Zanim ruszyliśmy dalej, Hassan wyjął arbuza, termos z herbatą i słodziki. Od siebie dorzuciłem pistacje. Z tego co czytałem w innych relacjach, takie ucztowanie podczas postojów jest tutaj normą. W każdym razie nie zaskoczyło mnie to. Udaliśmy się do Chak Chak, częściowo wracając przebytą już drogą. Wkrótce zbliżyliśmy się do gór, aż wreszcie wjechaliśmy pomiędzy nie, gdzie od parkingu, aż na sam szczyt, trzeba wdrapać się po 250 schodach.
Chak Chak to najważniejsza na świecie świątynia zoroastriańska. Całkiem ciekawe miejsce, bo wykute w skale (wstęp 50.000 IRR). Zdobycie tej górki – zwłaszcza jeśli jest upał – może być małym wyzwaniem, ale warte jest zachodu chociażby dla pięknego widoku na okolicę. Do świątyni wchodzi się zostawiając obuwie na zewnątrz, a warto nadmienić, że w środku jest raczej zawsze mokro, ponieważ ze skały sączy się „cudowne źródełko” – kap kap, Chak Chak.
Obowiązkowa przerwa na arbuza, słodką herbatę i jedziemy dalej – do miasta Meybod. Tutaj krótki postój na obiad. Nie bardzo wiedziałem co wybrać, więc wziąłem to, co nasz kierowca
:) I była to słuszna koncepcja. Zwykły szaszłyk drobiowy z ryżem i sałatkami okazał się smaczny, zresztą jak wszystko co jadłem w Iranie. Miejsce to zapamiętam również dzięki papużkom falistym, które nieskrępowane latały pod sufitem restauracji. Miasto Meybood pochodzi jeszcze z czasów przedislamskich. Jego zabudowę doskonale widać z murów 2000-letniej fortecy Narin Galeh, która jest całkiem dobrze zachowana (wstęp 150.000 IRR). Zbudowana z gliny, błota i słomy, otoczona grubym murem, doskonale komponuje się z innymi starymi budynkami, co widać zwłaszcza stojąc na najwyższym punkcie zamku.
Dalej oglądamy zabytkowy karawanseraj (przystanek dla karawan) i… tyle. Standardowo w planach jest jeszcze zwiedzanie wieży do pozyskiwania nawozu ptasiego oraz dużej lodówki, gdzie gromadzono lód z pobliskich gór. Tyle że czas nam się kończył, bo w planach był jeszcze zachód słońca na pustyni.
Popędziliśmy na jakieś odludzie, raptem kilka kilometrów od głównej drogi (sprawdziłem na mapie – było to 50km od Yazd w kierunki północno wschodnim). Marzyły mi się wydmy, złoty piasek, tymczasem dostałem jakieś miejsce pod turystów, gdzie w gotowości czekały quady, wielbłąd i chatka z barem. Owszem, było pusto, innych turystów w tym czasie nie stwierdzono, ale miejsce to nie jest warte dokładania 20usd do podstawowych 40usd za Kharanaq, Chak Chak i Meybod. Niestety pogoda też nie sprzyjała (pochmurne niebo), tak więc wysypu gwiazd nie zobaczyłem, a w konsumowaniu zachodu słońca przeszkadzała mi trakcja elektryczna. Czytałem gdzieś, że drugie miejsce do oglądania zachodu jest 120km za miastem (w kierunku południowo-wschodnim) i podejrzewam, że tam faktycznie warto się udać. Ale nie sposób tego połączyć z całodniowym zwiedzaniem, bo to inny kierunek, inna odległość. Jeśli ktoś planuje tylko oglądanie zachodu, to niech się upewni gdzie jedzie. I czy będzie piasek po horyzont.
Plusem tego eksperymentu było rozgadanie się na migi naszego kierowcy. Siedząc na tej marnej pustyni przy herbatce porozmawialiśmy sobie. Na tyle, ile potrafiliśmy. Wieczorem był jeszcze czas na pierwsze zwiedzenie miasta. Na głównej ulicy znaleźliśmy exchange point, gdzie w zdecydowanie po najlepszym kursie wymieniliśmy dolary, potem udaliśmy się pod centralny meczet w mieście.
Przy okazji zobaczyłem osławione dwie miejscówki: Silk Hotel oraz po drugiej stronie ulicy Orient Hotel (Shargh). Już wiem czemu w obydwu nie było miejsc na długo przed naszym przyjazdem. To są hotele, gdzie przebywają zorganizowane geriatryczne wycieczki! Powiem szczerze, że nawet nie wchodziłem do środka (taras na dachu). Jak tylko usłyszałem, że shishy tu nie ma, poszedłem szukać szczęścia gdzie indziej. Trochę pobłądziliśmy ciemnymi krętymi alejkami starego miasta Yazd, aż trafiliśmy do hostelu Kalout. Tu standard był na tyle niższy, że nie było problemu z zamówieniem fajki wodnej. A sam hostel jest sympatyczny: ma bardzo ładny, porośnięty drzewkami dziedziniec i niezwykle uprzejmego właściciela (menagera?), który uciął z nami pogawędkę.
Pochodziliśmy jeszcze trochę labiryntem ulic i udaliśmy się na noc do nie mniej sympatycznego, naszego chińskiego hotelu. Poranna grupa siedziała na walizkach – czekali na nocny autobus. Właściciele chyba mieli dość ich głośnej obecności, gdyż jak tylko goście odjechali, szefostwo padło ze zmęczenia. Na dywanach. Niedziela 9 października była naszym ostatnim dniem w Iranie. Wycieczkę poza miasto mieliśmy już za sobą, dlatego w planach było tylko zwiedzanie Yazd, ostatnie zakupy, ostatnia shisha. Wieczorem czekał nas przelot do stolicy, a dalej już do domu. Tym razem poranek był niczym niezakłócony, obyło się bez skośnookiego najazdu. Po śniadaniu udaliśmy się spacerem pod Amir Chakhmaq. W skrócie jest to pięknie zdobiona fasada-ściana, przypominająca te w meczetach. Dużo naw, wzorów, dwa minarety. Dzień wcześniej widzieliśmy ten obiekt nocą z okien taksówki i przyznam, że wersja podświetlona bardziej przypadła mi do gustu. Siedząc na murku i przyglądając się charakterystycznej islamskiej architekturze staliśmy się, ku naszemu zadowoleniu, ofiarą dziecięcej ciekawości i przebiegłości. Otóż z partyzanta, niby że przypadkiem, zostaliśmy obfotografowani przez dwójkę rodzeństwa, która w sumie miała może z 12 lat. Prowodyrem był chłopczyk – starszy, z telefonem w ręku. Patrzył w bok, ale zdjęcia robił nam.
Wsiedliśmy w taksówkę i pojechaliśmy do Atashkadeh, czyli jednego z najważniejszych miejsc dla wyznawców zoroastrianizmu. Jest to świątynia skrywająca ogień, który podobno nieprzerwanie płonie od 470 r. n.e. (wstęp 80.000 IRR).
Miejsce to można śmiało odpuścić. Wygląda jak mały, zadbany ogródek z basenem. Pośrodku świątynia, wyglądająca wewnątrz jak sala muzealna oraz najważniejszy element - ogień… „w kominku”. Nie polecam, czas ten można lepiej wykorzystać. Wróciliśmy do centrum Yazd. Pan taksówkarz był tak podekscytowany faktem podwózki obcokrajowców, że zadzwonił do swojego wnuka i przekazał mi słuchawkę. W centrum Yazd zwiedzanie rozpoczęliśmy od Meczetu Piątkowego (80.000 IRR), który z zewnątrz wyróżnia się dwoma potężnymi minaretami. Nie wygląda na zbyt duży i faktycznie, w porównaniu do poprzednio przez nas odwiedzonych ten jest mały, jednonawowy, skrywa wewnętrzny dziedziniec. I chyba przez tę kompaktowość całkiem przyjemny w odbiorze. Prawdziwym hitem byłoby zejście do podziemnej rzeki, która przebiega pod placem. Niestety, atrakcja ta nie jest już dostępna dla turystów, ale uczynny Irańczyk, gdy tylko zobaczył moje zainteresowanie zamkniętą bramą, pokazał mi zdjęcia na swoim telefonie, jak to wygląda pod ziemią.
Potem przyszedł czas na łażenie wąskimi, często opuszczonymi uliczkami Yazdu. Bez problemu w jeden dzień można zobaczyć tu wszystko, co jest do zaliczenia. Placyki, liczne i klimatyczne badgiry (ochładzające wiatrołapy, czyli pionowe kominy tak skonstruowane, żeby wyłapywać najmniejsze podmuchy wiatru i wpompowywać je w mury miejskie). Tu nie ma żadnej filozofii zwiedzania, po prostu trzeba pochodzić, pooglądać mury, drzwi z kołatkami. Są tu jakieś muzea, podobno ciekawe muzeum wody, ale my w planie mieliśmy ostatnie dobre jedzenie i pożegnalną shishę.
Na obiad poszliśmy do Silk Road hotelu zweryfikować zachwyty nad tym miejscem. Powiem szczerze, że obiekt był zupełnie normalny, nie odbiegał od tego, co do tej pory widziałem. Sporo ludzi w środku, widać że inni turyści tak jak my celowo tu przychodzą na obiad. Reklama Lonely Planet działa. Ja zjadłem gulasz z wielbłąda (bardzo przypominał wołowinę, tyle że trochę tłustszy), a moja żona indyjskie curry pomidorowe, które było po prostu świetne. Aromatyczne i delikatne, niezbyt ostre!
Wróciliśmy do naszego hotelu. Właścicielka-Chinka za późny check out o 17 policzyła sobie jak za pół doby (dla porównania na Qeshm Ali – Irańczyk nie chciał nic). To był czas na pożegnalną shishę, spakowanie się, prysznic. Transport załatwiony przez hotel (120.000 IRR) odwiózł nas na lotnisko, gdzie już w progu przywitał nas bardzo uprzejmy chłopak z pytaniem „do Techeranu? Godzina spóźnienia”. Ale był wręcz nienaturalnie uprzejmy. Od razu posadził nas i zaproponował kawę, wręczył wodę. A gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, co najmniej trzykrotnie podchodził do mnie i opowiadał, jak to bardzo lubią nas i Szwedów. Najlepsi ludzie. Najbardziej przyjaźni. NajPolacy.
Świetna relacja! część filmu zostawię sobie na później
:) fajne info na temat krajowych połączeń lotniczych które na pewno komuś się przydadzą, może nawet i mnie kiedyś
:)
b79 napisał:W Iranie mają dziwną strefę czasową GMT +3.30h, co oznacza że jest tylko 1.5h później niż w Polsce. Słońce zachodzi ok. 17.40 a o 18.10 jest już ciemna noc. Zmrok zapadał o tej porze roku praktycznie tak samo szybko jak na równiku.U nas standardowo obowiązuje strefa czasowa +1:00, natomiast ze względu na różnicę w terminie zmiany czasu w Europie(koniec października) z Iranem(22 września), przez miesiąc ta rozbieżność rzeczywiście wynosi 1,5 godziny
8-) Przez resztę roku jest to 2,5 godziny.Fajna relacja, ciekawie opisujesz to co przeszedłeś. Część przemyśleń i doświadczeń masz podobnych do moich sprzed roku(w tym ten sam hotel w Szirazie).
;)
Nadal mało
:) Powinni mieć w standardzie czas letni GMT +4. Ale faktycznie przyjechałem do Iranu tydzień po ich zmianie czasu, bo niektóre zegarki mieli wciąż nieprzestawione.
Świetna relacja. Chyba najlepsza o Iranie.Akurat super mi się wstrzeliłeś bo na październik 2018 kupiłem biletu do Iranu...Czekam zatem na ciąg dalszyJak rezerwowałeś hotele?
Wszystkie hotele bezpośrednio przez maila - mają swoje strony, ale o cenę należy pytać. Rezerwacja jest na słowo, żadnych przedpłat. Wyjątek miałem tylko w Yazd, ale tam właścicielką była Chinka i trochę inaczej wszystko wyglądało.Jeszcze jedno - w takim Yazd na 2 miesiące przed przyjazdem te najbardziej oklepane noclegownie, czyli Silk Road oraz Orient, nie miały już dwójek z łazienką.
rafgrzeg napisał:Dodam jeszcze że super film. Ekstra się oglądało.Dziękuję. Trochę miałem problemów z ukończeniem. W każdym razie zapraszam do obejrzenia też innych filmów, wszystko na youtube na moim kanale.
Tak jak podałem w pierwszym poście, aby zrobić przegląd lotów krajowych należy skorzystać z wyszukiwarki, np:www.skyscanner.pl (tu można podejrzeć linie Iran Air oraz Mahan Air)www.samita.com/en (tu jest dużo linii, niestety trzeba się posiłkować przeklejaniem tekstu w farsi do google translatora, inaczej często nawet nie wiadomo co to za linia).Na pewno są też inne.Z kupnem biletów w Iran Air nie ma żadnego problemu - podałem wyżej sposób jak to zrobić płacąc kartą tylko przez kontakt mailowy.Co do pozostałych linii zostaje pośrednik do zakupu, np. key2persia. Jest to uciążliwe, bo odpisują raz na dobę i trochę mało w tym wszystkim kreatywności. Raczej trzeba im podać gotowe rozwiązanie, a nie liczyć na zalew propozycji i rozwiązań. Łatwo nie jest, w moim przypadku posklejanie lotów pod plan miejsc, które chciałem odwiedzić, trochę mnie zmusiło do wysiłku. Ale sam Iran jest naprawdę bardzo prosty, na miejscu jest zupełnie bezstresowo. Uważam nawet, że jako wstęp do świata islamu, nie ma bardziej przystępnego miejsca (na drugim biegunie muzułmańska Afryka). Bilety lotnicze można nawet załatwiać przez hotel (ja jednak wolałem nie ryzykować, siedziałem w danym miejscu max. 2 doby). Do recepcji idzie się z każdą sprawą - bilet na autobus, wymiana dolarów, wskazanie dobrej knajpy.
rafgrzeg napisał:Świetna relacja. Chyba najlepsza o Iranie.Akurat super mi się wstrzeliłeś bo na październik 2018 kupiłem biletu do Iranu...Radziłbym dokupić ubezpieczenie od rezygnacji z lotu. Sam właśnie jestem w trakcie kupowania biletó na majówkę (podziękowania dla @Don_Bartoss) a dzisiaj ciekawe wiadomości zobaczyłem na YT. Odkąd Waszyngton uznał, że stolicą Państwa Położonego w Palestynie jest Jerozolima, sprawy nabrały jak widzę tempa. Ponownie zaczęto uznawać Persów za zło tego świat Świata i rozkręcają im tam majdan. Nie wiadomo czy kwestia irańska nie zostanie ostatecznie rozwiązana w ciągu najbliższych miesięcy. Jest to zapewne ostatni sezon, żeby zobaczyć Iran bez demokracji. Warto się pospieszyć.https://www.youtube.com/watch?v=1MswmZXejSEhttps://www.youtube.com/watch?v=25gG_WxzXcE
@pawelos, w polskim filmie "Ogniem i Mieczem" pada zdanie, wypowiadane przez księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, "Krwią należy bunt gasić, nie przywilejami". Myślę, że w Iranie tę prawdę znają.
Ufam, że tak się właśnie stanie i Iran ocaleje w formie jaką znamy do tej pory a wszelkiej maści buntownicy i podżegacze wojenni skończą gdzie ich miejsce, czyli na szubienicy. Prośba do moderacji o wydzielenie tematu. Podejrzewam, że nie tylko użytkownik @rafgrzeg i ja, jesteśmy zainteresowani aktualną i rzetelną informacją o sytuacji w Iranie w związku ze zbliżającą się tam podróżą.
b79 napisał: Uważam nawet, że jako wstęp do świata islamu, nie ma bardziej przystępnego miejsca (na drugim biegunie muzułmańska Afryka).Kiedyś najłatwiejsza i najbardziej dostępna była Syria teraz już tylko Iran. Zgadzam się w 100% choć w Iranie byłem dawno temu.
Pabloo napisał:Jest chyba jakiś problem ze zdjęciami, większość w ogóle się nie wczytuje, szczególnie z ostatniej części.Wszystko ok - sprawdzałem i w pracy i w domu i na telefonie. Wygląda jakby pamięci brakowało, albo jakaś blokada regionalna/firewall.
Zanim ruszyliśmy dalej, Hassan wyjął arbuza, termos z herbatą i słodziki. Od siebie dorzuciłem pistacje. Z tego co czytałem w innych relacjach, takie ucztowanie podczas postojów jest tutaj normą. W każdym razie nie zaskoczyło mnie to.
Udaliśmy się do Chak Chak, częściowo wracając przebytą już drogą. Wkrótce zbliżyliśmy się do gór, aż wreszcie wjechaliśmy pomiędzy nie, gdzie od parkingu, aż na sam szczyt, trzeba wdrapać się po 250 schodach.
Chak Chak to najważniejsza na świecie świątynia zoroastriańska. Całkiem ciekawe miejsce, bo wykute w skale (wstęp 50.000 IRR). Zdobycie tej górki – zwłaszcza jeśli jest upał – może być małym wyzwaniem, ale warte jest zachodu chociażby dla pięknego widoku na okolicę. Do świątyni wchodzi się zostawiając obuwie na zewnątrz, a warto nadmienić, że w środku jest raczej zawsze mokro, ponieważ ze skały sączy się „cudowne źródełko” – kap kap, Chak Chak.
Obowiązkowa przerwa na arbuza, słodką herbatę i jedziemy dalej – do miasta Meybod.
Tutaj krótki postój na obiad. Nie bardzo wiedziałem co wybrać, więc wziąłem to, co nasz kierowca :) I była to słuszna koncepcja. Zwykły szaszłyk drobiowy z ryżem i sałatkami okazał się smaczny, zresztą jak wszystko co jadłem w Iranie. Miejsce to zapamiętam również dzięki papużkom falistym, które nieskrępowane latały pod sufitem restauracji.
Miasto Meybood pochodzi jeszcze z czasów przedislamskich. Jego zabudowę doskonale widać z murów 2000-letniej fortecy Narin Galeh, która jest całkiem dobrze zachowana (wstęp 150.000 IRR). Zbudowana z gliny, błota i słomy, otoczona grubym murem, doskonale komponuje się z innymi starymi budynkami, co widać zwłaszcza stojąc na najwyższym punkcie zamku.
Dalej oglądamy zabytkowy karawanseraj (przystanek dla karawan) i… tyle. Standardowo w planach jest jeszcze zwiedzanie wieży do pozyskiwania nawozu ptasiego oraz dużej lodówki, gdzie gromadzono lód z pobliskich gór. Tyle że czas nam się kończył, bo w planach był jeszcze zachód słońca na pustyni.
Popędziliśmy na jakieś odludzie, raptem kilka kilometrów od głównej drogi (sprawdziłem na mapie – było to 50km od Yazd w kierunki północno wschodnim). Marzyły mi się wydmy, złoty piasek, tymczasem dostałem jakieś miejsce pod turystów, gdzie w gotowości czekały quady, wielbłąd i chatka z barem. Owszem, było pusto, innych turystów w tym czasie nie stwierdzono, ale miejsce to nie jest warte dokładania 20usd do podstawowych 40usd za Kharanaq, Chak Chak i Meybod. Niestety pogoda też nie sprzyjała (pochmurne niebo), tak więc wysypu gwiazd nie zobaczyłem, a w konsumowaniu zachodu słońca przeszkadzała mi trakcja elektryczna. Czytałem gdzieś, że drugie miejsce do oglądania zachodu jest 120km za miastem (w kierunku południowo-wschodnim) i podejrzewam, że tam faktycznie warto się udać. Ale nie sposób tego połączyć z całodniowym zwiedzaniem, bo to inny kierunek, inna odległość. Jeśli ktoś planuje tylko oglądanie zachodu, to niech się upewni gdzie jedzie. I czy będzie piasek po horyzont.
Plusem tego eksperymentu było rozgadanie się na migi naszego kierowcy. Siedząc na tej marnej pustyni przy herbatce porozmawialiśmy sobie. Na tyle, ile potrafiliśmy.
Wieczorem był jeszcze czas na pierwsze zwiedzenie miasta. Na głównej ulicy znaleźliśmy exchange point, gdzie w zdecydowanie po najlepszym kursie wymieniliśmy dolary, potem udaliśmy się pod centralny meczet w mieście.
Przy okazji zobaczyłem osławione dwie miejscówki: Silk Hotel oraz po drugiej stronie ulicy Orient Hotel (Shargh). Już wiem czemu w obydwu nie było miejsc na długo przed naszym przyjazdem. To są hotele, gdzie przebywają zorganizowane geriatryczne wycieczki! Powiem szczerze, że nawet nie wchodziłem do środka (taras na dachu). Jak tylko usłyszałem, że shishy tu nie ma, poszedłem szukać szczęścia gdzie indziej. Trochę pobłądziliśmy ciemnymi krętymi alejkami starego miasta Yazd, aż trafiliśmy do hostelu Kalout. Tu standard był na tyle niższy, że nie było problemu z zamówieniem fajki wodnej. A sam hostel jest sympatyczny: ma bardzo ładny, porośnięty drzewkami dziedziniec i niezwykle uprzejmego właściciela (menagera?), który uciął z nami pogawędkę.
Pochodziliśmy jeszcze trochę labiryntem ulic i udaliśmy się na noc do nie mniej sympatycznego, naszego chińskiego hotelu. Poranna grupa siedziała na walizkach – czekali na nocny autobus. Właściciele chyba mieli dość ich głośnej obecności, gdyż jak tylko goście odjechali, szefostwo padło ze zmęczenia. Na dywanach.
Niedziela 9 października była naszym ostatnim dniem w Iranie. Wycieczkę poza miasto mieliśmy już za sobą, dlatego w planach było tylko zwiedzanie Yazd, ostatnie zakupy, ostatnia shisha. Wieczorem czekał nas przelot do stolicy, a dalej już do domu.
Tym razem poranek był niczym niezakłócony, obyło się bez skośnookiego najazdu. Po śniadaniu udaliśmy się spacerem pod Amir Chakhmaq. W skrócie jest to pięknie zdobiona fasada-ściana, przypominająca te w meczetach. Dużo naw, wzorów, dwa minarety. Dzień wcześniej widzieliśmy ten obiekt nocą z okien taksówki i przyznam, że wersja podświetlona bardziej przypadła mi do gustu. Siedząc na murku i przyglądając się charakterystycznej islamskiej architekturze staliśmy się, ku naszemu zadowoleniu, ofiarą dziecięcej ciekawości i przebiegłości. Otóż z partyzanta, niby że przypadkiem, zostaliśmy obfotografowani przez dwójkę rodzeństwa, która w sumie miała może z 12 lat. Prowodyrem był chłopczyk – starszy, z telefonem w ręku. Patrzył w bok, ale zdjęcia robił nam.
Wsiedliśmy w taksówkę i pojechaliśmy do Atashkadeh, czyli jednego z najważniejszych miejsc dla wyznawców zoroastrianizmu. Jest to świątynia skrywająca ogień, który podobno nieprzerwanie płonie od 470 r. n.e. (wstęp 80.000 IRR).
Miejsce to można śmiało odpuścić. Wygląda jak mały, zadbany ogródek z basenem. Pośrodku świątynia, wyglądająca wewnątrz jak sala muzealna oraz najważniejszy element - ogień… „w kominku”. Nie polecam, czas ten można lepiej wykorzystać. Wróciliśmy do centrum Yazd. Pan taksówkarz był tak podekscytowany faktem podwózki obcokrajowców, że zadzwonił do swojego wnuka i przekazał mi słuchawkę.
W centrum Yazd zwiedzanie rozpoczęliśmy od Meczetu Piątkowego (80.000 IRR), który z zewnątrz wyróżnia się dwoma potężnymi minaretami. Nie wygląda na zbyt duży i faktycznie, w porównaniu do poprzednio przez nas odwiedzonych ten jest mały, jednonawowy, skrywa wewnętrzny dziedziniec. I chyba przez tę kompaktowość całkiem przyjemny w odbiorze. Prawdziwym hitem byłoby zejście do podziemnej rzeki, która przebiega pod placem. Niestety, atrakcja ta nie jest już dostępna dla turystów, ale uczynny Irańczyk, gdy tylko zobaczył moje zainteresowanie zamkniętą bramą, pokazał mi zdjęcia na swoim telefonie, jak to wygląda pod ziemią.
Potem przyszedł czas na łażenie wąskimi, często opuszczonymi uliczkami Yazdu. Bez problemu w jeden dzień można zobaczyć tu wszystko, co jest do zaliczenia. Placyki, liczne i klimatyczne badgiry (ochładzające wiatrołapy, czyli pionowe kominy tak skonstruowane, żeby wyłapywać najmniejsze podmuchy wiatru i wpompowywać je w mury miejskie). Tu nie ma żadnej filozofii zwiedzania, po prostu trzeba pochodzić, pooglądać mury, drzwi z kołatkami. Są tu jakieś muzea, podobno ciekawe muzeum wody, ale my w planie mieliśmy ostatnie dobre jedzenie i pożegnalną shishę.
Na obiad poszliśmy do Silk Road hotelu zweryfikować zachwyty nad tym miejscem. Powiem szczerze, że obiekt był zupełnie normalny, nie odbiegał od tego, co do tej pory widziałem. Sporo ludzi w środku, widać że inni turyści tak jak my celowo tu przychodzą na obiad. Reklama Lonely Planet działa. Ja zjadłem gulasz z wielbłąda (bardzo przypominał wołowinę, tyle że trochę tłustszy), a moja żona indyjskie curry pomidorowe, które było po prostu świetne. Aromatyczne i delikatne, niezbyt ostre!
Wróciliśmy do naszego hotelu. Właścicielka-Chinka za późny check out o 17 policzyła sobie jak za pół doby (dla porównania na Qeshm Ali – Irańczyk nie chciał nic). To był czas na pożegnalną shishę, spakowanie się, prysznic. Transport załatwiony przez hotel (120.000 IRR) odwiózł nas na lotnisko, gdzie już w progu przywitał nas bardzo uprzejmy chłopak z pytaniem „do Techeranu? Godzina spóźnienia”. Ale był wręcz nienaturalnie uprzejmy. Od razu posadził nas i zaproponował kawę, wręczył wodę. A gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, co najmniej trzykrotnie podchodził do mnie i opowiadał, jak to bardzo lubią nas i Szwedów. Najlepsi ludzie. Najbardziej przyjaźni. NajPolacy.