Persepolis to kawał historii Persji. Jej dawna stolica, datowana na 518 r. pne. Zdobyta i zniszczona przez Aleksandra Wielkiego Macedońskiego. Nastawiłem się na kamyczki, tymczasem było pozytywne zaskoczenie. To, co zostało, daje świetne wyobrażenie, jak to miejsce wyglądało 2500 lat temu. Do tego piękne dwa grobowce wykute w okolicznych górach.
80 km dalej są Pasagrady, czyli jeszcze starsza stolica porzucona właśnie na rzecz Persepolis (z racji na walory obronne), gdzie dociera się w opcji wycieczki całodziennej. My odpuściliśmy – raz że tego dnia wieczorem mieliśmy samolot, dwa – tam do oglądania jest naprawdę niewiele. Tylko dla fascynatów. 10km za Persepolis znajduje się Naqsh-e Rustam, czyli Nekropolis. Miejsce z wykutymi w skale królewskimi grobowcami (mała Petra) oraz z przyległą świątynią zoroastriańską, gdzie na wieży milczenia wystawiano zwłoki na pożarcie. Bo dla wyznawców tej religii ziemia jest tworem czystym, natomiast zwłoki absolutnie nie. Dlatego wystawiano je na pożarcie, gdzie cała zgnilizna śmierci miała zostać pożarta przez np. sępy. Dopiero suche resztki nadawały się do pochowania.
Do hotelu wróciliśmy o 13. Nie robili nam problemu z późnym check outem. Poprosiłem o transport na lotnisko o 17 i przypomniałem, że mieli nas gratis odebrać. To niech teraz zawiozą. Trzeba było coś zjeść. Restauracje (w hotelach)w Iranie są świetne. Siedzi się na ławie/kojcu wyłożonej poduchami i dywanikiem. Jedzenie w pozycji siedzącej z talerzami rozłożonymi na podłożu może nie jest wygodne, ale przyjemne i klimatyczne. W takich warunkach pali się też sishę i pije herbatkę, którą podają z kostkami cukru (te wsadza się do ust i zapija herbatą) lub lizakami, którymi można mieszać w herbacie. Do jedzenia zamówiliśmy miejscowy specjał, tradycyjne irańskie Dizi. Jest to zupa z jagnięciną, warzywami i ciecierzycą. Do oddzielnej miski należy odlać wywar mięsny, natomiast całą pozostałą gęstą zawartość ubić tłuczkiem i zjeść, zawijając np. z chlebkiem lawasz. Polecam.
Na zwiedzanie Shiraz pozostało nam ponad 3h. Wszystko się udało, ale prawie wszędzie przemieszczaliśmy się Snappem (cena średnio 30.000IRR za kurs). W pierwszej kolejności udaliśmy się do Nasir Al-Mulk, czyli tzw. różowego meczetu. Wstęp 150.000IRR. Pan w kasie od razu nas uprzedził, że efekt rozświetlonych witraży widoczny jest tylko rano i czy na pewno chcemy wejść. Tak, wiedzieliśmy o tym, ale logistycznie nie dało się tego inaczej ogarnąć. Sytuacja ta miała pewien plus – w środku było początkowo zupełnie pusto! Niestety o tej porze witraże od zewnętrznej strony były zasłonięte, mimo tego spektakularny efekt rozświetlonych, kolorowych szkiełek był widoczny.
Pozostaje mi tylko wyobrazić sobie, jak to wygląda rano o 9, gdy witraże rzucają kolorowe cienie na dywany. I wtem nadjechali. Całe watahy skośnookich. Nie mam o nich dobrego zdania, bo zachowują się co najmniej dziko. Wpadli do meczetu, rozbiegli się po wszystkich nawach nie odrywając skośnych oczu od wizjerów aparatów. Wydawali przy tym odgłosy o różnej częstotliwości. Skończyła się cisza i spokój. Nastał czas kijków selfie i klepania relacji online w telefonach. Następny punkt wyprawy – jedziemy do bardzo ważnego miejsca dla Irańczyków, miejscu spoczynku Hafeza, narodowego wieszcza. Najpierw jednak miałem przyjemność obserwowania kierowcy Snappa, który żeby nas zabrać, musiał przejechać 200m tyłem po jednokierunkowej ulicy. Norma. Wstęp na teren ogrodu z grobowcem 200.000 IRR. Wg mnie nie warto, ale żona chciała. Miejsce czyste, zadbane, z głośników leci czytana przez lektora poezja poety.
Dalej idziemy pieszo przez park, gdzie – jak to często w Iranie bywa – sporo ludzi spędza czas siedząc, ucztując, pijąc herbatę. Zostaliśmy zaczepieni przez jakiegoś pana, wypytał nas czy widzieliśmy już Perspepolis, po czym ruszyliśmy dalej w stronę rzeki, gdyż znajduje się meczet lusterkowy, na którym bardzo mi zależało - Ali Ibn Hamza (wstęp wolny).
Z zewnątrz miejsce wygląda na niezbyt duże. Poza charakterystyczną kopułą są tylko mury i zamknięte, drewniane drzwi. Bylibyśmy już poszli, na szczęście ktoś nam pokazał, że wejście jest w innym miejscu. W środku ładny, okazały plac. Żona musiała założyć czador i udała się do części meczetu przeznaczonej dla kobiet. Ja w męskiej, ze skośnookimi. W środku efekt tysięcy małych lusterek robi wrażenie, warto tu dotrzeć. Podwieszone lampy świecą na zielono lub złoto, tak więc kolor ścian uzależniony jest od rodzaju odbitego światła.
Wróciliśmy do hotelu. Widzę, że była zmiana na recepcji, więc znowu proszę o transport na lotnisko. Pod halą odlotów, gdy zaczym już ciągnąć walizeczkę, kierowca uprzejmie zwraca uwagę, że nie zapłaciłem. 200.000IRR. Zaczynam tłumaczyć, że umowa w hotelu była trochę inna. Połączył mnie z recepcją – ponownie tłumaczę, że mieli nas odebrać z lotniska, nikogo nie było, więc teraz mieliśmy być odwiezieni. Ok – przepraszamy. Grzecznie i kulturalnie. Iran. Samolot mamy o 18.30. Znowu błyskawiczna odprawa i pełna godzina oczekiwania na lotnisku. Chociaż jedna rzecz jest tu charakterystyczna – pakują do samolotu długo przed planowanym startem, a potem i tak jest poślizg.
-- 29 Gru 2017 10:00 --
QESHM
Czas na debiut linii Iran Air. Tym razem podstawiono mający niecały rok A321 w wersji wypas – z monitorkami w fotelach. Okazało się, że nie da się nic przestawiać – działa tylko standardowa prezentacja bezpieczeństwa przed startem, a potem cisza. Lot z Shiraz do Bandar Abbas trwał raptem 50 minut, co nie przeszkodziło w podaniu obiadu.
Naszym celem była wyspa Qeshm. Nie byłem w stanie ogarnąć logistyki przylotu bezpośrednio na wyspę. Jedyne pasujące połączenie było o 18.30 z Shiraz do Bandar Abbas, portowego miasta nad Zatoką Perską. Stąd na Qeshm jest już tylko 20km, należało przeprawić się promem. Zawsze to jakieś urozmaicenie. W tym Iranie to chyba oszczędzają na prądzie na lotniskach. Samolot długo kręcił zanim ustawił się w osi pasa. Lądowaliśmy znad morza, wcześniej wykonując nawrotkę. Było ciemno, widziałem światła miasta, ale nie lotniska. Nawet z poziomu płyty można stwierdzić, że jest dziwnie ciemno. Tak samo było w Teheranie i innych miastach. Wychodzimy z klimatyzowanego samolotu. Ciemno, godzina 19.30, na schodkach uderza we mnie suszarka. Tak – masa rozgrzanego, wilgotnego powietrza dmucha z jednostajną siłą. Aparat fotograficzny momentalnie zaparował i taki już pozostał. Odkręcam obiektyw, a tu również matryca zaparowana. Jest cholernie gorąco, mimo nocy. Ale nie upalnie, bo słońca dawno już nie ma. Ciało staje się lepkie, ubrania wilgotne. Po chwili odbiór bagażów i chwila wytchnienia – klimatyzacja. Zradza się w głowie teoria: ciemno na lotniskach, bo wszędzie obowiązkowa klima?
Podchodzi do mnie młody chłopak, ochroniarz. Skąd jesteś? - Lachestan. Aha. Cisza. Czy mówisz w farsi? - Nie, tylko po angielsku. Aha. Cisza. Gdzie jedziesz? - Na Qeshm. Aha. Cisza. Jakiego jesteś wyznania? - Christian. Christian?! Or Cristiano! ??? Christian or Cristiano? - O co mu chodzi, zastanawiam się? Cristiano Ronaldo!!! I udusił się własnym śmiechem.
Wychodzimy z terminala (znowu suszarka), widzę budka do zamawiania taxi. Próbuję coś się dowiedzieć, ale momentalnie przejmuje mnie jakiś pan i z dużym przejęciem prowadzi mnie krzycząc foreigner! Kolejka do zamawiania taxi musiała uznać nasze pierwszeństwo – jedziemy (200.000 IRR) do przystani na prom. Tutejsza ludność zamieszkująca wybrzeże Zatoki Perskiej jest często pochodzenia arabskiego. Zauważyłem dwie zmiany w stosunku do pozostałej części Iranu. Po pierwsze, na drogach jest jakby spokojniej. Po drugie - zaczęło się cwaniakowanie, co przypisuję arabskiej mentalności. Taksówka staje przed portem, ostatni odcinek 500m do terminala trzeba pokonać pieszo lub skorzystać z powózki elektrycznym wagonikiem. Jako że byliśmy kompletnie sami, nikt nie dał nam wyboru – od razu wsadzono nasze torby do meleksa. Czterech chłopaków z obsługi coś chciało. Przekrzykiwali się, wreszcie zrozumiałem – „ten”. Ewidentnie chcieli kasę, tyle że początkowo miałem kłopot ze zrozumieniem ile to ma kosztować. Bo w tym regionie nie obcina się jednego zera, a od razu cztery! Jeśli coś kosztuje dychę, to trzeba wyjmować banknot 100.000 IRR. A oni tyle chcieli. Bardzo mi się to nie podobało, bo wyczułem naciągactwo. W głowie miałem mapę portu z google maps i wiedziałem, że równie dobrze możemy iść piechotą. Pojawił się po chwili Katarczyk, którego też wsadzono w meleksa. Okazał się mówić po angielsku i chyba znając miejscowe zwyczaje najpierw pokłócił się z miejscowymi, a potem kazał nam wsiadać. – odjeżdżamy. Już pod terminalem dla promów powiedział, żebym zapłacił 80.000 IRR. Promy na Qeshm odpływają co 45 minut, a raczej oczekują na zebranie kompletu pasażerów. Jako że wyspa jest strefą bezcłową, na którą można przylecieć np. z Dubaju bez posiadania wizy, do kupna biletu (150.000IR) potrzebne są dane z paszportu. Sam rejs trwa 45 min, odbywa się w klimatyzowanej łodzi wyposażonej w duży TV.
Niestety w tym regionie nie ma Snappa. Jest się skazanym na taksówkarzy. A ci, po pierwsze, nie do końca wiedzieli gdzie jest nasz hotel (po dyskusji doszli do jakichś wniosków), po drugie, chcieli 150.000 IRR, po negocjacjach 120 tys. (argument że to daleko - 15km, podczas gdy nawet 5 nie było). Zauważyłem jednak, że pod budynek terminala podjeżdżają zwykłe auta przywożące pasażerów. Już pierwszy osobnik powiedział, że zawiezie nas za 50.000 IRR (i tyle to miało kosztować), i to nic, że nie wiedział gdzie jest nasz hotel (stanął w połowie trasy, ale w dobrym kierunku jechał). Dlaczego taksówkarze tak słabo kojarzyli nasze miejsce noclegowe? Nie wiem. A uważam, że to najlepszy wybór w Qeshm Town. W mieście jest duża baza hotelowa, ale jeśli ma się możliwość spania słysząc szum morza, to dla mnie wybór był prosty. Zlokalizowany na południowych obrzeżach miasta Shabhaye Tali oferuje dobre warunki i świetną kuchnię na miejscu – specjalizacja seafood. Znajduje się nad samym morzem w okolicy małego parku. No i małżeństwo właścicieli – ona Niemka, on Irańczyk, ale długo mieszkał w Europie. Niezwykle otwarci, pomocni (bezproblemowy angielski) i zabiegani. Do wyboru pokoje dwuosobowe (25 EUR, łazienka na zewnątrz; z zewnątrz straszy, bo wygląda jak budy dla robotników, ale w środku czysto i klimatyzacja), bądź apartament (salon z kuchnią, sypialnia, łazienka – 50 EUR, w obu przypadkach brak śniadania).
Po zrzuceniu tobołów od razu zabraliśmy się za planowanie następnego dnia. W aurze 33 stopni, wilgotności 80% i temp. odczuwalnej 39 st. A to wszystko o godz. 22.40. Ale nie ma co się ekscytować, następnego dnia internety podpowiedziały, że temperatura odczuwalna osiągnęła maksymalny poziom 52 st. Otóż jedyna sensowna pora na odwiedzenie Qeshm to okres październik – kwiecień, przy czym zima jest tu nawet przyjemna (styczeń, 20-25 st.). Miesiące lipiec-sierpień to najgorsze piekło (45 st., ale przez wilgotność odczuwalna zbliża się do 60). Wszystko przez bliskość terenów pustynnych, nagrzaną Zatokę Perską i niespotykaną wilgotność. W ciągu dnia utrzymuje się na poziomie 50%, jednakże po zachodzie słońca wciąż jest gorąco, a morze zaczyna parować. O godz. 22 wskaźniki wilgotności pokazują 80% dochodząc o 7 rano nawet do … 99%. Już nie wiem co lepsze – rozgrzane, palące słońce, czy ciemna noc i brak tchu. Sauna. Fantastyczne doświadczenie. Siadamy z Alim, właścicielem obiektu i ustalamy na następny dzień całodzienną wycieczkę po wyspie – w końcu to główny powód przyjazdu w to nieprzyjazne miejsce (samochód z kierowcą, sympatycznym Faridem, 60usd). Potem siadamy w części restauracyjnej i w nocnej aurze, z widokiem na morze, pijemy herbatkę i palimy podwójną apple-flavor sishę. Mimo że można pójść do zamkniętego, klimatyzowanego pomieszczenia, wybieramy najwyższy punkt, gdzie nawet trochę wiało od strony rozgrzanego morza. Mam mały problem z aparatem – cały czas szkiełka parują, a na płaskich powierzchniach zbierają się kropelki wody. Następnego dnia przejmuje nas Farid o godz. 9. Zna kilka słów po angielsku, więc w połączeniu z jego wiecznym uśmiechem jesteśmy w stanie komunikować się. Najpierw jedziemy na śniadanie do lokalu z kuchnią lokalną. Dostajemy świeżo wypieczony chlebek z jajkiem i ziołami (przypomina żydowską macę, ale bardziej wysuszony i cienki) oraz jajecznicę z cebulą, pieczarkami i ziołami. Świetne, jutro też tu zjemy. Następnie rozpoczynamy objazd wyspy. Potrzebny czas na taką wycieczkę to 7-8 godzin. Sama wyspa jest przepiękna. Uwielbiam takie klimaty. Jedziemy początkowo wzdłuż południowego wybrzeża. Dominują wysuszone pustkowia, żółte góry i pasące się wielbłądy. Temperatury piekielne, ale oglądanie świata zza szybki klimatyzowanego auta w żaden sposób nie może być uciążliwe. Ale do czasu.
Pierwszy przystanek w Stars Valley (20.000 IRR, za parking) przypada raptem kilkanaście kilometrów za Qeshm Town. Obowiązkowo butelka wody pod ręką (przy wejściu można kupić od miejscowego) i ochrona głowy - czapka dla mężczyzn. Kobiety mają już chusty. Spacer po wydrążonych, niezwykłych formach skalnych jest ucztą dla oczu. Powietrze stoi, ziemia jest rozgrzana, na szczęście co kilkanaście metrów są zacienione powierzchnie, gdzie przystajemy i odpoczywamy. Nasz kierowca wyprowadza nas jednak z bezpiecznych korytarzy i ciągnie na górę, gdzie - owszem - widok jest piękny, bo obejmuje duży wycinek geoparku, tyle że stoimy w otwartym słońcu. Robi z nami selfiki, każde podnosić ręce i ustawiać się do zdjęć tak, żeby padający cień przybierał najciekawsze formy. Chyba nie jest mu tak gorąco jak nam. Nie wiem jak ci ludzie wytrzymywali tu kiedyś bez klimatyzacji.
Następny przystanek przypada na plażę na wprost małej wyspy Naz. W porze odpływu morze odsłania korytarz, dzięki któremu można suchą stopą przejść 450m i dostać się na sąsiednią wyspę. Należy jednak spieszyć się z powrotem, gdyż powracająca woda odcina drogę na całą następną dobę.
Zatrzymaliśmy się też na kolejnej, „dzikiej plaży”, gdzie podobno można wykąpać się (także kobiety) w stroju kąpielowym. Być może, ale sami tam nie byliśmy, a mi nie uśmiechało się być słonym przez resztę dnia. Farid robi dla nas z piasku i muszelek żółwia. Przecinamy Qeshm z południa na północ i trafiamy do obszaru lasów namorzynowych. Nie jest to dla nas nowość, dlatego nie decydujemy się na rejs łodzią, jedynie przyglądamy z brzegu na widoczne już tutaj namorzyny. Miejsce turystyczne, dlatego jest tu kilka sklepików i… skośnookich. A ci przeglądają towar na ladach i robią selfiki z eksponatami. Wypchany krokodyl, wypchany ptak, skorupa żółwia. Z każdym eksponatem trzeba mieć zdjęcie. Do tego dziwaczne miny i wrzaski podekscytowania. Wyspa Qeshm to jedno wielkie pole naftowe. Co jakiś czas widoczne są na horyzoncie słupy ognia z kominów szybów naftowych, a na morzu stalowe konstrukcje platform. Zatrzymujemy się w miejscu ręcznego wyrobu łodzi. Zamówienia płyną głównie z Emiratów, a czas na ręczne „wystruganie” takiej łodzi to nawet 3 lata. Jest środek dnia, więc nikt o tej porze nie pracuje w stoczni. Łodzie stoją podparte na palach, czekają na ukończenie i zwodowanie.
Po przystawionej drabinie wdrapuję się na pokład jednej z nich i z góry podziwiam okolicę. Dobrze widoczne są półokrągłe budowle przypominające bunkry. Jest ich dużo. Są to zbiorniki na wodę, bez których życie w takich warunkach byłoby utrudnione.
Docieramy do Chahkooh Canyon (20.000 IRR), miejsca podobnego geologicznie do Stars Valley, ale jednak zupełnie innego. Tym razem jest to kanion z dwoma korytarzami przecinającymi się na planie krzyża. Aby tutaj dotrzeć, trzeba najpierw pokonać w słońcu 500m.
Sam kanion jest zacieniony, a jego szerokość zwęża się miejscami do jednego metra. Korytarze kanionu powstały wskutek trzęsienia ziemi, a pofałdowane, ciekawe w formach ściany w wyniku erozyjnego działania wiatru i wody (wyspa była kiedyś pod wodą). Pośrodku znajduje się większy „placyk” z centralnie usytuowaną działającą studnią. Obsługuje ją pan, który na życzenie (trudno odmówić w taki upał) oblewa zimną wodą rozgrzane głowy oraz gasi pragnienie turysty z Polski (przetestowane, żyję - pan dostał napiwek, ale w żaden sposób nie narzucał się).
Ostatnim punktem naszej wyprawy jest wizyta w rybackiej miejscowości Laft. Znajdują się tu ruiny zamku, z murów którego dobrze widać miasteczko oraz licznie stojące badgiry (wiatrołapy – więcej o tym przy okazji opisu Yazd).
Po niecałych 8 godzinach wycieczki wracamy do naszej klimatyzowanej fortecy. Akurat na zachód słońca i rozpoczęcie pory ultratropikalnej. Mieliśmy trzy pilne potrzeby: zjeść coś, zaplanować następny dzień, wymienić kasę. Na posiłek wybraliśmy klimatyzowane pomieszczenie. Talerz seafooda dla dwóch osób plus piwo bezalkoholowe (1 mln IRR). W ramach wyżerki: grillowe krewetki (cudo, fajnie odymione), filet z rekina (cudo), barracuda, frytki, zielenina i przedziwnie przyrządzone i przyprawione ogórki lub coś bardzo podobnego w wyglądzie (dobre).
Z wycieczką w dniu następnym był pewien problem. Od początku planowałem zobaczenie okolicznej wyspy Hormoz, gdyż jest zupełnie inna od Qeshm. Poza miejscowością portową zupełnie niezamieszkała, ciekawa geologicznie (feeria kolorów: od czerwieni piasku, przez żółć formacji wapiennych, po biel soli). Niestety połączenie Qeshm - Hormoz jest ubogie: poranny prom o 7 rano, powrót o 15. A my mieliśmy samolot z Bandar Abbas o 20.10. Trzeba tam będzie jeszcze dopłynąć oraz dojechać na lotnisko. Taki plan byłby pewnie możliwy do realizacji, zwłaszcza gdybyśmy odwrócili wycieczki dniami, ale postanowiliśmy nie ryzykować. Wszystko byłoby zbyt napięte czasowo, tym bardziej, że promy nie zawsze odpływają o czasie. Oczywiście z Hormoz można bezpośrednio popłynąć do Bandar Abbas, ale musiałem uznać argumentację żony, że całodzienna wyprawa z tobołami, bez klimatyzacji (po Hormoz jeździ się odkrytym tuk tukiem), zakończona przemieszczeniem się samolotem przez pół Iranu nie jest szczytem komfortu. Tym bardziej, że wynegocjowaliśmy późny check out (o 17), czyli możliwość odświeżenia się przed dalszą podróżą. No dobra, skoro nie Hormoz (trochę boli, chciałem tam być) to jedziemy w dniu następnym oglądać delfiny. Sprawa trzecia: kasa. Ali zaproponował kurs ciut gorszy niż miałem na lotnisku, ale lepszy niż proponował hotel w Shiraz. Dzień zakończyliśmy obowiązkową sishą, a na koniec poleżałem samotnie w morzu, zwłaszcza że aura była milusia - pełnia księżyca. Czy stałem nad brzegiem, czy leżałem w wodzie, było mi tak samo ciepło.
Świetna relacja! część filmu zostawię sobie na później
:) fajne info na temat krajowych połączeń lotniczych które na pewno komuś się przydadzą, może nawet i mnie kiedyś
:)
b79 napisał:W Iranie mają dziwną strefę czasową GMT +3.30h, co oznacza że jest tylko 1.5h później niż w Polsce. Słońce zachodzi ok. 17.40 a o 18.10 jest już ciemna noc. Zmrok zapadał o tej porze roku praktycznie tak samo szybko jak na równiku.U nas standardowo obowiązuje strefa czasowa +1:00, natomiast ze względu na różnicę w terminie zmiany czasu w Europie(koniec października) z Iranem(22 września), przez miesiąc ta rozbieżność rzeczywiście wynosi 1,5 godziny
8-) Przez resztę roku jest to 2,5 godziny.Fajna relacja, ciekawie opisujesz to co przeszedłeś. Część przemyśleń i doświadczeń masz podobnych do moich sprzed roku(w tym ten sam hotel w Szirazie).
;)
Nadal mało
:) Powinni mieć w standardzie czas letni GMT +4. Ale faktycznie przyjechałem do Iranu tydzień po ich zmianie czasu, bo niektóre zegarki mieli wciąż nieprzestawione.
Świetna relacja. Chyba najlepsza o Iranie.Akurat super mi się wstrzeliłeś bo na październik 2018 kupiłem biletu do Iranu...Czekam zatem na ciąg dalszyJak rezerwowałeś hotele?
Wszystkie hotele bezpośrednio przez maila - mają swoje strony, ale o cenę należy pytać. Rezerwacja jest na słowo, żadnych przedpłat. Wyjątek miałem tylko w Yazd, ale tam właścicielką była Chinka i trochę inaczej wszystko wyglądało.Jeszcze jedno - w takim Yazd na 2 miesiące przed przyjazdem te najbardziej oklepane noclegownie, czyli Silk Road oraz Orient, nie miały już dwójek z łazienką.
rafgrzeg napisał:Dodam jeszcze że super film. Ekstra się oglądało.Dziękuję. Trochę miałem problemów z ukończeniem. W każdym razie zapraszam do obejrzenia też innych filmów, wszystko na youtube na moim kanale.
Tak jak podałem w pierwszym poście, aby zrobić przegląd lotów krajowych należy skorzystać z wyszukiwarki, np:www.skyscanner.pl (tu można podejrzeć linie Iran Air oraz Mahan Air)www.samita.com/en (tu jest dużo linii, niestety trzeba się posiłkować przeklejaniem tekstu w farsi do google translatora, inaczej często nawet nie wiadomo co to za linia).Na pewno są też inne.Z kupnem biletów w Iran Air nie ma żadnego problemu - podałem wyżej sposób jak to zrobić płacąc kartą tylko przez kontakt mailowy.Co do pozostałych linii zostaje pośrednik do zakupu, np. key2persia. Jest to uciążliwe, bo odpisują raz na dobę i trochę mało w tym wszystkim kreatywności. Raczej trzeba im podać gotowe rozwiązanie, a nie liczyć na zalew propozycji i rozwiązań. Łatwo nie jest, w moim przypadku posklejanie lotów pod plan miejsc, które chciałem odwiedzić, trochę mnie zmusiło do wysiłku. Ale sam Iran jest naprawdę bardzo prosty, na miejscu jest zupełnie bezstresowo. Uważam nawet, że jako wstęp do świata islamu, nie ma bardziej przystępnego miejsca (na drugim biegunie muzułmańska Afryka). Bilety lotnicze można nawet załatwiać przez hotel (ja jednak wolałem nie ryzykować, siedziałem w danym miejscu max. 2 doby). Do recepcji idzie się z każdą sprawą - bilet na autobus, wymiana dolarów, wskazanie dobrej knajpy.
rafgrzeg napisał:Świetna relacja. Chyba najlepsza o Iranie.Akurat super mi się wstrzeliłeś bo na październik 2018 kupiłem biletu do Iranu...Radziłbym dokupić ubezpieczenie od rezygnacji z lotu. Sam właśnie jestem w trakcie kupowania biletó na majówkę (podziękowania dla @Don_Bartoss) a dzisiaj ciekawe wiadomości zobaczyłem na YT. Odkąd Waszyngton uznał, że stolicą Państwa Położonego w Palestynie jest Jerozolima, sprawy nabrały jak widzę tempa. Ponownie zaczęto uznawać Persów za zło tego świat Świata i rozkręcają im tam majdan. Nie wiadomo czy kwestia irańska nie zostanie ostatecznie rozwiązana w ciągu najbliższych miesięcy. Jest to zapewne ostatni sezon, żeby zobaczyć Iran bez demokracji. Warto się pospieszyć.https://www.youtube.com/watch?v=1MswmZXejSEhttps://www.youtube.com/watch?v=25gG_WxzXcE
@pawelos, w polskim filmie "Ogniem i Mieczem" pada zdanie, wypowiadane przez księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, "Krwią należy bunt gasić, nie przywilejami". Myślę, że w Iranie tę prawdę znają.
Ufam, że tak się właśnie stanie i Iran ocaleje w formie jaką znamy do tej pory a wszelkiej maści buntownicy i podżegacze wojenni skończą gdzie ich miejsce, czyli na szubienicy. Prośba do moderacji o wydzielenie tematu. Podejrzewam, że nie tylko użytkownik @rafgrzeg i ja, jesteśmy zainteresowani aktualną i rzetelną informacją o sytuacji w Iranie w związku ze zbliżającą się tam podróżą.
b79 napisał: Uważam nawet, że jako wstęp do świata islamu, nie ma bardziej przystępnego miejsca (na drugim biegunie muzułmańska Afryka).Kiedyś najłatwiejsza i najbardziej dostępna była Syria teraz już tylko Iran. Zgadzam się w 100% choć w Iranie byłem dawno temu.
Pabloo napisał:Jest chyba jakiś problem ze zdjęciami, większość w ogóle się nie wczytuje, szczególnie z ostatniej części.Wszystko ok - sprawdzałem i w pracy i w domu i na telefonie. Wygląda jakby pamięci brakowało, albo jakaś blokada regionalna/firewall.
Persepolis to kawał historii Persji. Jej dawna stolica, datowana na 518 r. pne. Zdobyta i zniszczona przez Aleksandra Wielkiego Macedońskiego. Nastawiłem się na kamyczki, tymczasem było pozytywne zaskoczenie. To, co zostało, daje świetne wyobrażenie, jak to miejsce wyglądało 2500 lat temu. Do tego piękne dwa grobowce wykute w okolicznych górach.
80 km dalej są Pasagrady, czyli jeszcze starsza stolica porzucona właśnie na rzecz Persepolis (z racji na walory obronne), gdzie dociera się w opcji wycieczki całodziennej. My odpuściliśmy – raz że tego dnia wieczorem mieliśmy samolot, dwa – tam do oglądania jest naprawdę niewiele. Tylko dla fascynatów.
10km za Persepolis znajduje się Naqsh-e Rustam, czyli Nekropolis. Miejsce z wykutymi w skale królewskimi grobowcami (mała Petra) oraz z przyległą świątynią zoroastriańską, gdzie na wieży milczenia wystawiano zwłoki na pożarcie. Bo dla wyznawców tej religii ziemia jest tworem czystym, natomiast zwłoki absolutnie nie. Dlatego wystawiano je na pożarcie, gdzie cała zgnilizna śmierci miała zostać pożarta przez np. sępy. Dopiero suche resztki nadawały się do pochowania.
Do hotelu wróciliśmy o 13. Nie robili nam problemu z późnym check outem. Poprosiłem o transport na lotnisko o 17 i przypomniałem, że mieli nas gratis odebrać. To niech teraz zawiozą.
Trzeba było coś zjeść. Restauracje (w hotelach)w Iranie są świetne. Siedzi się na ławie/kojcu wyłożonej poduchami i dywanikiem. Jedzenie w pozycji siedzącej z talerzami rozłożonymi na podłożu może nie jest wygodne, ale przyjemne i klimatyczne. W takich warunkach pali się też sishę i pije herbatkę, którą podają z kostkami cukru (te wsadza się do ust i zapija herbatą) lub lizakami, którymi można mieszać w herbacie. Do jedzenia zamówiliśmy miejscowy specjał, tradycyjne irańskie Dizi. Jest to zupa z jagnięciną, warzywami i ciecierzycą. Do oddzielnej miski należy odlać wywar mięsny, natomiast całą pozostałą gęstą zawartość ubić tłuczkiem i zjeść, zawijając np. z chlebkiem lawasz. Polecam.
Na zwiedzanie Shiraz pozostało nam ponad 3h. Wszystko się udało, ale prawie wszędzie przemieszczaliśmy się Snappem (cena średnio 30.000IRR za kurs). W pierwszej kolejności udaliśmy się do Nasir Al-Mulk, czyli tzw. różowego meczetu. Wstęp 150.000IRR. Pan w kasie od razu nas uprzedził, że efekt rozświetlonych witraży widoczny jest tylko rano i czy na pewno chcemy wejść. Tak, wiedzieliśmy o tym, ale logistycznie nie dało się tego inaczej ogarnąć. Sytuacja ta miała pewien plus – w środku było początkowo zupełnie pusto! Niestety o tej porze witraże od zewnętrznej strony były zasłonięte, mimo tego spektakularny efekt rozświetlonych, kolorowych szkiełek był widoczny.
Pozostaje mi tylko wyobrazić sobie, jak to wygląda rano o 9, gdy witraże rzucają kolorowe cienie na dywany. I wtem nadjechali. Całe watahy skośnookich. Nie mam o nich dobrego zdania, bo zachowują się co najmniej dziko. Wpadli do meczetu, rozbiegli się po wszystkich nawach nie odrywając skośnych oczu od wizjerów aparatów. Wydawali przy tym odgłosy o różnej częstotliwości. Skończyła się cisza i spokój. Nastał czas kijków selfie i klepania relacji online w telefonach.
Następny punkt wyprawy – jedziemy do bardzo ważnego miejsca dla Irańczyków, miejscu spoczynku Hafeza, narodowego wieszcza. Najpierw jednak miałem przyjemność obserwowania kierowcy Snappa, który żeby nas zabrać, musiał przejechać 200m tyłem po jednokierunkowej ulicy. Norma.
Wstęp na teren ogrodu z grobowcem 200.000 IRR. Wg mnie nie warto, ale żona chciała. Miejsce czyste, zadbane, z głośników leci czytana przez lektora poezja poety.
Dalej idziemy pieszo przez park, gdzie – jak to często w Iranie bywa – sporo ludzi spędza czas siedząc, ucztując, pijąc herbatę. Zostaliśmy zaczepieni przez jakiegoś pana, wypytał nas czy widzieliśmy już Perspepolis, po czym ruszyliśmy dalej w stronę rzeki, gdyż znajduje się meczet lusterkowy, na którym bardzo mi zależało - Ali Ibn Hamza (wstęp wolny).
Z zewnątrz miejsce wygląda na niezbyt duże. Poza charakterystyczną kopułą są tylko mury i zamknięte, drewniane drzwi. Bylibyśmy już poszli, na szczęście ktoś nam pokazał, że wejście jest w innym miejscu. W środku ładny, okazały plac. Żona musiała założyć czador i udała się do części meczetu przeznaczonej dla kobiet. Ja w męskiej, ze skośnookimi. W środku efekt tysięcy małych lusterek robi wrażenie, warto tu dotrzeć. Podwieszone lampy świecą na zielono lub złoto, tak więc kolor ścian uzależniony jest od rodzaju odbitego światła.
Wróciliśmy do hotelu. Widzę, że była zmiana na recepcji, więc znowu proszę o transport na lotnisko. Pod halą odlotów, gdy zaczym już ciągnąć walizeczkę, kierowca uprzejmie zwraca uwagę, że nie zapłaciłem. 200.000IRR. Zaczynam tłumaczyć, że umowa w hotelu była trochę inna. Połączył mnie z recepcją – ponownie tłumaczę, że mieli nas odebrać z lotniska, nikogo nie było, więc teraz mieliśmy być odwiezieni. Ok – przepraszamy. Grzecznie i kulturalnie. Iran.
Samolot mamy o 18.30. Znowu błyskawiczna odprawa i pełna godzina oczekiwania na lotnisku. Chociaż jedna rzecz jest tu charakterystyczna – pakują do samolotu długo przed planowanym startem, a potem i tak jest poślizg.
-- 29 Gru 2017 10:00 --
QESHM
Czas na debiut linii Iran Air. Tym razem podstawiono mający niecały rok A321 w wersji wypas – z monitorkami w fotelach. Okazało się, że nie da się nic przestawiać – działa tylko standardowa prezentacja bezpieczeństwa przed startem, a potem cisza. Lot z Shiraz do Bandar Abbas trwał raptem 50 minut, co nie przeszkodziło w podaniu obiadu.
Naszym celem była wyspa Qeshm. Nie byłem w stanie ogarnąć logistyki przylotu bezpośrednio na wyspę. Jedyne pasujące połączenie było o 18.30 z Shiraz do Bandar Abbas, portowego miasta nad Zatoką Perską. Stąd na Qeshm jest już tylko 20km, należało przeprawić się promem. Zawsze to jakieś urozmaicenie.
W tym Iranie to chyba oszczędzają na prądzie na lotniskach. Samolot długo kręcił zanim ustawił się w osi pasa. Lądowaliśmy znad morza, wcześniej wykonując nawrotkę. Było ciemno, widziałem światła miasta, ale nie lotniska. Nawet z poziomu płyty można stwierdzić, że jest dziwnie ciemno. Tak samo było w Teheranie i innych miastach.
Wychodzimy z klimatyzowanego samolotu. Ciemno, godzina 19.30, na schodkach uderza we mnie suszarka. Tak – masa rozgrzanego, wilgotnego powietrza dmucha z jednostajną siłą. Aparat fotograficzny momentalnie zaparował i taki już pozostał. Odkręcam obiektyw, a tu również matryca zaparowana. Jest cholernie gorąco, mimo nocy. Ale nie upalnie, bo słońca dawno już nie ma. Ciało staje się lepkie, ubrania wilgotne. Po chwili odbiór bagażów i chwila wytchnienia – klimatyzacja. Zradza się w głowie teoria: ciemno na lotniskach, bo wszędzie obowiązkowa klima?
Podchodzi do mnie młody chłopak, ochroniarz.
Skąd jesteś? - Lachestan. Aha. Cisza.
Czy mówisz w farsi? - Nie, tylko po angielsku. Aha. Cisza.
Gdzie jedziesz? - Na Qeshm. Aha. Cisza.
Jakiego jesteś wyznania? - Christian.
Christian?! Or Cristiano!
???
Christian or Cristiano?
- O co mu chodzi, zastanawiam się?
Cristiano Ronaldo!!! I udusił się własnym śmiechem.
Wychodzimy z terminala (znowu suszarka), widzę budka do zamawiania taxi. Próbuję coś się dowiedzieć, ale momentalnie przejmuje mnie jakiś pan i z dużym przejęciem prowadzi mnie krzycząc foreigner! Kolejka do zamawiania taxi musiała uznać nasze pierwszeństwo – jedziemy (200.000 IRR) do przystani na prom.
Tutejsza ludność zamieszkująca wybrzeże Zatoki Perskiej jest często pochodzenia arabskiego. Zauważyłem dwie zmiany w stosunku do pozostałej części Iranu. Po pierwsze, na drogach jest jakby spokojniej. Po drugie - zaczęło się cwaniakowanie, co przypisuję arabskiej mentalności.
Taksówka staje przed portem, ostatni odcinek 500m do terminala trzeba pokonać pieszo lub skorzystać z powózki elektrycznym wagonikiem. Jako że byliśmy kompletnie sami, nikt nie dał nam wyboru – od razu wsadzono nasze torby do meleksa. Czterech chłopaków z obsługi coś chciało. Przekrzykiwali się, wreszcie zrozumiałem – „ten”. Ewidentnie chcieli kasę, tyle że początkowo miałem kłopot ze zrozumieniem ile to ma kosztować. Bo w tym regionie nie obcina się jednego zera, a od razu cztery! Jeśli coś kosztuje dychę, to trzeba wyjmować banknot 100.000 IRR. A oni tyle chcieli. Bardzo mi się to nie podobało, bo wyczułem naciągactwo. W głowie miałem mapę portu z google maps i wiedziałem, że równie dobrze możemy iść piechotą. Pojawił się po chwili Katarczyk, którego też wsadzono w meleksa. Okazał się mówić po angielsku i chyba znając miejscowe zwyczaje najpierw pokłócił się z miejscowymi, a potem kazał nam wsiadać. – odjeżdżamy. Już pod terminalem dla promów powiedział, żebym zapłacił 80.000 IRR.
Promy na Qeshm odpływają co 45 minut, a raczej oczekują na zebranie kompletu pasażerów. Jako że wyspa jest strefą bezcłową, na którą można przylecieć np. z Dubaju bez posiadania wizy, do kupna biletu (150.000IR) potrzebne są dane z paszportu. Sam rejs trwa 45 min, odbywa się w klimatyzowanej łodzi wyposażonej w duży TV.
Niestety w tym regionie nie ma Snappa. Jest się skazanym na taksówkarzy. A ci, po pierwsze, nie do końca wiedzieli gdzie jest nasz hotel (po dyskusji doszli do jakichś wniosków), po drugie, chcieli 150.000 IRR, po negocjacjach 120 tys. (argument że to daleko - 15km, podczas gdy nawet 5 nie było). Zauważyłem jednak, że pod budynek terminala podjeżdżają zwykłe auta przywożące pasażerów. Już pierwszy osobnik powiedział, że zawiezie nas za 50.000 IRR (i tyle to miało kosztować), i to nic, że nie wiedział gdzie jest nasz hotel (stanął w połowie trasy, ale w dobrym kierunku jechał).
Dlaczego taksówkarze tak słabo kojarzyli nasze miejsce noclegowe? Nie wiem. A uważam, że to najlepszy wybór w Qeshm Town. W mieście jest duża baza hotelowa, ale jeśli ma się możliwość spania słysząc szum morza, to dla mnie wybór był prosty. Zlokalizowany na południowych obrzeżach miasta Shabhaye Tali oferuje dobre warunki i świetną kuchnię na miejscu – specjalizacja seafood. Znajduje się nad samym morzem w okolicy małego parku. No i małżeństwo właścicieli – ona Niemka, on Irańczyk, ale długo mieszkał w Europie. Niezwykle otwarci, pomocni (bezproblemowy angielski) i zabiegani. Do wyboru pokoje dwuosobowe (25 EUR, łazienka na zewnątrz; z zewnątrz straszy, bo wygląda jak budy dla robotników, ale w środku czysto i klimatyzacja), bądź apartament (salon z kuchnią, sypialnia, łazienka – 50 EUR, w obu przypadkach brak śniadania).
Po zrzuceniu tobołów od razu zabraliśmy się za planowanie następnego dnia. W aurze 33 stopni, wilgotności 80% i temp. odczuwalnej 39 st. A to wszystko o godz. 22.40. Ale nie ma co się ekscytować, następnego dnia internety podpowiedziały, że temperatura odczuwalna osiągnęła maksymalny poziom 52 st. Otóż jedyna sensowna pora na odwiedzenie Qeshm to okres październik – kwiecień, przy czym zima jest tu nawet przyjemna (styczeń, 20-25 st.). Miesiące lipiec-sierpień to najgorsze piekło (45 st., ale przez wilgotność odczuwalna zbliża się do 60). Wszystko przez bliskość terenów pustynnych, nagrzaną Zatokę Perską i niespotykaną wilgotność. W ciągu dnia utrzymuje się na poziomie 50%, jednakże po zachodzie słońca wciąż jest gorąco, a morze zaczyna parować. O godz. 22 wskaźniki wilgotności pokazują 80% dochodząc o 7 rano nawet do … 99%. Już nie wiem co lepsze – rozgrzane, palące słońce, czy ciemna noc i brak tchu. Sauna. Fantastyczne doświadczenie. Siadamy z Alim, właścicielem obiektu i ustalamy na następny dzień całodzienną wycieczkę po wyspie – w końcu to główny powód przyjazdu w to nieprzyjazne miejsce (samochód z kierowcą, sympatycznym Faridem, 60usd). Potem siadamy w części restauracyjnej i w nocnej aurze, z widokiem na morze, pijemy herbatkę i palimy podwójną apple-flavor sishę. Mimo że można pójść do zamkniętego, klimatyzowanego pomieszczenia, wybieramy najwyższy punkt, gdzie nawet trochę wiało od strony rozgrzanego morza. Mam mały problem z aparatem – cały czas szkiełka parują, a na płaskich powierzchniach zbierają się kropelki wody.
Następnego dnia przejmuje nas Farid o godz. 9. Zna kilka słów po angielsku, więc w połączeniu z jego wiecznym uśmiechem jesteśmy w stanie komunikować się. Najpierw jedziemy na śniadanie do lokalu z kuchnią lokalną. Dostajemy świeżo wypieczony chlebek z jajkiem i ziołami (przypomina żydowską macę, ale bardziej wysuszony i cienki) oraz jajecznicę z cebulą, pieczarkami i ziołami. Świetne, jutro też tu zjemy. Następnie rozpoczynamy objazd wyspy. Potrzebny czas na taką wycieczkę to 7-8 godzin. Sama wyspa jest przepiękna. Uwielbiam takie klimaty. Jedziemy początkowo wzdłuż południowego wybrzeża. Dominują wysuszone pustkowia, żółte góry i pasące się wielbłądy. Temperatury piekielne, ale oglądanie świata zza szybki klimatyzowanego auta w żaden sposób nie może być uciążliwe. Ale do czasu.
Pierwszy przystanek w Stars Valley (20.000 IRR, za parking) przypada raptem kilkanaście kilometrów za Qeshm Town. Obowiązkowo butelka wody pod ręką (przy wejściu można kupić od miejscowego) i ochrona głowy - czapka dla mężczyzn. Kobiety mają już chusty. Spacer po wydrążonych, niezwykłych formach skalnych jest ucztą dla oczu. Powietrze stoi, ziemia jest rozgrzana, na szczęście co kilkanaście metrów są zacienione powierzchnie, gdzie przystajemy i odpoczywamy.
Nasz kierowca wyprowadza nas jednak z bezpiecznych korytarzy i ciągnie na górę, gdzie - owszem - widok jest piękny, bo obejmuje duży wycinek geoparku, tyle że stoimy w otwartym słońcu. Robi z nami selfiki, każde podnosić ręce i ustawiać się do zdjęć tak, żeby padający cień przybierał najciekawsze formy. Chyba nie jest mu tak gorąco jak nam. Nie wiem jak ci ludzie wytrzymywali tu kiedyś bez klimatyzacji.
Następny przystanek przypada na plażę na wprost małej wyspy Naz. W porze odpływu morze odsłania korytarz, dzięki któremu można suchą stopą przejść 450m i dostać się na sąsiednią wyspę. Należy jednak spieszyć się z powrotem, gdyż powracająca woda odcina drogę na całą następną dobę.
Zatrzymaliśmy się też na kolejnej, „dzikiej plaży”, gdzie podobno można wykąpać się (także kobiety) w stroju kąpielowym. Być może, ale sami tam nie byliśmy, a mi nie uśmiechało się być słonym przez resztę dnia. Farid robi dla nas z piasku i muszelek żółwia.
Przecinamy Qeshm z południa na północ i trafiamy do obszaru lasów namorzynowych. Nie jest to dla nas nowość, dlatego nie decydujemy się na rejs łodzią, jedynie przyglądamy z brzegu na widoczne już tutaj namorzyny. Miejsce turystyczne, dlatego jest tu kilka sklepików i… skośnookich. A ci przeglądają towar na ladach i robią selfiki z eksponatami. Wypchany krokodyl, wypchany ptak, skorupa żółwia. Z każdym eksponatem trzeba mieć zdjęcie. Do tego dziwaczne miny i wrzaski podekscytowania.
Wyspa Qeshm to jedno wielkie pole naftowe. Co jakiś czas widoczne są na horyzoncie słupy ognia z kominów szybów naftowych, a na morzu stalowe konstrukcje platform. Zatrzymujemy się w miejscu ręcznego wyrobu łodzi. Zamówienia płyną głównie z Emiratów, a czas na ręczne „wystruganie” takiej łodzi to nawet 3 lata. Jest środek dnia, więc nikt o tej porze nie pracuje w stoczni. Łodzie stoją podparte na palach, czekają na ukończenie i zwodowanie.
Po przystawionej drabinie wdrapuję się na pokład jednej z nich i z góry podziwiam okolicę. Dobrze widoczne są półokrągłe budowle przypominające bunkry. Jest ich dużo. Są to zbiorniki na wodę, bez których życie w takich warunkach byłoby utrudnione.
Docieramy do Chahkooh Canyon (20.000 IRR), miejsca podobnego geologicznie do Stars Valley, ale jednak zupełnie innego. Tym razem jest to kanion z dwoma korytarzami przecinającymi się na planie krzyża. Aby tutaj dotrzeć, trzeba najpierw pokonać w słońcu 500m.
Sam kanion jest zacieniony, a jego szerokość zwęża się miejscami do jednego metra. Korytarze kanionu powstały wskutek trzęsienia ziemi, a pofałdowane, ciekawe w formach ściany w wyniku erozyjnego działania wiatru i wody (wyspa była kiedyś pod wodą). Pośrodku znajduje się większy „placyk” z centralnie usytuowaną działającą studnią. Obsługuje ją pan, który na życzenie (trudno odmówić w taki upał) oblewa zimną wodą rozgrzane głowy oraz gasi pragnienie turysty z Polski (przetestowane, żyję - pan dostał napiwek, ale w żaden sposób nie narzucał się).
Ostatnim punktem naszej wyprawy jest wizyta w rybackiej miejscowości Laft. Znajdują się tu ruiny zamku, z murów którego dobrze widać miasteczko oraz licznie stojące badgiry (wiatrołapy – więcej o tym przy okazji opisu Yazd).
Po niecałych 8 godzinach wycieczki wracamy do naszej klimatyzowanej fortecy. Akurat na zachód słońca i rozpoczęcie pory ultratropikalnej.
Mieliśmy trzy pilne potrzeby: zjeść coś, zaplanować następny dzień, wymienić kasę.
Na posiłek wybraliśmy klimatyzowane pomieszczenie. Talerz seafooda dla dwóch osób plus piwo bezalkoholowe (1 mln IRR). W ramach wyżerki: grillowe krewetki (cudo, fajnie odymione), filet z rekina (cudo), barracuda, frytki, zielenina i przedziwnie przyrządzone i przyprawione ogórki lub coś bardzo podobnego w wyglądzie (dobre).
Z wycieczką w dniu następnym był pewien problem. Od początku planowałem zobaczenie okolicznej wyspy Hormoz, gdyż jest zupełnie inna od Qeshm. Poza miejscowością portową zupełnie niezamieszkała, ciekawa geologicznie (feeria kolorów: od czerwieni piasku, przez żółć formacji wapiennych, po biel soli). Niestety połączenie Qeshm - Hormoz jest ubogie: poranny prom o 7 rano, powrót o 15. A my mieliśmy samolot z Bandar Abbas o 20.10. Trzeba tam będzie jeszcze dopłynąć oraz dojechać na lotnisko. Taki plan byłby pewnie możliwy do realizacji, zwłaszcza gdybyśmy odwrócili wycieczki dniami, ale postanowiliśmy nie ryzykować. Wszystko byłoby zbyt napięte czasowo, tym bardziej, że promy nie zawsze odpływają o czasie. Oczywiście z Hormoz można bezpośrednio popłynąć do Bandar Abbas, ale musiałem uznać argumentację żony, że całodzienna wyprawa z tobołami, bez klimatyzacji (po Hormoz jeździ się odkrytym tuk tukiem), zakończona przemieszczeniem się samolotem przez pół Iranu nie jest szczytem komfortu. Tym bardziej, że wynegocjowaliśmy późny check out (o 17), czyli możliwość odświeżenia się przed dalszą podróżą. No dobra, skoro nie Hormoz (trochę boli, chciałem tam być) to jedziemy w dniu następnym oglądać delfiny.
Sprawa trzecia: kasa. Ali zaproponował kurs ciut gorszy niż miałem na lotnisku, ale lepszy niż proponował hotel w Shiraz.
Dzień zakończyliśmy obowiązkową sishą, a na koniec poleżałem samotnie w morzu, zwłaszcza że aura była milusia - pełnia księżyca. Czy stałem nad brzegiem, czy leżałem w wodzie, było mi tak samo ciepło.