześniej poza ekranem telewizora. A tutaj mam go na żywo. W ciepłej wodzie. Tak po prostu sobie pływa i się pasie
:D Oto on, jedyny i niepowtarzalny żółw morski
:D
Coś czego nie spodziewałem się tutaj spotkać. I powiem Wam – przeżycie niezwykłe, trudne do porównania z czymś innym, kiedy płyniesz tuż obok tego majestatycznego zwierzęcia, masz możliwość by go dotknąć, a on zupełnie nie prostestuje. I wiesz, że jest wolny! Nie jest w zoo czy innym cyrku. Prawdziwe dzikie zwierzę
:) Mimo tej kotłowaniny dookoła, też przez chwilę poczułem się wolny...
:)
Wracając w stronę przystani, obserwujemy powoli zachodzące słońce
I mimo że dzisiaj już było mnóstwo atrakcji, to dzień żegna nas na plaży, przepięknym zachodem słońca.
No dobra... Taki zachmurzony trochę... Ale w gruncie rzeczy ładny przecież, prawda?
:DNo i cisza jakaś taka w komentarzach nastała... Ktoś to jeszcze czyta? Czy już się nie produkować? :>-- 29 Kwi 2017 12:11 --
Ja i tak uważam że na dwa dni snurkowania to jednak 70 zeta to zdecydowanie za dużo. Zwłaszcza że te ichniejsze nie ciekły
:) Biorę się za dalsze pisanie
;)
-- 29 Kwi 2017 13:09 --
No to lecimy dalej. Tak żeby w czasie wszystko umiejscowić – wczoraj był 19 marca czyli dziś, jak łatwo policzyć, jest 20. marca. Plan na dzień – idziemy nurkować! Koh Tao to mekka nurków. Jakże więc nie spróbować swoich sił? Nie, nie mamy szkoleń, uprawnień, w życiu nie nurkowaliśmy. Ale taki problem, to nie problem. Wystarczy wykupić imprezę o nazwie Adventure Scuba Diving. Koszt – 2000 BHT od osoby. Całość wygląda tak – z rana szybkie przeszkolenie "na sucho" które w skrócie przygotowuje do tego, jak nie zginąć z tym całym sprzętem będąc pod wodą. Potem szkolenie w basenie, które utrwala wiadomości zdobyte chwilę wcześniej i pozwala przećwiczyć zanurzanie i wynurzanie. A potem już na long boata startującego z "naszej" plaży i na morze.
Cała wycieczka jest zorganizowana tak, że schodzimy wraz z nurkami w trakcie szkolenia, lub pływającymi już na własny rachunek, pod opieką instruktorki, którą ma się na wyłączność. Jej zadaniem i pracą jest nie dopuścić, aby nasza dwójka wróciła w całości z powrotem na ląd. W cenie poza wspomnianym instruktażem mamy oczywiście cały niezbędny sprzęt. Do tego napoje na łodzi (bo long boat dowozi tylko na większą, wygodniejszą jednostkę), owoce, kawa czy herbata. No i jedno zejście pod wodę, do głębokości maksymalnej 12m – zgodnie z miejscowymi przepisami. Poza Nicky (bo tak nasza instruktorka miała na imię) schodzi z nami również fotograf z olbrzymim aparatem z lampami – sprzęt budzący szacunek i pewnie kosztujący tyle co pół tej łodzi... I właśnie w związku z tym fotografem (a oficjalnie – z przepisami bezpieczeństwa), nie można ze sobą zabrać kamerki. I nie może tego zrobić również nasza Nicky. Pan fotograf też musi zarobić. Ile? Ano 1000 BHT za 10 zdjęć, które wyśle nam na maila. Po zejściu już, kiedy pooglądaliśmy fotki, zrezygnowaliśmy z zakupów. Po pierwsze dlatego, że były takie... no dobre techniczne, owszem, ale niestety mało co na nich było widać ze względu na średnio atrakcyjne otoczenie. Prawda jest taka, że więcej zobaczyliśmy snurkując, niż tutaj na większych głębokościach... A reklamowali się, że mamy szansę na rekina wielorybiego, które się tu pojawiają
;) Ostatecznie więc, stwierdziliśmy, że po tym jednorazowym zejściu kończymy kariery nurków i na drugim postoju, wracamy do snurkowania. Łącznie odwiedziliśmy tam o ile pamiętam 3 lub 4 miejsca. Niestety, z racji że z wyżej wspomnianych powodów nie zabrałem kamerki – fotek brak
:(
Po powrocie do hotelu, wybraliśmy się na miasteczko żeby zabić głód. Dotarliśmy do knajpki 995 Duck (dzięki poleceniu Tripadvisora). I to jest lokal wart polecenia – kaczucha przepyszna. Przy okazji spotkaliśmy tutaj dwóch Polaków, podróżujących po raz któryś po Tajlandii. Oczywiście, tam gdzie się spotka dwóch Polaków (a w tym przypadku czworo) coś się poleje – krew lub alkohol. Umówiliśmy się więc na wieczór żeby wypróbować miejscową whisky (nazywała się Blend, kosztowała 300 BHT w lokalnym markecie, będąc przy tym jedną z najtańszych, z colą i lodem na plaży nad oceanem smakowała wybornie
:D)
Na plażach wieczorami odbywają się imprezy typu dyskoteki (mało uczęszczane), koncerty (bardzo uczęszczane) i fire show (jak się idzie plażą to się przez chwilę uczestniczy). Wrzucam więc kilka zdjęć z tego wieczora (i późnego popołudnia) i czekamy na kolejny dzień na Koh Tao
:)
Fajnie czyta sie Twoja relacje, niedawno bylem w Tajlandii, a w przyszlym roku wybieram sie znowu. Chetnie dowiem sie co warto uwzglednic w moim planie.Ale... ja bym numer biletu i kod kreskowy zamazal. Dam sobie malego palca uciaz za to ze sa tu ludzie, ktorzy umieja to rozkodowac i wprowadzic zmiany w rezerwacji
;)
Nie wiedziałem, że z numeru biletu można TYLE wyczytać... Moderacji dziękuję za interwencję
;)Fotka poprawiona, teraz mam nadzieję, że już pokazana światu w bezpieczny dla mnie sposób
:D
Super relacja! Też czekam na kolejne części bo za 2 miesiące będę po części robił tą samą trasę. Pierwsze 1-2 dni w Bangkoku a później pociągiem + prom na którąś z wysp Koh Tao albo Koh Samui. Szczególnie ciekaw jestem porównania tych dwóch wysp bo póki co nie zdecydowałem się jeszcze na której zrobić stopa na te 3-4 noce
;)
Ja czytam!! Proszę o ciąg dalszy!Doskonała lektura na tę pogodę, która jest za oknem. Masz wspaniały dar pisania, bo zdjęć z Tajlandii widziałam już mnóstwo, ale tutaj są dopełnieniem ciekawie opowiedzianej historii
:)Odbyłam podobną wyprawę w styczniu, trafiliśmy na totalne ulewy przez kilka dni z rzędu i z wysp nic nie skorzystaliśmy. Tym bardziej z zazdrością oglądam Wasze foty, choć przyznam, że to niełatwe, bo aż mnie w środku coś boli, że takie widoki mnie ominęły.
Quote:Ergo – nie bierzcie z Polski sprzętu do snurkowania – szkoda miejsca w plecaku i pieniędzy (wspominałem, że kupiłem Fachowy Sprzęt Do Snurkowania Który I Tak Mi Przeciekał Taka Jego Mać za 70zł w Polsce? Nie? No to już wspomniałem...). Koniec dygresji.Owszem brać ze sobą, bo jakość sprzętu na miejscu to kpina
:) Ale nie kupowanie taniochy. Porządna rurka razem z maską to koszt min. 200 zł...
Ja i tak uważam że na dwa dni snurkowania to jednak 70 zeta to zdecydowanie za dużo. Zwłaszcza że te ichniejsze nie ciekły
:) Biorę się za dalsze pisanie
;)
Przypomina mi się pierwszy pobyt w Tajlandii, też na Samui, te same miejsca co u Ciebie, też pierwszy raz śmigaliśmy skuterkiem
:) No i też bardzo podobała nam się Crystal Bay. Dzięki za relację!
Tak z grubsza koszty (podaję na osobę) według kursów i przeliczników z dnia zakupu (czyli z dużym wyprzedzeniem). Z racji że kurs dolara w tym czasie brykał jak dziki odyniec po sosnowym młodniku, na dziś dzień te przeliczenia mogą być mocno oderwane od rzeczywistości.Transporty:WAW-BKK-WAW - 1705 zł (samolot)BKK - Koh Tao (pociąg+bus+prom) 205 złKoh Tao - Samui (prom) 70 złSamui - BKK (prom+bus+samolot) 180 złNoclegi:Bangkok (1. noc) 44 złKoh Tao (4 noce) 350 złSamui (5 nocy) 450 złBangkok (3 noce) 210 złUbezpieczenie podróżne 185 złCzyli twardych kosztów wychodzi 3400zł. A w sumie z jedzeniem, wszelkiej maści pamiątkami (z którymi z perspektywy czasu patrząc, zdrowo przegięliśmy), lodami, zabawami, nurkowaniami, napiwkami i co tam jeszcze trzeba było opłacać, zostawiliśmy w kraju króla Mahy Vajiralongkorna (i po drodze) równo po 6000 zł. Ale tak jak pisałem - nie jechaliśmy na oszczędzanie tylko na wakacje, więc spokojnie ten budżet możnaby okrawać do znacznie drobniejszych pieniędzy
:)
I wreszcie Mae Haad – główna przystań na Koh Tao. Jesteśmy na tajskich wyspach :D
Dygresja organizacyjno-hotelowa Sairee Cottage Resort dostępny był tylko na Agodzie i ma tam dość kosmiczną cenę. Ale wystarczy wejść na bezpośrednią stronkę tegoż resortu (który w internetach występuje jako Sairee Cottage Diving) i powołać się na tamtejsze ceny. I Agoda nam to zaakceptowała, zgodnie z ich gwarancją najniższej ceny.
Głodni i wymęczeni, rzucamy plecaki do naszego bungalowu i idziemy na obiad. Resortowa restauracja jest przyklejona do plaży, dzięki czemu konsumpcja dokonywana jest w bardzo sprzyjających okolicznościach przyrody :D:D:D Co do cen – bardzo turystyczne, nudle w cenach 100-150 BHT, świeży tuńczyk czy kalmar z grilla 300-350 BHT, duży Chang chyba 120 BHT. Mieli też w ofercie żeberka czy inne pizze ale cen już niestety nie pamiętam.
Bungalowy są tutaj umiejscowione w ogrodzie, który wieczorami krzyczy (tak – cykady. Stada cykad. Mogą denerwować, ale ja się w nich zakochałem). O proszę, tak stoją bungalowy w ogrodzie :D
Nasz, jest jednym z położonych najbliżej plaży – o tak wygląda widok na restauracje i plażę z naszego tarasu
A do basenu (z barem!) było jeszcze bliżej:
Pokoik niewielki, z łazienką i klimatyzacją.
Bardzo pomocna obsługa – kiedy przyjechaliśmy, nie działał podgrzewacz wody – jeszcze tego samego dnia został bez mrugnięcia okiem wymieniony. Na miejscu jest również, zgodnie z nazwą, szkoła nurkowania. No i resort położony jest przy takiej promenadzie biegnącej wzdłuż plaży, jest tu więc dostęp do wszystkiego czego można potrzebować na wakacjach. Jedzenie, sklepiki, bary, wypożyczalnia skuterów, apteka, jakaś dyskoteka – wszystko dostępne maksymalnie w 10 minut spaceru. Wszelkie wycieczki można bez problemu załatwić w recepcji (ale to nie jest coś wyjątkowego – w każdym hotelu jest to normą). Moim zdaniem – rewelacyjne miejsce, chyba najlepsze z tych które odwiedziliśmy w Tajlandii.
Aha – jest tutaj również bardzo zaawansowana stacja pogodowa, dzięki czemu zawsze będziemy na bieżąco w tym temacie ;)
Pierwszy dzień w zasadzie upływa nam na powolnym ogarnianiu się na miejscu, spacerkom po miasteczku i plaży. W skrócie - cieszeniu się życiem :D No co tu dużo gadać – sami zobaczcie :)
Idziemy więc spać, bo wrażeń aż nadto. A na jutro mamy już zarezerwowaną wycieczkę ze snurkowaniem. I powiem Wam - będzie się działo :DNa początek mały aneks do poprzedniego wpisu, dotyczący restauracji przy naszym resorcie. Z racji że lubię jeść (czego podobno jeszcze po mnie nie widać...) fotografowałem chyba wszystko co jedliśmy lub zjeść chcieliśmy. I znalazłem fotę, na której są wspomniane tuńczyki :D Tutaj w cenie nieco wyższej, ale był też dzień kiedy szły po 300 BHT. O i tyle aneksu :D
I jeszcze zanim wczyta się Wam rzeka fotek pod spodem, dygresja techniczno-organizacyjna nr 2.
Otóż na niniejszym forum (a może i na innym... kto to spamięta), ktoś uprzejmie napisał, żeby jadąc do Tajlandii zabrać swoje maski do nurkowania, bo tutaj rafy są blisko plaż, a chcąc kupić tenże sprzęt na miejscu, trzeba się liczyć ze sporymi wydatkami. No więc... rzeczywistość jest taka, że rafy nie są blisko plaż (przynajmniej tych na których przebywaliśmy). Sprzęt więc jest potrzebny tylko kiedy płyniemy na wycieczki snurkowe. A na tych wycieczkach maska i rurka są wliczone w cenę biletu (wypożyczenie oczywiście ;)). No i gdyby ktoś jednak chciał go tutaj kupować, to zestaw maska + rurka to koszt 250 BHT (cena wyściowa, więc pewnie jeszcze parę bahtów można ugrać). Ergo – nie bierzcie z Polski sprzętu do snurkowania – szkoda miejsca w plecaku i pieniędzy (wspominałem, że kupiłem Fachowy Sprzęt Do Snurkowania Który I Tak Mi Przeciekał Taka Jego Mać za 70zł w Polsce? Nie? No to już wspomniałem...). Koniec dygresji.
Drugi dzień na Koh Tao to jeden z kluczowych punktów naszej wyprawy – płyniemy na Koh Nang Yuan. Jest to jeden z przystanków podczas całodziennej wycieczki, której głównym celem jest snurkowanie na okolicznych rafach. Cena – 600 BHT na osobę. W cenie dojazd do i z przystani, miejsce na łodzi, sprzęt do snurkowania, lekki poczęstunek typu owoce, herbatniki, kawa, herbata, woda.
Startujemy pod hotelem o 7:00. Nasz transport dociera punktualnie i jedziemy na przystań.
Taka łajbina nas zabiera z przystani
Na łodzi dowodzi pan, który wygląda idealnie tak jak pan Chow z Kac Vegas. Nie pstryknąłem mu foty ale... po co, skoro zdjęcia pana Chow są w internetach? :P Poza tym PRAWDZIWYM kapitanem tutaj jest ta pani. Jestem pewien, że jakimiś niewidzialnymi dla postronnych metodami, instruowała pana Chowa jak ma sterować...
Plan wycieczki – 4 przystanki w 4 miejscach wokół wyspy. Nang Yuan, Mango Bay, Hin Wong i Shark Bay (być może w nieco innej kolejności ale nie ma to znaczenia – istotne są numery 1 i 4 ;)).
Nang Yuan czyli jedna z najsłynniejszych plaż świata – podczas przypływu (podobno) znika w odmętach oceanu. Nie wiem, zawsze kiedy byłem w pobliżu, plaża akurat była odsłonięta ;)
Tak wygląda Koh Nang Yuan z tych mniej znanych ujęć.
Przy małym pirsie stoją long boaty
A woda ma kolor... o taki jak na zdjęciu :)
Opłata za wejście na wyspę wynosi 100 BHT, nie można tu również wnosić plastikowych butelek – wszystko ląduje w śmietniku jak na lotnisku. Po przejściu "odprawy" oczywiście od razu udajemy się w stronę punktu widokowego, z którego robi się te spektakularne zdjęcia. Jesteśmy dosyć wcześnie, więc nie ma tu jeszcze tłumu. Co nie znaczy, że ludzi jest mało. Widać to tuż przed samym szczytem. O ile cała trasa jest stroma ale raczej "spokojna" jeśli chodzi o poziom trudności (i do tego dosyć krótka), to przy ostatnim poziomie, są to najnormalniejsze skałki, po których trzeba się wdrapać, aby wejść Tam Gdzie Jest Najładniej. Ale da się to zrobić w gumowych Kubotach ;).
Zanim jednak dojdzie do przecudownej sesji fotograficznej, trzeba swoje wystać w kolejce (tutaj dość krótka! Jak wracaliśmy na dół, ludzi było znacznie więcej.
Na górze poza kilkoma osobami strzelającymi foty (bo więcej się nie zmieści) siedzi również pan, robiący zdjęcia z wysokości drzewa. Bo ten pan na drzewie siedzi. I tak strzela do turystów. I wiecie co? Kiedy już zszedłem na dół, mokry od potu i emocji i zobaczyłem zdjęcia które nam zrobił, miałem ochotę tam wrócić i też do niego strzelić. Bynajmniej, nie z aparatu fotograficznego. Zapytasz czytelniku – a cóż ten pracujący w pocie czoła człowiek (i nie pobierający opłat!) ci uczynił, niewdzięczny autorze? Ano nic, zdjęcie tylko....
Tak. Tak właśnie wygląda moja najważniejsza pamiątka z Tajlandii. NIEWYOSTRZONE zdjęcie na tle Koh Nang Yuan.
Szczęśliwie jednak, parę fotek które zrobiłem bez pomocy wyszło całkiem ładnie :D
Później jest jeszcze czas żeby popływać przy plaży z rurką (lub bez, jak kto woli) albo poleżeć na leżakach. I dalej w drogę. Dwa kolejne miejsca postojowe potraktuję w tej relacji raczej zbiorczo – nie wydarzyło się tam nic szczególnego. Ogólnie co można powiedzieć, to że rafa jest przy całej wyspie dosyć wyniszczona, na dnie raczej widać białe szkieleciki korali, gdzieniegdzie trafi się jakiś ukwiał czy jeżowiec. Ryb za to całkiem sporo. O takie rybki były:
Ta panna mi pięknie zapozowała...
...aby za chwilę dziabnąć mnie w palec
Wyspa z perspektywy pasażera łodzi prezentuje się ślicznie – oczy cały czas się pasą na soczystej zieleni kontrastującej z błękitem morza, wszystko upstrzone gdzieniegdzie głazami. Miło popatrzeć :)
I tak sobie pływaliśmy, snurkowaliśmy...
Aż wreszcie, dotarliśmy do Shark Bay. Zatoka nazwę swą wzięła właśnie od rekinów, które tutaj można spotkać (według jednych, bo według drugich rekiny w tej zatoce akurat się nie pojawiają...) I tak podczas tego pływania i podziwiania podwodnego życia, zauważyłem że w jednym miejscu się zakotłowało od ludzi. Gęstwa taka ludzka... Skoro wszyscy są TAM, to czemu ja miałbym też do nich nie dołączyć? I wiecie co? Tutaj powstało chyba najpiękniejsze moje wspomnienie z Tajlandii. Nie widziałem tego jegomościa nigdy wcześniej poza ekranem telewizora. A tutaj mam go na żywo. W ciepłej wodzie. Tak po prostu sobie pływa i się pasie :D Oto on, jedyny i niepowtarzalny żółw morski :D
Coś czego nie spodziewałem się tutaj spotkać. I powiem Wam – przeżycie niezwykłe, trudne do porównania z czymś innym, kiedy płyniesz tuż obok tego majestatycznego zwierzęcia, masz możliwość by go dotknąć, a on zupełnie nie prostestuje. I wiesz, że jest wolny! Nie jest w zoo czy innym cyrku. Prawdziwe dzikie zwierzę :) Mimo tej kotłowaniny dookoła, też przez chwilę poczułem się wolny... :)
Wracając w stronę przystani, obserwujemy powoli zachodzące słońce
I mimo że dzisiaj już było mnóstwo atrakcji, to dzień żegna nas na plaży, przepięknym zachodem słońca.
No dobra... Taki zachmurzony trochę... Ale w gruncie rzeczy ładny przecież, prawda? :DNo i cisza jakaś taka w komentarzach nastała... Ktoś to jeszcze czyta? Czy już się nie produkować? :>-- 29 Kwi 2017 12:11 --
Ja i tak uważam że na dwa dni snurkowania to jednak 70 zeta to zdecydowanie za dużo. Zwłaszcza że te ichniejsze nie ciekły :) Biorę się za dalsze pisanie ;)
-- 29 Kwi 2017 13:09 --
No to lecimy dalej. Tak żeby w czasie wszystko umiejscowić – wczoraj był 19 marca czyli dziś, jak łatwo policzyć, jest 20. marca. Plan na dzień – idziemy nurkować! Koh Tao to mekka nurków. Jakże więc nie spróbować swoich sił?
Nie, nie mamy szkoleń, uprawnień, w życiu nie nurkowaliśmy. Ale taki problem, to nie problem. Wystarczy wykupić imprezę o nazwie Adventure Scuba Diving. Koszt – 2000 BHT od osoby. Całość wygląda tak – z rana szybkie przeszkolenie "na sucho" które w skrócie przygotowuje do tego, jak nie zginąć z tym całym sprzętem będąc pod wodą. Potem szkolenie w basenie, które utrwala wiadomości zdobyte chwilę wcześniej i pozwala przećwiczyć zanurzanie i wynurzanie. A potem już na long boata startującego z "naszej" plaży i na morze.
Cała wycieczka jest zorganizowana tak, że schodzimy wraz z nurkami w trakcie szkolenia, lub pływającymi już na własny rachunek, pod opieką instruktorki, którą ma się na wyłączność. Jej zadaniem i pracą jest nie dopuścić, aby nasza dwójka wróciła w całości z powrotem na ląd. W cenie poza wspomnianym instruktażem mamy oczywiście cały niezbędny sprzęt. Do tego napoje na łodzi (bo long boat dowozi tylko na większą, wygodniejszą jednostkę), owoce, kawa czy herbata. No i jedno zejście pod wodę, do głębokości maksymalnej 12m – zgodnie z miejscowymi przepisami. Poza Nicky (bo tak nasza instruktorka miała na imię) schodzi z nami również fotograf z olbrzymim aparatem z lampami – sprzęt budzący szacunek i pewnie kosztujący tyle co pół tej łodzi...
I właśnie w związku z tym fotografem (a oficjalnie – z przepisami bezpieczeństwa), nie można ze sobą zabrać kamerki. I nie może tego zrobić również nasza Nicky. Pan fotograf też musi zarobić. Ile? Ano 1000 BHT za 10 zdjęć, które wyśle nam na maila. Po zejściu już, kiedy pooglądaliśmy fotki, zrezygnowaliśmy z zakupów. Po pierwsze dlatego, że były takie... no dobre techniczne, owszem, ale niestety mało co na nich było widać ze względu na średnio atrakcyjne otoczenie. Prawda jest taka, że więcej zobaczyliśmy snurkując, niż tutaj na większych głębokościach... A reklamowali się, że mamy szansę na rekina wielorybiego, które się tu pojawiają ;)
Ostatecznie więc, stwierdziliśmy, że po tym jednorazowym zejściu kończymy kariery nurków i na drugim postoju, wracamy do snurkowania. Łącznie odwiedziliśmy tam o ile pamiętam 3 lub 4 miejsca. Niestety, z racji że z wyżej wspomnianych powodów nie zabrałem kamerki – fotek brak :(
Po powrocie do hotelu, wybraliśmy się na miasteczko żeby zabić głód. Dotarliśmy do knajpki 995 Duck (dzięki poleceniu Tripadvisora). I to jest lokal wart polecenia – kaczucha przepyszna. Przy okazji spotkaliśmy tutaj dwóch Polaków, podróżujących po raz któryś po Tajlandii. Oczywiście, tam gdzie się spotka dwóch Polaków (a w tym przypadku czworo) coś się poleje – krew lub alkohol. Umówiliśmy się więc na wieczór żeby wypróbować miejscową whisky (nazywała się Blend, kosztowała 300 BHT w lokalnym markecie, będąc przy tym jedną z najtańszych, z colą i lodem na plaży nad oceanem smakowała wybornie :D)
Na plażach wieczorami odbywają się imprezy typu dyskoteki (mało uczęszczane), koncerty (bardzo uczęszczane) i fire show (jak się idzie plażą to się przez chwilę uczestniczy). Wrzucam więc kilka zdjęć z tego wieczora (i późnego popołudnia) i czekamy na kolejny dzień na Koh Tao :)