Docieramy też do miejsca, które przed wejściem do środka wydało mi się być fajnym... A potem... Cóż... Miejsce to nazywa się Samui Monkey Center i byłem przekonany, że to taki azyl dla małp, które czy to odebrano kiepskim hodowcom, czy to z jakichś przyczyn nie poradziłyby sobie w naturze. Faktycznie jednak, to takie bardzo biedne zoo, gdzie zwierzęta są przywiązane łańcuchami do słupów, by mogły wskakiwać turystom na ramiona i żebrać o jedzenie. Poza małpami są też ptaki, i trochę innych zwierząt egzotycznych, których nazw nawet nie znam... Siedzą w ciasnych klatkach i czekają na niewiadomo co... Kiedy zapytałem naszego "przewodnika" czy te zwierzęta, kiedy już podrosną (bo jest tam mnóstwo małpich małolatów) są wypuszczane na wolność, nagle zapomniał że zna angielski... Niestety, jest to kolejna mordownia zwierząt, nastawiona na wyciąganie pieniędzy z turystów (wejście 300 BHT) zamiast na faktyczne pomaganie. I niestety, chętni do płacenia są. Albo jak my - którzy weszli przez ciekawość i wychodzą wkurzeni, albo jak parka "zwiedzająca" obiekt wraz z nami - typu Seba Wielki Biceps i Dziunia Blondziunia, biegający od kijka do kijka, robiący słodkie foteczki i głaszczących uwięzione małpeczki....
A już szczytem jest ten okropny monkey show...
Wielki minus za to miejsce, nie polecam, więcej bym się tam pojawić nie chciał. Monkey Center opuszczamy naprawdę zdruzgotani i zniesmaczeni.
Powoli opuszczamy Samui. Do opisania pozostała jeszcze wycieczka do parku narodowego Ang Thong. Ale... jak tak oglądam te zdjęcia, to nie ma w nich nic, czego nie zobaczylibyście po wyszukaniu w googlach w/w frazy, czy też po przejrzeniu tego na niniejszym forum... Zamiast więc kolejnej porcji widoczków i opowiadania o tym jak długo trzeba maszerować i jak bardzo się trzeba napocić, żeby te widoczki pooglądać, wrzucam obiecany wcześniej wpis o Chińczykach. Zasłużyli.
Wiecie, ja nie jestem rasistą. Nigdy nie byłem... Jak widzę Araba w autobusie, to nie patrzę na niego nerwowo czy się nie wysadzi na następnym przystanku. Widząc Murzyna nie myślę o tym, ile bawełny zbiera z kwintala. Widząc tłustego człowieka, nie myślę z którego stanu USA pochodzi. Widząc pijaka, nie próbuję zagadywać po rosyjsku. Widząc Chińczyka również nie miałem żadnych uprzedzeń. Ale ja mam wrażenie po tym wyjeździe, że uprzedzenia i stereotypy nie biorą się znikąd. One pochodzą z ludzkich doświadczeń.
Kto mieszka w bloku ten pewnie zna temat. Kto nie mieszka w bloku – niech uruchamia wyobraźnię. Wyobraź sobie, że masz swoje malutkie M2 i za ścianą przemiłą, siedemdziesiąciopięcioletnią sąsiadkę. Pani Pelagia taka. Pani Pelagia w wolnych chwilach, a tak się składa że od przejścia na emeryturę, ma tych chwil nieskończoną ilość, słucha radia. O tak, TEGO radia. Ponadto, żeby nie umknęło jej coś istotnego, ogląda również telewizję. Jest fanką brazylijsko-wenezuelskich seriali i teleekspresu. W związku z powyższym, włącza te urządzenia już po porannej mszy na którą codziennie uczęszcza o 6 rano, a wyłącza je... otóż nie wyłącza bo wiecznie przysypia wieczorem przed telewizorem. Pani Pelagia ma również telefon, na który regularnie dzwoni ktoś z rodziny, by sprawdzić czy szanowna nestorka rodu była łaskawa wreszcie kopnąć w kalendarz i zwolnić mieszkanie. Czy ja wspomniałem, że pani Pelagia jest przygłuchawa? Wyobraźcie więc sobie, że jest. I to radio i telewizor cały dzień natenetegesowują na pełen regulator. I ona też drze się do telefonu. Ponadto pani Pelagia, ponieważ mieszka samotnie (a dzieci i wnuki zaglądają do niej tylko jak mają urodziny, żeby dostać kopertę z prezentem, no i by sprawdzić czy może jednak już umarła ku radości spadkobierców) aby zapewnić sobie jakieś towarzystwo i nie oszaleć z samotności i zgryzoty, zakupiła w lokalnym sklepie zoologicznym papugę. I kanarka. A potem stwierdziła że smutno im będzie tak samotnie, więc kupiła jeszcze po jednej sztuce żeby były parki. I te papugi i kanarki skrzeczą, śpiewają i ćwierkają do siebie. Od mniej więcej pory porannej mszy bo tuż przed wyjściem, pani Pelagia zdejmuje im z klatek kocyki. Z racji że ptaki robią trochę hałasu, a pani Pelagia jednak chce wiedzieć co się na świecie dzieje, podkręca jeszcze głośniej, już drące się radio i telewizor. Aha, i jeszcze psa ma, Maciusia. Taki mały wyrfel marki podpłotnik zjadliwy, który szczeka za każdym razem gdy ktoś tupie na klatce schodowej. Czujecie już ten klimat? No i teraz jakaś nieznana i niezatrzymywalna siła (pradopodobnie również złośliwa) wkłada Was tuż za ścianę waszego bezpiecznego M2 i sadza przy stole u Pani Pelagii. I musicie tam siedzieć przez 2 godziny. Poza całym zoo które śpiewaszczekaćwiekaskrzeczy i słuchaniem ojczenasziprzekażciedatki, macie jeszcze do dyspozycji przeurocze historie Pani Pelagii, w których możecie zagłębić się w zgryzoty osoby posiadającej halluksy, poznać szczegóły życia z hemoroidami i dowiedzieć się jak trudno jest jeść makowca nie mając zębów.
Mniej więcej podobne emocje wzbudziła we mnie przejażdżka busikiem, wiozącym nas i grupę chińskich "dam" na w/w wycieczkę do w/w parku. Jezusie Nazareński, nie wiedziałem że ludzie potrafią narobić takiego hałasu, rabanu i tumultu. Jedna przez drugą, a która głośniej, a która rzuci bardziej wku**iającą sylabą, drylującą europejskie ucho, a której się uda tak nachylić na steranym człowiekiem, żeby mu poziom decybeli wypierniczyć w kosmosy tuż przy uchu... I tak non stop, od porannej mszy do ciemnej nocy... Znaczy od wejścia do busa i zaokrętowania na stateczku (tu już było luźniej, więc nie były aż tak irytujące). Nieco wcześniej, konkretnie na samym początku naszego wyjazdu, jeszcze na lotnisku w Wawie, w kolejce przed nami, stali Chińczycy (o czym wspominałem). Otóż tam narobili wiochy, kiedy ich bagaże były wypakowane ponad wszelkie normy i musieli je przepakowywać między sobią i z bagaży podręcznych do rejestowwanych lub w drugą stronę żeby wszystko się zgadzało. Fruwały kiecki, majtki, chińskie zupki, kokardy, wachlarze, no dramat jakiś... W ogóle, jak można przedobrzyć z bagażem mając do dyspozycji 30+7 kg?! Chwilę później kolejny komediodramat, kiedy dziecko lat 5, made in China, ciągnie walizkę na kółkach (też made in China) upakowaną po brzegi majtkami, koszulkami, chińskimi zupkami, kokardami i wachlarzami, a waliza ta jest większa niż owo dziecko. Pracownica linii prowadząca boarding delikatnie pani mamie pięciolatka grzecznie tłumaczy, że chyba tu komuś się coś pokiełbasiło, względnie posajgonkowało, a ta w ryk, że to dziecko i ono ma swoje rzeczy i że tyle tego jest i w ogóle co sie pani czepia... Dziecko oczywiście w międzyczasie biega między ludźmi, prawie włazi do nieswojego rękawa, obsługa za nim goni, matka się drze, stewki już widać że płoną, a ludzie czekają w kolejce aż kryzys międzynarodowy zostanie zażegnany... Normalnie lepiej niż u Fredry. Tylko że naprawdę.. Jeśli w jakimś miejscu (na ten przykład w Pałacu Królewskim w Bangkoku) nie można mieć odsłoniętych ramion i gołych kolan, to ten kto ma odsłonięte ramiona i kolana, jest na 90% Chińczykiem. I na 100% drze mordę tak, żeby na pewno wszystkie 450 osób będących w zasięgu słuchu go dokładnie usłyszały mimo, że wrzeszczy do swoich kolegów/koleżanek, stojących przed nim i pozujących do fotografii. A jak dostanie metalową anteną z rybą na końcu po łydkach i dostanie opieprz od przewodniczki, to jest wielce zdziwony... Ponadto, jeśli na łodzi typu longboat jest usadzonych 50 osób, ramię w ramię, pośladek w pośladek i nóżka w nóżkę, to jeśli siedzi obok Was Chińczyk, jest duża szansa że zechce napluć Wam na stopę. Takim soczystym, wyciągniętym z samych głębi trzewi, zielonym galaretkiem. Yummi! Oh, ale oczywiście, żeby nie było, że to zawsze chamstwo i prostactwo - Chinki są eleganckie. Nawet na entym poziomie parku narodowego. Na trasie którą zwykli ludzie przechodzą w butach trekingowych. Na śliskich kamieniach i gałęziach. Chinka będzie tamtędy szła w kwiatowokolorowej kiecuszce, w buciczkach z cekinami. Na obciasie. Serio.
No i tyle o Chińczykach. Tak jak mówiłem – zasłużyli na oddzielny wpis. Tak samo jak Hitler zasłużył na swoje miejsce w historii. Nikt przecież nie powiedział, że jest to chwalebne miejsce...Kończymy naszą przygodę na rajskich wyspach. Spędziliśmy tutaj piękny tydzień. Ale mimo że to już ostatni dzień, to jeszcze jedna atrakcja przed nami – niedzielny targ na Lamai. Jeszcze koło południa śmigaliśmy tutaj skuterkiem. Minęliśmy parę samochodów z których zrzucano konstrukcje straganów ale naprawdę nie spodziewaliśmy się tego, co zastaniemy później... A co było później? Droga zamknięta i zamieniona w targowisko typu tramwaj (znaczy że takie długie). I tłum. Sprzedawców, kupujących, turystów.
Cały targ bardzo mocno energetyczny
:D
A co tu można kupić? Ano w zasadzie, co tylko by Wam na myśl mogło przyjść. Szwarc, mydło i powidło. O proszę, tutaj jest mydło na ten przykład. Swoją drogą – przecudowna robota. Ręcznie dłubane kolorowe mydełka
Oczywiście są również słynne zegarki. Rolexy, Pateki, Festiny, co tylko dusza zapragnie. W cenach szalenie atrakcyjnych i jakości porównywalnej do tych odpustowych zegarków za 15 złotych z dumnym napisem Casio.
Są również rzeczy typu "coś z niczego". I tutaj się naprawdę zachwyciłem
To co widzicie na powyższym zdjęciu to zabawki zrobione... ze śmieci. Konkretnie z puszek. Samolociki, samochodziki i inne maszynki, wycinane z cienkiej blachy – moim zdaniem małe dzieła sztuki.
Odzieży również nie brakuje. Poza wszelkimi koszulkami z napisem "I love Thailand", dżinsami i inną konfekcją, zaopatrzymy się tutaj również w markowe majtasy za równowartość 10 złotych.
A garnitury polecają... No sami zobaczcie kto
:D Prawa autorskie? Copyrighty? A na co to komu! Tutaj nawet lokalny krawiec może się zareklamować jak mu pasuje
:D
Szukacie lokalnych przypraw? Całe stosy!
Naczynia? Są. I to akurat jest coś, co bardzo chciałbym mieć ale nie mam, bo kosztowało krocie i było ciężkie, więc bagaż by ich nie przyjął. Chodzi konkretnie o naczynia z drewna mango w których się zakochałem. I które jeszcze przywiozę przy innej okazji...
No i oczywiście, wśród tego całego galimatiasu zakupowego, kiedy już zgłodniejemy to odchodzimy na jedną z uliczek przecinających powyższy targ. I wstępujemy w rzekę ludzi szukających żarcia
:D A co tu można zjeść – zapytacie. A na co macie ochotę?
:D
Szaszłyka? Proszę bardzo!
Może jakieś owoce morza? Ośmiorniczkę?
A może muszelki?
Albo coś w paniereczce? Krewety w tempurze mogą być?
Mięso z kraba? Na miejscu gotowane i obierane przez panie obieraczki? Się robi!
Tajska klasyka czyli padthai? No jakżeby miało go zabraknąć?
Albo chcenie tej totalnie odjechanej egzotyki? Jest! I to po polsku! Magia!
:D
To może deser wreszcie? Ciasteczko?
Czy lepiej słynne tajskie lody?
Oczywiście, zjecie tu też mango sticky rice, pizzę, czy ziemniaka z nadzieniem. Oczywiste, prawda?
:D Z głodu tutaj nie da się zejść.
Tak, targ na Lamai to jest przeżycie. Totalna ciasnota, gwar, mnóstwo kolorów i zapachów, coś czego nie można pominąć będąc tam. No i jeszcze ważne info – taksówkarze i songthawarze chętniej negocjują ceny – w końcu to dla nich żniwa
;)Czasu ostatnio mało, a roboty dużo. Ale do końca tygodnia postaram się znaleźć chwilę czasu żeby skrobnąć dalszy ciąg. Także cierpliwości
;-)correos to dla mnie też jeden egzemplarz poproszę
:DTrochę przerwa się zrobiła w tym tasiemcu... Niestety roboty było mnóstwo, a czasu mało. Ale już jedziemy dalej. I coraz wyraźniej widać koniec
;)
Wracamy do Bangkoku. Żegnamy wyspy ostatnim rachunkiem za taksówkę - z jednego końca wyspy na drugi wołali sobie 600 BHT, ostatecznie stanęło na 400. W ogóle to z duszą na ramieniu wyjeżdżaliśmy, ponieważ umówiliśmy się z taryfiarzem dzień wcześniej, bo na przystani trzeba było być o 7. A przed 7 w poprzednie dni, żadnego na pobliskim postoju nie widziałem. Trochę strach był czy nas nie wystawi, ale szczęśliwie czekałrano i dowiózł nas zgodnie z umową.
Na przystani nie ma naszych biletów... Zamówione i zapłacone od ponad pół roku (transfer łączony, zakupiony w Air Asia). Please wait" i "It's OK" to dwa wyrażenia których słuchaliśmy przez jakieś 40 minut nerwowej krzątaniny 4 pań... W dodatku brzydkich co wcale nie poprawiało humoru. Kolejka nas mija, każdy odbiera co ma odebrać i idzie na prom a my stoimy. It's OK, please wait. I po dobrych 40 minutach pani która nas zapewniała że yts okej, jak gdyby nigdy nic wyjęła nasze bilety spod lady o_O Zmaterializowały się chyba...
Samolot Air Asia to raczej nic niezwykłego – puszka upakowana po brzegi ludźmi, miejsca na nogi nie ma, można sobie kupić jakieś przekąski czy inne napoje.Tania linia, ot co.
Tutaj kawałek Bangkoku z perspektywy odrzutowej konserwy ludzkiej
W Bangkoku mamy jeszcze 3 noclegi w UMA Residence. Hotel fajny – obsługa pomocna, pod drzwiami zawsze stoi taksówka (a taksówkarze nie próbują cię od razu oskubać i bez szemrania włączają taksometr), w środku basen otwarty (ale jako że jest ze wszystkich stron "obudowany hotelem" to mimo że gorąco – woda jest zimna).
Pokój to jest czad
:D Wielkie wyro w małym pomieszczeniu. Klima hula, czyściuteńko, mydełka, ręczniczki, co ino wygodnemu podróżnikowi trzeba. Szlafroki też są. I kapcie jednorazowe.
I cud nad cuda – łazienka z oknem... na pokój xD Jak ktoś lubi gołym pitokiem (tudzież cycem – zależnie od tego co tam ma, a jak wiadomo powszechnie, w Tajlandii może to być jedna i ta sama osoba
;) ) poświecić przed współmieszkańcami.
Ale żeby było uczciwie – w okienku jest roleta także ci co nie lubią jednak świecić tym czy tamtym, mogą się odgrodzić wizualnie od reszty świata
:)
Dzielnica jakaś mniej ciekawa niż ta w której byliśmy pierwszego dnia. Są budy z jedzeniem ale jakoś tak... za bardzo miejsko, za mało kameralnie jak dla mnie (o ile w Bangkoku w ogóle można mówić o jakiejś kameralności... No sami popatrzcie
Przez te 3 dni które nam zostały, mamy zamiar pooglądać jeszcze trochę Bangkok i skoczyć do Kanchanaburi. Ale w to w kolejnym wrzucie bo dziś dotarliśmy na miejsce późno po południu, jesteśmy wymęczeni, a rano trzeba wstać około 5 rano. Ale już Wam powiem, że warto
:)Jako się rzekło – 5:00 pobudka bo coś około 6:00 powinien odjeżdżać pierwszy autobus z Southern Bus Station w stronę Kanchanburi. Jeszcze dobrze nie wysiedliśmy z taksówki, a już zostaliśmy zaczepieni przez panią. Pani zaczepiła zwrotem: - Kanchanburi? - i zrobiła tu taki wymyk brwiami połączony z alerbachem za pomocą kącików ust. Czyli że się uśmiechnęła szeroko. - Uhm – odpowiedzieliśmy inteligentnie z lekka zaskoczeni jej zdolnościami profetycznymi, zwłaszcza że jest przed 6:00 rano. Dokonaliśmy wymiany 200 BHT na dwa bilety i siedliśmy w busiku jakich wiele (taki sam jak wiózł nas do hotelu na Samui). Sam dworzec mimo śmiertelnie wczesnej pory (wstawać w wakacje przed 9:00? Szaleństwo jakieś...) pełen ludzi.
Można też oczywiście bezproblemowo wciąć jakieś śniadanko
Po jakichś dwóch godzinach jazdy (albo półtorej – nie pamiętam już...) docieramy do Kanchanburi. Ledwie wytoczyliśmy się z "naszego" wozu, a już doskoczył do nas Taj z zapytaniem - Erawan Waterfalls? Zrobił przy tym salto z pięciokrotnym akslem za pomocą zębów – czyli wyszczerzył kły w uśmiechu. - Uhm – przytaknęliśmy zszokowani jego domyślnością, zwłaszcza że jeszcze nie było 8:00
Kupiliśmy bilety (50BHT na głowę), zapakowaliśmy się w wehikuł czasu i pognaliśmy w stronę wodospadów.
No i dojechaliśmy do Erawan National Park, którego główną atrakcją są przepięknej urody wodospady
W sumie, jak pewnie wiecie z wielu poprzednich relacji, jest tych wodospadów mnóstwo, a rozłożone są na 7 poziomach. Nie będę dzielić wam że ten na tym poziomie, a tamten na innym. Proszę, wielka garść fotek przed Wami. Woda, bambusy, wodospady, motyle, widoki i małpy (małpy nie dały się złapać w obiektyw niestety ale przysięgam że tam były).
Rosną tam też takie dziwolągi typu egzotycznego
Po drodze, gdzieś między 4 a 5 poziomem (czyli tam gdzie już kończy się lekki spacer pod górkę, a zaczyna delikatna wspinaczka) spotykamy takiego małego zdobywcę.
O i takie coś jeszcze... Może ktoś mi powie o co chodzi, bo ja niestety nie wiem... W kilku miejscach, spotkaliśmy drzewa poowijane najczęściej sukienkami. Nieraz stały przy nich buty, wisiały kapelusze, leżały jakieś drobne przedmioty itp. W pierwszym momencie, myślałem że są to rzeczy zagubione lub porzucone przez turystów, no ale jak tu zgubić takie kolorowe kiecki? Potem przyszło na myśl, że to może coś w stylu darów wotywnych... Z daleka wygląda jak sklep z pamiątkami w środku dżungli. Ale do teraz tak naprawdę nie mam pojęcia o co kaman. Ktoś rozjaśni mi umysł?
:D
I tak na finał wycieczki po parku – najwyższy poziom.
Fajnie czyta sie Twoja relacje, niedawno bylem w Tajlandii, a w przyszlym roku wybieram sie znowu. Chetnie dowiem sie co warto uwzglednic w moim planie.Ale... ja bym numer biletu i kod kreskowy zamazal. Dam sobie malego palca uciaz za to ze sa tu ludzie, ktorzy umieja to rozkodowac i wprowadzic zmiany w rezerwacji
;)
Nie wiedziałem, że z numeru biletu można TYLE wyczytać... Moderacji dziękuję za interwencję
;)Fotka poprawiona, teraz mam nadzieję, że już pokazana światu w bezpieczny dla mnie sposób
:D
Super relacja! Też czekam na kolejne części bo za 2 miesiące będę po części robił tą samą trasę. Pierwsze 1-2 dni w Bangkoku a później pociągiem + prom na którąś z wysp Koh Tao albo Koh Samui. Szczególnie ciekaw jestem porównania tych dwóch wysp bo póki co nie zdecydowałem się jeszcze na której zrobić stopa na te 3-4 noce
;)
Ja czytam!! Proszę o ciąg dalszy!Doskonała lektura na tę pogodę, która jest za oknem. Masz wspaniały dar pisania, bo zdjęć z Tajlandii widziałam już mnóstwo, ale tutaj są dopełnieniem ciekawie opowiedzianej historii
:)Odbyłam podobną wyprawę w styczniu, trafiliśmy na totalne ulewy przez kilka dni z rzędu i z wysp nic nie skorzystaliśmy. Tym bardziej z zazdrością oglądam Wasze foty, choć przyznam, że to niełatwe, bo aż mnie w środku coś boli, że takie widoki mnie ominęły.
Quote:Ergo – nie bierzcie z Polski sprzętu do snurkowania – szkoda miejsca w plecaku i pieniędzy (wspominałem, że kupiłem Fachowy Sprzęt Do Snurkowania Który I Tak Mi Przeciekał Taka Jego Mać za 70zł w Polsce? Nie? No to już wspomniałem...). Koniec dygresji.Owszem brać ze sobą, bo jakość sprzętu na miejscu to kpina
:) Ale nie kupowanie taniochy. Porządna rurka razem z maską to koszt min. 200 zł...
Ja i tak uważam że na dwa dni snurkowania to jednak 70 zeta to zdecydowanie za dużo. Zwłaszcza że te ichniejsze nie ciekły
:) Biorę się za dalsze pisanie
;)
Przypomina mi się pierwszy pobyt w Tajlandii, też na Samui, te same miejsca co u Ciebie, też pierwszy raz śmigaliśmy skuterkiem
:) No i też bardzo podobała nam się Crystal Bay. Dzięki za relację!
Tak z grubsza koszty (podaję na osobę) według kursów i przeliczników z dnia zakupu (czyli z dużym wyprzedzeniem). Z racji że kurs dolara w tym czasie brykał jak dziki odyniec po sosnowym młodniku, na dziś dzień te przeliczenia mogą być mocno oderwane od rzeczywistości.Transporty:WAW-BKK-WAW - 1705 zł (samolot)BKK - Koh Tao (pociąg+bus+prom) 205 złKoh Tao - Samui (prom) 70 złSamui - BKK (prom+bus+samolot) 180 złNoclegi:Bangkok (1. noc) 44 złKoh Tao (4 noce) 350 złSamui (5 nocy) 450 złBangkok (3 noce) 210 złUbezpieczenie podróżne 185 złCzyli twardych kosztów wychodzi 3400zł. A w sumie z jedzeniem, wszelkiej maści pamiątkami (z którymi z perspektywy czasu patrząc, zdrowo przegięliśmy), lodami, zabawami, nurkowaniami, napiwkami i co tam jeszcze trzeba było opłacać, zostawiliśmy w kraju króla Mahy Vajiralongkorna (i po drodze) równo po 6000 zł. Ale tak jak pisałem - nie jechaliśmy na oszczędzanie tylko na wakacje, więc spokojnie ten budżet możnaby okrawać do znacznie drobniejszych pieniędzy
:)
Docieramy też do miejsca, które przed wejściem do środka wydało mi się być fajnym... A potem... Cóż...
Miejsce to nazywa się Samui Monkey Center i byłem przekonany, że to taki azyl dla małp, które czy to odebrano kiepskim hodowcom, czy to z jakichś przyczyn nie poradziłyby sobie w naturze. Faktycznie jednak, to takie bardzo biedne zoo, gdzie zwierzęta są przywiązane łańcuchami do słupów, by mogły wskakiwać turystom na ramiona i żebrać o jedzenie. Poza małpami są też ptaki, i trochę innych zwierząt egzotycznych, których nazw nawet nie znam... Siedzą w ciasnych klatkach i czekają na niewiadomo co... Kiedy zapytałem naszego "przewodnika" czy te zwierzęta, kiedy już podrosną (bo jest tam mnóstwo małpich małolatów) są wypuszczane na wolność, nagle zapomniał że zna angielski...
Niestety, jest to kolejna mordownia zwierząt, nastawiona na wyciąganie pieniędzy z turystów (wejście 300 BHT) zamiast na faktyczne pomaganie. I niestety, chętni do płacenia są. Albo jak my - którzy weszli przez ciekawość i wychodzą wkurzeni, albo jak parka "zwiedzająca" obiekt wraz z nami - typu Seba Wielki Biceps i Dziunia Blondziunia, biegający od kijka do kijka, robiący słodkie foteczki i głaszczących uwięzione małpeczki....
A już szczytem jest ten okropny monkey show...
Wielki minus za to miejsce, nie polecam, więcej bym się tam pojawić nie chciał. Monkey Center opuszczamy naprawdę zdruzgotani i zniesmaczeni.
Wiecie, ja nie jestem rasistą. Nigdy nie byłem... Jak widzę Araba w autobusie, to nie patrzę na niego nerwowo czy się nie wysadzi na następnym przystanku. Widząc Murzyna nie myślę o tym, ile bawełny zbiera z kwintala. Widząc tłustego człowieka, nie myślę z którego stanu USA pochodzi. Widząc pijaka, nie próbuję zagadywać po rosyjsku. Widząc Chińczyka również nie miałem żadnych uprzedzeń. Ale ja mam wrażenie po tym wyjeździe, że uprzedzenia i stereotypy nie biorą się znikąd. One pochodzą z ludzkich doświadczeń.
Kto mieszka w bloku ten pewnie zna temat. Kto nie mieszka w bloku – niech uruchamia wyobraźnię.
Wyobraź sobie, że masz swoje malutkie M2 i za ścianą przemiłą, siedemdziesiąciopięcioletnią sąsiadkę. Pani Pelagia taka. Pani Pelagia w wolnych chwilach, a tak się składa że od przejścia na emeryturę, ma tych chwil nieskończoną ilość, słucha radia. O tak, TEGO radia. Ponadto, żeby nie umknęło jej coś istotnego, ogląda również telewizję. Jest fanką brazylijsko-wenezuelskich seriali i teleekspresu. W związku z powyższym, włącza te urządzenia już po porannej mszy na którą codziennie uczęszcza o 6 rano, a wyłącza je... otóż nie wyłącza bo wiecznie przysypia wieczorem przed telewizorem. Pani Pelagia ma również telefon, na który regularnie dzwoni ktoś z rodziny, by sprawdzić czy szanowna nestorka rodu była łaskawa wreszcie kopnąć w kalendarz i zwolnić mieszkanie. Czy ja wspomniałem, że pani Pelagia jest przygłuchawa? Wyobraźcie więc sobie, że jest. I to radio i telewizor cały dzień natenetegesowują na pełen regulator. I ona też drze się do telefonu.
Ponadto pani Pelagia, ponieważ mieszka samotnie (a dzieci i wnuki zaglądają do niej tylko jak mają urodziny, żeby dostać kopertę z prezentem, no i by sprawdzić czy może jednak już umarła ku radości spadkobierców) aby zapewnić sobie jakieś towarzystwo i nie oszaleć z samotności i zgryzoty, zakupiła w lokalnym sklepie zoologicznym papugę. I kanarka. A potem stwierdziła że smutno im będzie tak samotnie, więc kupiła jeszcze po jednej sztuce żeby były parki. I te papugi i kanarki skrzeczą, śpiewają i ćwierkają do siebie. Od mniej więcej pory porannej mszy bo tuż przed wyjściem, pani Pelagia zdejmuje im z klatek kocyki. Z racji że ptaki robią trochę hałasu, a pani Pelagia jednak chce wiedzieć co się na świecie dzieje, podkręca jeszcze głośniej, już drące się radio i telewizor. Aha, i jeszcze psa ma, Maciusia. Taki mały wyrfel marki podpłotnik zjadliwy, który szczeka za każdym razem gdy ktoś tupie na klatce schodowej. Czujecie już ten klimat?
No i teraz jakaś nieznana i niezatrzymywalna siła (pradopodobnie również złośliwa) wkłada Was tuż za ścianę waszego bezpiecznego M2 i sadza przy stole u Pani Pelagii. I musicie tam siedzieć przez 2 godziny. Poza całym zoo które śpiewaszczekaćwiekaskrzeczy i słuchaniem ojczenasziprzekażciedatki, macie jeszcze do dyspozycji przeurocze historie Pani Pelagii, w których możecie zagłębić się w zgryzoty osoby posiadającej halluksy, poznać szczegóły życia z hemoroidami i dowiedzieć się jak trudno jest jeść makowca nie mając zębów.
Mniej więcej podobne emocje wzbudziła we mnie przejażdżka busikiem, wiozącym nas i grupę chińskich "dam" na w/w wycieczkę do w/w parku. Jezusie Nazareński, nie wiedziałem że ludzie potrafią narobić takiego hałasu, rabanu i tumultu. Jedna przez drugą, a która głośniej, a która rzuci bardziej wku**iającą sylabą, drylującą europejskie ucho, a której się uda tak nachylić na steranym człowiekiem, żeby mu poziom decybeli wypierniczyć w kosmosy tuż przy uchu... I tak non stop, od porannej mszy do ciemnej nocy... Znaczy od wejścia do busa i zaokrętowania na stateczku (tu już było luźniej, więc nie były aż tak irytujące).
Nieco wcześniej, konkretnie na samym początku naszego wyjazdu, jeszcze na lotnisku w Wawie, w kolejce przed nami, stali Chińczycy (o czym wspominałem). Otóż tam narobili wiochy, kiedy ich bagaże były wypakowane ponad wszelkie normy i musieli je przepakowywać między sobią i z bagaży podręcznych do rejestowwanych lub w drugą stronę żeby wszystko się zgadzało. Fruwały kiecki, majtki, chińskie zupki, kokardy, wachlarze, no dramat jakiś... W ogóle, jak można przedobrzyć z bagażem mając do dyspozycji 30+7 kg?!
Chwilę później kolejny komediodramat, kiedy dziecko lat 5, made in China, ciągnie walizkę na kółkach (też made in China) upakowaną po brzegi majtkami, koszulkami, chińskimi zupkami, kokardami i wachlarzami, a waliza ta jest większa niż owo dziecko. Pracownica linii prowadząca boarding delikatnie pani mamie pięciolatka grzecznie tłumaczy, że chyba tu komuś się coś pokiełbasiło, względnie posajgonkowało, a ta w ryk, że to dziecko i ono ma swoje rzeczy i że tyle tego jest i w ogóle co sie pani czepia... Dziecko oczywiście w międzyczasie biega między ludźmi, prawie włazi do nieswojego rękawa, obsługa za nim goni, matka się drze, stewki już widać że płoną, a ludzie czekają w kolejce aż kryzys międzynarodowy zostanie zażegnany... Normalnie lepiej niż u Fredry. Tylko że naprawdę..
Jeśli w jakimś miejscu (na ten przykład w Pałacu Królewskim w Bangkoku) nie można mieć odsłoniętych ramion i gołych kolan, to ten kto ma odsłonięte ramiona i kolana, jest na 90% Chińczykiem. I na 100% drze mordę tak, żeby na pewno wszystkie 450 osób będących w zasięgu słuchu go dokładnie usłyszały mimo, że wrzeszczy do swoich kolegów/koleżanek, stojących przed nim i pozujących do fotografii. A jak dostanie metalową anteną z rybą na końcu po łydkach i dostanie opieprz od przewodniczki, to jest wielce zdziwony...
Ponadto, jeśli na łodzi typu longboat jest usadzonych 50 osób, ramię w ramię, pośladek w pośladek i nóżka w nóżkę, to jeśli siedzi obok Was Chińczyk, jest duża szansa że zechce napluć Wam na stopę. Takim soczystym, wyciągniętym z samych głębi trzewi, zielonym galaretkiem. Yummi!
Oh, ale oczywiście, żeby nie było, że to zawsze chamstwo i prostactwo - Chinki są eleganckie. Nawet na entym poziomie parku narodowego. Na trasie którą zwykli ludzie przechodzą w butach trekingowych. Na śliskich kamieniach i gałęziach. Chinka będzie tamtędy szła w kwiatowokolorowej kiecuszce, w buciczkach z cekinami. Na obciasie. Serio.
No i tyle o Chińczykach. Tak jak mówiłem – zasłużyli na oddzielny wpis. Tak samo jak Hitler zasłużył na swoje miejsce w historii. Nikt przecież nie powiedział, że jest to chwalebne miejsce...Kończymy naszą przygodę na rajskich wyspach. Spędziliśmy tutaj piękny tydzień. Ale mimo że to już ostatni dzień, to jeszcze jedna atrakcja przed nami – niedzielny targ na Lamai. Jeszcze koło południa śmigaliśmy tutaj skuterkiem. Minęliśmy parę samochodów z których zrzucano konstrukcje straganów ale naprawdę nie spodziewaliśmy się tego, co zastaniemy później... A co było później? Droga zamknięta i zamieniona w targowisko typu tramwaj (znaczy że takie długie). I tłum. Sprzedawców, kupujących, turystów.
Cały targ bardzo mocno energetyczny :D
A co tu można kupić? Ano w zasadzie, co tylko by Wam na myśl mogło przyjść. Szwarc, mydło i powidło. O proszę, tutaj jest mydło na ten przykład. Swoją drogą – przecudowna robota. Ręcznie dłubane kolorowe mydełka
Oczywiście są również słynne zegarki. Rolexy, Pateki, Festiny, co tylko dusza zapragnie. W cenach szalenie atrakcyjnych i jakości porównywalnej do tych odpustowych zegarków za 15 złotych z dumnym napisem Casio.
Są również rzeczy typu "coś z niczego". I tutaj się naprawdę zachwyciłem
To co widzicie na powyższym zdjęciu to zabawki zrobione... ze śmieci. Konkretnie z puszek. Samolociki, samochodziki i inne maszynki, wycinane z cienkiej blachy – moim zdaniem małe dzieła sztuki.
Odzieży również nie brakuje. Poza wszelkimi koszulkami z napisem "I love Thailand", dżinsami i inną konfekcją, zaopatrzymy się tutaj również w markowe majtasy za równowartość 10 złotych.
A garnitury polecają... No sami zobaczcie kto :D Prawa autorskie? Copyrighty? A na co to komu! Tutaj nawet lokalny krawiec może się zareklamować jak mu pasuje :D
Szukacie lokalnych przypraw? Całe stosy!
Naczynia? Są. I to akurat jest coś, co bardzo chciałbym mieć ale nie mam, bo kosztowało krocie i było ciężkie, więc bagaż by ich nie przyjął. Chodzi konkretnie o naczynia z drewna mango w których się zakochałem. I które jeszcze przywiozę przy innej okazji...
No i oczywiście, wśród tego całego galimatiasu zakupowego, kiedy już zgłodniejemy to odchodzimy na jedną z uliczek przecinających powyższy targ. I wstępujemy w rzekę ludzi szukających żarcia :D A co tu można zjeść – zapytacie. A na co macie ochotę? :D
Szaszłyka? Proszę bardzo!
Może jakieś owoce morza? Ośmiorniczkę?
A może muszelki?
Albo coś w paniereczce? Krewety w tempurze mogą być?
Mięso z kraba? Na miejscu gotowane i obierane przez panie obieraczki? Się robi!
Tajska klasyka czyli padthai? No jakżeby miało go zabraknąć?
Albo chcenie tej totalnie odjechanej egzotyki? Jest! I to po polsku! Magia! :D
To może deser wreszcie? Ciasteczko?
Czy lepiej słynne tajskie lody?
Oczywiście, zjecie tu też mango sticky rice, pizzę, czy ziemniaka z nadzieniem. Oczywiste, prawda? :D Z głodu tutaj nie da się zejść.
Tak, targ na Lamai to jest przeżycie. Totalna ciasnota, gwar, mnóstwo kolorów i zapachów, coś czego nie można pominąć będąc tam. No i jeszcze ważne info – taksówkarze i songthawarze chętniej negocjują ceny – w końcu to dla nich żniwa ;)Czasu ostatnio mało, a roboty dużo. Ale do końca tygodnia postaram się znaleźć chwilę czasu żeby skrobnąć dalszy ciąg. Także cierpliwości ;-)correos to dla mnie też jeden egzemplarz poproszę :DTrochę przerwa się zrobiła w tym tasiemcu... Niestety roboty było mnóstwo, a czasu mało. Ale już jedziemy dalej. I coraz wyraźniej widać koniec ;)
Wracamy do Bangkoku. Żegnamy wyspy ostatnim rachunkiem za taksówkę - z jednego końca wyspy na drugi wołali sobie 600 BHT, ostatecznie stanęło na 400. W ogóle to z duszą na ramieniu wyjeżdżaliśmy, ponieważ umówiliśmy się z taryfiarzem dzień wcześniej, bo na przystani trzeba było być o 7. A przed 7 w poprzednie dni, żadnego na pobliskim postoju nie widziałem. Trochę strach był czy nas nie wystawi, ale szczęśliwie czekałrano i dowiózł nas zgodnie z umową.
Na przystani nie ma naszych biletów... Zamówione i zapłacone od ponad pół roku (transfer łączony, zakupiony w Air Asia). Please wait" i "It's OK" to dwa wyrażenia których słuchaliśmy przez jakieś 40 minut nerwowej krzątaniny 4 pań... W dodatku brzydkich co wcale nie poprawiało humoru. Kolejka nas mija, każdy odbiera co ma odebrać i idzie na prom a my stoimy. It's OK, please wait.
I po dobrych 40 minutach pani która nas zapewniała że yts okej, jak gdyby nigdy nic wyjęła nasze bilety spod lady o_O Zmaterializowały się chyba...
Samolot Air Asia to raczej nic niezwykłego – puszka upakowana po brzegi ludźmi, miejsca na nogi nie ma, można sobie kupić jakieś przekąski czy inne napoje.Tania linia, ot co.
Tutaj kawałek Bangkoku z perspektywy odrzutowej konserwy ludzkiej
W Bangkoku mamy jeszcze 3 noclegi w UMA Residence. Hotel fajny – obsługa pomocna, pod drzwiami zawsze stoi taksówka (a taksówkarze nie próbują cię od razu oskubać i bez szemrania włączają taksometr), w środku basen otwarty (ale jako że jest ze wszystkich stron "obudowany hotelem" to mimo że gorąco – woda jest zimna).
Pokój to jest czad :D Wielkie wyro w małym pomieszczeniu. Klima hula, czyściuteńko, mydełka, ręczniczki, co ino wygodnemu podróżnikowi trzeba. Szlafroki też są. I kapcie jednorazowe.
I cud nad cuda – łazienka z oknem... na pokój xD Jak ktoś lubi gołym pitokiem (tudzież cycem – zależnie od tego co tam ma, a jak wiadomo powszechnie, w Tajlandii może to być jedna i ta sama osoba ;) ) poświecić przed współmieszkańcami.
Ale żeby było uczciwie – w okienku jest roleta także ci co nie lubią jednak świecić tym czy tamtym, mogą się odgrodzić wizualnie od reszty świata :)
Dzielnica jakaś mniej ciekawa niż ta w której byliśmy pierwszego dnia. Są budy z jedzeniem ale jakoś tak... za bardzo miejsko, za mało kameralnie jak dla mnie (o ile w Bangkoku w ogóle można mówić o jakiejś kameralności... No sami popatrzcie
Przez te 3 dni które nam zostały, mamy zamiar pooglądać jeszcze trochę Bangkok i skoczyć do Kanchanaburi. Ale w to w kolejnym wrzucie bo dziś dotarliśmy na miejsce późno po południu, jesteśmy wymęczeni, a rano trzeba wstać około 5 rano. Ale już Wam powiem, że warto :)Jako się rzekło – 5:00 pobudka bo coś około 6:00 powinien odjeżdżać pierwszy autobus z Southern Bus Station w stronę Kanchanburi. Jeszcze dobrze nie wysiedliśmy z taksówki, a już zostaliśmy zaczepieni przez panią. Pani zaczepiła zwrotem:
- Kanchanburi? - i zrobiła tu taki wymyk brwiami połączony z alerbachem za pomocą kącików ust. Czyli że się uśmiechnęła szeroko.
- Uhm – odpowiedzieliśmy inteligentnie z lekka zaskoczeni jej zdolnościami profetycznymi, zwłaszcza że jest przed 6:00 rano.
Dokonaliśmy wymiany 200 BHT na dwa bilety i siedliśmy w busiku jakich wiele (taki sam jak wiózł nas do hotelu na Samui). Sam dworzec mimo śmiertelnie wczesnej pory (wstawać w wakacje przed 9:00? Szaleństwo jakieś...) pełen ludzi.
Można też oczywiście bezproblemowo wciąć jakieś śniadanko
Po jakichś dwóch godzinach jazdy (albo półtorej – nie pamiętam już...) docieramy do Kanchanburi. Ledwie wytoczyliśmy się z "naszego" wozu, a już doskoczył do nas Taj z zapytaniem
- Erawan Waterfalls? Zrobił przy tym salto z pięciokrotnym akslem za pomocą zębów – czyli wyszczerzył kły w uśmiechu.
- Uhm – przytaknęliśmy zszokowani jego domyślnością, zwłaszcza że jeszcze nie było 8:00
Kupiliśmy bilety (50BHT na głowę), zapakowaliśmy się w wehikuł czasu i pognaliśmy w stronę wodospadów.
No i dojechaliśmy do Erawan National Park, którego główną atrakcją są przepięknej urody wodospady
W sumie, jak pewnie wiecie z wielu poprzednich relacji, jest tych wodospadów mnóstwo, a rozłożone są na 7 poziomach. Nie będę dzielić wam że ten na tym poziomie, a tamten na innym. Proszę, wielka garść fotek przed Wami. Woda, bambusy, wodospady, motyle, widoki i małpy (małpy nie dały się złapać w obiektyw niestety ale przysięgam że tam były).
Rosną tam też takie dziwolągi typu egzotycznego
Po drodze, gdzieś między 4 a 5 poziomem (czyli tam gdzie już kończy się lekki spacer pod górkę, a zaczyna delikatna wspinaczka) spotykamy takiego małego zdobywcę.
O i takie coś jeszcze... Może ktoś mi powie o co chodzi, bo ja niestety nie wiem... W kilku miejscach, spotkaliśmy drzewa poowijane najczęściej sukienkami. Nieraz stały przy nich buty, wisiały kapelusze, leżały jakieś drobne przedmioty itp. W pierwszym momencie, myślałem że są to rzeczy zagubione lub porzucone przez turystów, no ale jak tu zgubić takie kolorowe kiecki? Potem przyszło na myśl, że to może coś w stylu darów wotywnych... Z daleka wygląda jak sklep z pamiątkami w środku dżungli. Ale do teraz tak naprawdę nie mam pojęcia o co kaman. Ktoś rozjaśni mi umysł? :D
I tak na finał wycieczki po parku – najwyższy poziom.