Generalnie wszędzie w parku, żyją ryby. Wielkie amury i ich mniejsze koleżanki, chociaż chyba z tego samego gatunku (nie wiem, ichtiolog ze mnie żaden). W każdym razie ryby te mają niemiły zwyczaj żywienia się turystami. Wystarczy tylko wejść do wody, żeby w ciągu kilku sekund zostać otoczonym przez chmarę tych małych piranii (szczęśliwie te wielkie amury nie jedzą nowoprzybyłych, już chyba się najadły kimś innym...), które będą obszczypywać każdy kawałek ciała. Pierwsze wrażenie bardzo zaskakujące. I jest to nawet zabawne, kiedy ci ludożercy łaskoczą po stopach, robiąc przy tym darmowy pedikiur. Gorzej kiedy macie (podobnie jak piszący te słowa) pieprzyki na całym ciele, które jak się okazuje, wyglądają bardzo smakowicie dla łuskowatych pływaków... Tak, to trochę boli.
Wracamy do Kanchanburi innym niż poprzednio ale równie kolorowym autobusem (ostatni odjeżdża o 17:00). Autobus, łaskaw był się po drodze zepsuć. Szczęśliwie kierowca, poza tym że był szkolony jako pilot kamikadze (bo nikt inny nie jeździłby w TAKI sposób TYMI drogami), jest również niezłym mechanikiem i już po 20 minutach pauzy, jedziemy dalej.
I na miejscu następuje moment w którym stwierdzamy, że jeszcze trochę czasu mamy i szkoda wracać do Bangkoku. Jedziemy więc jeszcze na most na rzece Kwai. Pierwszy kierowca Song Thawa chce nas zawieźć tam i z powrotem za 200 BHT bez negocjacji, co oznacza że można tę trasę załatwić za co najmniej połowę kwoty, a przy mocniejszym targowaniu pewnie i za 50 BHT. Jako że mi dziś targi nie idą, proszę Ją aby zahaczyła kolejnego drajwera i załatwiła lepszą cenę. Więc podeszła, usłyszała 150 BHT i zgodnie z logiką i moimi naukami (pamiętaj kochanie, pierwsza cena jest zawsze za duża. 2 albo i 3 razy. Więc powiedz połowę tego co usłyszałaś i spotkacie się gdzieś w środku) zgodziła na zaproponowaną kwotę bez szemrania i z wielkim uśmiechem zwycięzcy... Także tego... Ale i tak lepiej to niż 200, nie?
:D
Można też zobaczyć takie pozostałości z lat dawnych (czytaj: wojennych)
Wracając do miasteczka, robimy jeszcze szybki postój na cmentarzu żołnierzy brytyjskich, poległych podczas II Wojny Światowej
I tak kończymy wypad do Kanchanburi. W Bangkoku jesteśmy późnym wieczorem, przed nami jeszcze jeden pełny dzień, a potem trzeba będzie wracać do domu...W Bangkoku można zobaczyć wiele rzeczy. Piękne świątynie, majestatyczne budynki, parki, zaułki, rzekę, sklepiki... Możemy również do woli napatrzeć się, jak wyglądają korki od środka (ja niemiastowy, dla mnie to nowość
;)).
Tak, taksówki niestety grzęzną w nich często i chętnie. Trzeba było jednak skorzystać z tego środka transportu (dobra, wcale nie trzeba było ale chcieliśmy, ok? :>) żeby dostać się na Khao San. Słynna ulica Bangkoku, pełna turystów pijących alkohol i kupujących pamiątki, pomieszanych z lokalsami sprzedającymi pamiątki i alkohol - gwarna, kolorowa, głośna. I powiem Wam – mnie jakoś urzekła. Do tego stopnia, że nie mam ani jednej foty, która by cokolwiek wnosiła do tematu więc musicie mi uwierzyć na słowo
:D
Zaglądamy również do Siam Paragon czyli olbrzymiego centrum handlowego. Tutaj bogactwo, przepych i mydełka w kształcie owoców po 150 BHT, które w sklepie przy Khao San, można kupić po 39 BHT. Co kto lubi... Nam niekoniecznie odpowiadał klimat wydawania wielkich pieniędzy (zwłaszcza, że wolne fundusze wyjazdowe niniejszym zakończyły swój żywot wczoraj wieczorem...). Gdzieś tam, wśród ajfonów i guczczich, można napotkać również takie... coś... Co projektant miał na myśli kiedy tworzył owo... dzieło (?) nie wiem. Ale można tu jakieś dzikie interpretacje zastosować. Pozostawiam je jednak każdemu z Was do indywidualnego rozmyślania
;)
Pędzimy więc przez centrum aby znów złapać taksówkę i udać się tam gdzie gwóźdź programu na dzisiejszy wieczór - 67. piętro Lebua State Tower. Słynny sky bar z Kac Vegas w Bangkoku. Tutaj znów, od samego wyjścia z taksówki, napadają na nas jasnowidze, którzy doskonale wiedzą, gdzie chcemy iść. Chyba poznali po ciuchach, bo naczytawszy się w internetach, uzbroiliśmy się na to wyjście w "odświętne" ubrania. Długie spodnie, pełne buty, noż kultura prima sort. Dzikie zdziwienie więc wzbudził we mnie gość jadący z nami windą na górę, przyobleczony w sandały typu kuboty, podkoszulkę bez rękawów, jakie uwielbiają amerykańscy rolnicy, pieszczotliwie nazywani "rednecks" i w spodniach krótkich, których głównym elementem były wyszarpane dziury i zwisające skrawki materiału. Ogólnie bardziej przypominał kloszarda niż kogoś, kogo się wpuszcza do w/w baru. A jednak, na górze pan ten robił sobie selfiaki tuż obok mnie, pocącego się w dżinsach i pełnych butach... Widać zasady nie obowiązują tutaj wszystkich. Co i tak nie zmienia wrażeń, a te są totalnie pozytywne!
Generalnie od samej ulicy jesteśmy prowadzeni przez różnych pracowników wprost na dach budynku. Wejście jest "darmowe". Oznacza to, że wystarczy kupić drinka i możemy podziwiać widoki ile tylko chcemy. Drinki wybieramy z karty wręczonej w którymś momencie przez uśmiechniętą panią. Jako wielcy znawcy i miłośnicy drinków, wybieramy najszlachetniejsze pozycje, które przypadkowo również, odznaczają się tym, że są najtańszą pozycją w menu. To dopiero fart!
;) I mimo naprawdę śladowych ilości płynu w szkle, pije się je baaaardzo długo. Tak długo, że drugiego już się w ogóle odechciewa pić. (UWAGA! Cebulowa porada - poza kartą dostępne są również piwa, nieco taniej wychodzi. Oczywiście dowiedzieliśmy się o tym już po zamówieniu tego, co nam podsunięto).
Najdroższe driny mojego życia wyglądały tak:
Drobne 690 BHT. Za sztukę. Bez opłaty serwisowej i podatku. Ale wiecie czemu warto? Temu:
Wystarczy sprytnie wjechać na samo otwarcie (tj. coś koło 17:00) kiedy jeszcze nie ma tam tłumu, a potem patrzeć jak dość niewielki w istocie balkon, zapełnia się turystami żądnymi fotek. I posiedzieć do zachodu słońca. Dla mnie bomba
:) A gdyby ktoś nie był tak zapobiegawczy w kwestii odzienia jak my – nie ma problemu – pod samym budynkiem można wszystko wypożyczyć. Chociaż o ile pamiętam to niewykluczone, że dałoby się całą tę garderobę kupić gdzieś za rogiem w podobnej cenie...
28. marca niniejszym się zakończył, co oznacza że właśnie zaczynamy 29. marca czyli nasz ostatni dzień w Tajlandii. W ramach zabicia czasu, którego mamy sporo (samolot odlatuje po 21) organizujemy jeszcze szybkie szwendanko po Bangkoku.
Siadamy więc w tramwaj wodny z postanowieniem, że jak coś ciekawego spostrzeżemy to wysiadamy.
W tramwaju można zaobserwować fajny patent. Jak woda bryzga...
...wystarczy złapać za rączkę uwiązaną do tego widocznego powyżej sznureczka, ażeby oczom ukazał się zaawansowany system antyrozbryzgowy:
Jednakowoż bryzganie jest na tyle wszechobecne (a panie biletowe chodzą po burcie, więc powyższy patent im nie pomaga), że łatwo tutaj można prać brudne pieniądze. Potem suszy się je na takich oto drzewach bahtowych, które rosną czasem przy przystaniach
I wiecie co nam się ostatecznie ciekawego ukazało przy tej przejażdżce tramwajem? Wat Arun! Na śmierć zapomniałem, że to taki must see w Bangkoku
:D No to zobaczyliśmy – jest odhaczone. Znacznie mniej złota niż na pocztówkach ale moim zdaniem w bieli też jej do twarzy. Może kiedyś wreszcie znikną z niej też te rusztowania...
Gdzieś tam jeszcze po drodze napotykamy na Democracy Monument
I prawda jest taka, że to koniec wycieczki. Podróży powrotnej nie ma co opisywać bo wiele się nie różniła od podróży w tę stronę. Tak podsumowując i przeglądając listę z pierwszego wpisu, to nie widzieliśmy słoni. Nie jechaliśmy na słoniach. Nie karmiliśmy słoni. Nie było na to czasu (bo okazje były, ale po tym co zobaczyliśmy na Samui w "rezerwacie" małp, odechciało się...) Z miejsc które się w Tajlandii ogląda i odwiedza, nie widzieliśmy Chiang Mai, Pattayi, nie spędziliśmy nocy w rezerwacie słoni w Kanchanburi, nie byliśmy na Koh Lancie, nie zajrzeliśmy do Lumphini Park w Bangkoku. Ale powiem Wam – dobrze. Bo jest tam jeszcze mnóstwo miejsc do sprawdzenia i obejrzenia. Jest tam po co wracać. I to będzie (a będzie na pewno!) pierwszy powrót do Tajlandii. I pewnie znów milion kolejnych pierwszych razów
;)
ปลาย
P.S. Wielkie dzięki dla tych co dotrwali do tego momentu. Mam nadzieję, że nie uważacie czasu poświęconego na czytanie i oglądanie za stracony
:)
Fajnie czyta sie Twoja relacje, niedawno bylem w Tajlandii, a w przyszlym roku wybieram sie znowu. Chetnie dowiem sie co warto uwzglednic w moim planie.Ale... ja bym numer biletu i kod kreskowy zamazal. Dam sobie malego palca uciaz za to ze sa tu ludzie, ktorzy umieja to rozkodowac i wprowadzic zmiany w rezerwacji
;)
Nie wiedziałem, że z numeru biletu można TYLE wyczytać... Moderacji dziękuję za interwencję
;)Fotka poprawiona, teraz mam nadzieję, że już pokazana światu w bezpieczny dla mnie sposób
:D
Super relacja! Też czekam na kolejne części bo za 2 miesiące będę po części robił tą samą trasę. Pierwsze 1-2 dni w Bangkoku a później pociągiem + prom na którąś z wysp Koh Tao albo Koh Samui. Szczególnie ciekaw jestem porównania tych dwóch wysp bo póki co nie zdecydowałem się jeszcze na której zrobić stopa na te 3-4 noce
;)
Ja czytam!! Proszę o ciąg dalszy!Doskonała lektura na tę pogodę, która jest za oknem. Masz wspaniały dar pisania, bo zdjęć z Tajlandii widziałam już mnóstwo, ale tutaj są dopełnieniem ciekawie opowiedzianej historii
:)Odbyłam podobną wyprawę w styczniu, trafiliśmy na totalne ulewy przez kilka dni z rzędu i z wysp nic nie skorzystaliśmy. Tym bardziej z zazdrością oglądam Wasze foty, choć przyznam, że to niełatwe, bo aż mnie w środku coś boli, że takie widoki mnie ominęły.
Quote:Ergo – nie bierzcie z Polski sprzętu do snurkowania – szkoda miejsca w plecaku i pieniędzy (wspominałem, że kupiłem Fachowy Sprzęt Do Snurkowania Który I Tak Mi Przeciekał Taka Jego Mać za 70zł w Polsce? Nie? No to już wspomniałem...). Koniec dygresji.Owszem brać ze sobą, bo jakość sprzętu na miejscu to kpina
:) Ale nie kupowanie taniochy. Porządna rurka razem z maską to koszt min. 200 zł...
Ja i tak uważam że na dwa dni snurkowania to jednak 70 zeta to zdecydowanie za dużo. Zwłaszcza że te ichniejsze nie ciekły
:) Biorę się za dalsze pisanie
;)
Przypomina mi się pierwszy pobyt w Tajlandii, też na Samui, te same miejsca co u Ciebie, też pierwszy raz śmigaliśmy skuterkiem
:) No i też bardzo podobała nam się Crystal Bay. Dzięki za relację!
Tak z grubsza koszty (podaję na osobę) według kursów i przeliczników z dnia zakupu (czyli z dużym wyprzedzeniem). Z racji że kurs dolara w tym czasie brykał jak dziki odyniec po sosnowym młodniku, na dziś dzień te przeliczenia mogą być mocno oderwane od rzeczywistości.Transporty:WAW-BKK-WAW - 1705 zł (samolot)BKK - Koh Tao (pociąg+bus+prom) 205 złKoh Tao - Samui (prom) 70 złSamui - BKK (prom+bus+samolot) 180 złNoclegi:Bangkok (1. noc) 44 złKoh Tao (4 noce) 350 złSamui (5 nocy) 450 złBangkok (3 noce) 210 złUbezpieczenie podróżne 185 złCzyli twardych kosztów wychodzi 3400zł. A w sumie z jedzeniem, wszelkiej maści pamiątkami (z którymi z perspektywy czasu patrząc, zdrowo przegięliśmy), lodami, zabawami, nurkowaniami, napiwkami i co tam jeszcze trzeba było opłacać, zostawiliśmy w kraju króla Mahy Vajiralongkorna (i po drodze) równo po 6000 zł. Ale tak jak pisałem - nie jechaliśmy na oszczędzanie tylko na wakacje, więc spokojnie ten budżet możnaby okrawać do znacznie drobniejszych pieniędzy
:)
Generalnie wszędzie w parku, żyją ryby. Wielkie amury i ich mniejsze koleżanki, chociaż chyba z tego samego gatunku (nie wiem, ichtiolog ze mnie żaden). W każdym razie ryby te mają niemiły zwyczaj żywienia się turystami. Wystarczy tylko wejść do wody, żeby w ciągu kilku sekund zostać otoczonym przez chmarę tych małych piranii (szczęśliwie te wielkie amury nie jedzą nowoprzybyłych, już chyba się najadły kimś innym...), które będą obszczypywać każdy kawałek ciała. Pierwsze wrażenie bardzo zaskakujące. I jest to nawet zabawne, kiedy ci ludożercy łaskoczą po stopach, robiąc przy tym darmowy pedikiur. Gorzej kiedy macie (podobnie jak piszący te słowa) pieprzyki na całym ciele, które jak się okazuje, wyglądają bardzo smakowicie dla łuskowatych pływaków... Tak, to trochę boli.
Wracamy do Kanchanburi innym niż poprzednio ale równie kolorowym autobusem (ostatni odjeżdża o 17:00). Autobus, łaskaw był się po drodze zepsuć. Szczęśliwie kierowca, poza tym że był szkolony jako pilot kamikadze (bo nikt inny nie jeździłby w TAKI sposób TYMI drogami), jest również niezłym mechanikiem i już po 20 minutach pauzy, jedziemy dalej.
I na miejscu następuje moment w którym stwierdzamy, że jeszcze trochę czasu mamy i szkoda wracać do Bangkoku. Jedziemy więc jeszcze na most na rzece Kwai. Pierwszy kierowca Song Thawa chce nas zawieźć tam i z powrotem za 200 BHT bez negocjacji, co oznacza że można tę trasę załatwić za co najmniej połowę kwoty, a przy mocniejszym targowaniu pewnie i za 50 BHT. Jako że mi dziś targi nie idą, proszę Ją aby zahaczyła kolejnego drajwera i załatwiła lepszą cenę. Więc podeszła, usłyszała 150 BHT i zgodnie z logiką i moimi naukami (pamiętaj kochanie, pierwsza cena jest zawsze za duża. 2 albo i 3 razy. Więc powiedz połowę tego co usłyszałaś i spotkacie się gdzieś w środku) zgodziła na zaproponowaną kwotę bez szemrania i z wielkim uśmiechem zwycięzcy... Także tego... Ale i tak lepiej to niż 200, nie? :D
A most na rzece Kwai wygląda o tak:
[img]
http://vader.joemonster.org/upload/rad/ ... 2dkwai.jpg[/img]
Można też zobaczyć takie pozostałości z lat dawnych (czytaj: wojennych)
Wracając do miasteczka, robimy jeszcze szybki postój na cmentarzu żołnierzy brytyjskich, poległych podczas II Wojny Światowej
I tak kończymy wypad do Kanchanburi. W Bangkoku jesteśmy późnym wieczorem, przed nami jeszcze jeden pełny dzień, a potem trzeba będzie wracać do domu...W Bangkoku można zobaczyć wiele rzeczy. Piękne świątynie, majestatyczne budynki, parki, zaułki, rzekę, sklepiki... Możemy również do woli napatrzeć się, jak wyglądają korki od środka (ja niemiastowy, dla mnie to nowość ;)).
Tak, taksówki niestety grzęzną w nich często i chętnie. Trzeba było jednak skorzystać z tego środka transportu (dobra, wcale nie trzeba było ale chcieliśmy, ok? :>) żeby dostać się na Khao San. Słynna ulica Bangkoku, pełna turystów pijących alkohol i kupujących pamiątki, pomieszanych z lokalsami sprzedającymi pamiątki i alkohol - gwarna, kolorowa, głośna. I powiem Wam – mnie jakoś urzekła. Do tego stopnia, że nie mam ani jednej foty, która by cokolwiek wnosiła do tematu więc musicie mi uwierzyć na słowo :D
Zaglądamy również do Siam Paragon czyli olbrzymiego centrum handlowego. Tutaj bogactwo, przepych i mydełka w kształcie owoców po 150 BHT, które w sklepie przy Khao San, można kupić po 39 BHT. Co kto lubi... Nam niekoniecznie odpowiadał klimat wydawania wielkich pieniędzy (zwłaszcza, że wolne fundusze wyjazdowe niniejszym zakończyły swój żywot wczoraj wieczorem...).
Gdzieś tam, wśród ajfonów i guczczich, można napotkać również takie... coś... Co projektant miał na myśli kiedy tworzył owo... dzieło (?) nie wiem. Ale można tu jakieś dzikie interpretacje zastosować. Pozostawiam je jednak każdemu z Was do indywidualnego rozmyślania ;)
Pędzimy więc przez centrum aby znów złapać taksówkę i udać się tam gdzie gwóźdź programu na dzisiejszy wieczór - 67. piętro Lebua State Tower. Słynny sky bar z Kac Vegas w Bangkoku. Tutaj znów, od samego wyjścia z taksówki, napadają na nas jasnowidze, którzy doskonale wiedzą, gdzie chcemy iść. Chyba poznali po ciuchach, bo naczytawszy się w internetach, uzbroiliśmy się na to wyjście w "odświętne" ubrania. Długie spodnie, pełne buty, noż kultura prima sort.
Dzikie zdziwienie więc wzbudził we mnie gość jadący z nami windą na górę, przyobleczony w sandały typu kuboty, podkoszulkę bez rękawów, jakie uwielbiają amerykańscy rolnicy, pieszczotliwie nazywani "rednecks" i w spodniach krótkich, których głównym elementem były wyszarpane dziury i zwisające skrawki materiału. Ogólnie bardziej przypominał kloszarda niż kogoś, kogo się wpuszcza do w/w baru. A jednak, na górze pan ten robił sobie selfiaki tuż obok mnie, pocącego się w dżinsach i pełnych butach... Widać zasady nie obowiązują tutaj wszystkich. Co i tak nie zmienia wrażeń, a te są totalnie pozytywne!
Generalnie od samej ulicy jesteśmy prowadzeni przez różnych pracowników wprost na dach budynku. Wejście jest "darmowe". Oznacza to, że wystarczy kupić drinka i możemy podziwiać widoki ile tylko chcemy. Drinki wybieramy z karty wręczonej w którymś momencie przez uśmiechniętą panią. Jako wielcy znawcy i miłośnicy drinków, wybieramy najszlachetniejsze pozycje, które przypadkowo również, odznaczają się tym, że są najtańszą pozycją w menu. To dopiero fart! ;) I mimo naprawdę śladowych ilości płynu w szkle, pije się je baaaardzo długo. Tak długo, że drugiego już się w ogóle odechciewa pić. (UWAGA! Cebulowa porada - poza kartą dostępne są również piwa, nieco taniej wychodzi. Oczywiście dowiedzieliśmy się o tym już po zamówieniu tego, co nam podsunięto).
Najdroższe driny mojego życia wyglądały tak:
Drobne 690 BHT. Za sztukę. Bez opłaty serwisowej i podatku. Ale wiecie czemu warto? Temu:
Wystarczy sprytnie wjechać na samo otwarcie (tj. coś koło 17:00) kiedy jeszcze nie ma tam tłumu, a potem patrzeć jak dość niewielki w istocie balkon, zapełnia się turystami żądnymi fotek. I posiedzieć do zachodu słońca. Dla mnie bomba :)
A gdyby ktoś nie był tak zapobiegawczy w kwestii odzienia jak my – nie ma problemu – pod samym budynkiem można wszystko wypożyczyć. Chociaż o ile pamiętam to niewykluczone, że dałoby się całą tę garderobę kupić gdzieś za rogiem w podobnej cenie...
28. marca niniejszym się zakończył, co oznacza że właśnie zaczynamy 29. marca czyli nasz ostatni dzień w Tajlandii.
W ramach zabicia czasu, którego mamy sporo (samolot odlatuje po 21) organizujemy jeszcze szybkie szwendanko po Bangkoku.
Siadamy więc w tramwaj wodny z postanowieniem, że jak coś ciekawego spostrzeżemy to wysiadamy.
W tramwaju można zaobserwować fajny patent. Jak woda bryzga...
...wystarczy złapać za rączkę uwiązaną do tego widocznego powyżej sznureczka, ażeby oczom ukazał się zaawansowany system antyrozbryzgowy:
Jednakowoż bryzganie jest na tyle wszechobecne (a panie biletowe chodzą po burcie, więc powyższy patent im nie pomaga), że łatwo tutaj można prać brudne pieniądze. Potem suszy się je na takich oto drzewach bahtowych, które rosną czasem przy przystaniach
I wiecie co nam się ostatecznie ciekawego ukazało przy tej przejażdżce tramwajem? Wat Arun! Na śmierć zapomniałem, że to taki must see w Bangkoku :D No to zobaczyliśmy – jest odhaczone. Znacznie mniej złota niż na pocztówkach ale moim zdaniem w bieli też jej do twarzy. Może kiedyś wreszcie znikną z niej też te rusztowania...
Gdzieś tam jeszcze po drodze napotykamy na Democracy Monument
I prawda jest taka, że to koniec wycieczki. Podróży powrotnej nie ma co opisywać bo wiele się nie różniła od podróży w tę stronę. Tak podsumowując i przeglądając listę z pierwszego wpisu, to nie widzieliśmy słoni. Nie jechaliśmy na słoniach. Nie karmiliśmy słoni. Nie było na to czasu (bo okazje były, ale po tym co zobaczyliśmy na Samui w "rezerwacie" małp, odechciało się...)
Z miejsc które się w Tajlandii ogląda i odwiedza, nie widzieliśmy Chiang Mai, Pattayi, nie spędziliśmy nocy w rezerwacie słoni w Kanchanburi, nie byliśmy na Koh Lancie, nie zajrzeliśmy do Lumphini Park w Bangkoku. Ale powiem Wam – dobrze. Bo jest tam jeszcze mnóstwo miejsc do sprawdzenia i obejrzenia. Jest tam po co wracać. I to będzie (a będzie na pewno!) pierwszy powrót do Tajlandii. I pewnie znów milion kolejnych pierwszych razów ;)
ปลาย
P.S.
Wielkie dzięki dla tych co dotrwali do tego momentu. Mam nadzieję, że nie uważacie czasu poświęconego na czytanie i oglądanie za stracony :)