Królewskie Krematorium pięknie prezentujące się w zachodzącym słońcu. Zanim wejdziemy na jego teren, zostajemy oznakowani odpowiednią plakietką. Nie wiemy co oznacza. Tłum idzie do wielkiego namiotu, aby obejrzeć jakiś film, my się prześlizgujemy bokiem i wchodzimy od razu na teren krematorium.
Dalej przepływamy na drugą stronę rzeki, aby zobaczyć Świątynię Wat Arun.
Wieczór spędzamy na Khao San Road. Bardzo turystyczne miejsce, wszędzie naganiacze, bary i imprezy.
2/16Kolejnego dnia rano wsiadamy w Ubera i jedziemy na Southern Bus Station, aby stamtąd złapać busa do Maeklong. Kierowca miał być za 5 minut, ale miał chyba problem z dojazdem, bo czekalismy ze 20 minut. Miejscowość jest znana z targu, który jest rozstawiony na torach kolejowych i w momencie zwija się, gdy jedzie tamtędy pociąg. Nie warto kupować zorganizowanej wycieczki, bo kosztuje ona około 60 USD. Samemu można to w prosty sposób ogarnąć za około 25 PLN. Autobus jest klimatyzowany, w jedną stronę kosztuje 70 THB (1 THB – 1,10 PLN), a podróż zajmuje półtorej godziny. Na miejsce dojeżdżamy dwie godziny przed przyjazdem pociągu. Mamy więc czas, aby na spokojnie przejść się po bazarze, coś zjeść i zrobić kilka zdjęć zanim przyjadą autokary z uzbrojonymi po zęby w aparaty Azjatami. Stacja kolejowa wygląda tak:
Można wypić świeżego kokosa za 20 THB. Dla porównania w Bangkoku ceny wynoszą od 20 do nawet 70. Cały bazar jest pachnący i kolorowy. Można na nim kupić dosłownie wszystko. Na bazarze zakupy robią również miejscowi. Pomimo cen na kartkach można się targować. Z cen owoców schodzą 50%. Na pewno ceny są dla turystów, a miejscowi płacą może 1/3 tej ceny.
Z daleka widać, że zbliżają się wycieczki. Z wielką pompą, wieś się bawi… Nie jestem w stanie wyobrazić sobie takiego zwiedzania. Poganiania przez przewodnika, grupę, pory posiłków i program. My nie zrealizowaliśmy ze swojego planu wielu punktów, bo zainteresowało nas coś zupełnie innego i zabrało wiele czasu, część atrakcji odpuściliśmy, bo wydawała się nudna.
Najlepszy i tak był ten. Jak się okazało, nasz późniejszy transport.
W końcu nadjeżdża, stragany momentalnie się składają, a na torach pojawia się pociąg. Niestety liczba turystów zabiera klimat tego miejsca. Zapewne kiedyś wyglądało to bardziej swojsko, pociąg przejeżdżał szybciej, bez asysty pracownika stacji i nie było morza kijków do selfie.
Kilkadziesiąt minut później wraca, historia się powtarza. Azjaci na tory, bazar się zwija, pociąg przejeżdża, bazar się rozwija, Azjaci na tory – wszyscy selfiesticki, obładowani zakupami, jakby mogli to by rzucili się pod koła za dobrym ujęciem.
My też się zbieramy, szukamy transportu do Amphawy. Jest tam jeden z największych pływających bazarów. Miało być dużo mniej turystów i lepsze ceny niż w tych, które są zlokalizowane bliżej Bangkoku. Zobaczymy. Towarzystwo na pace uśmiechnięte
Nasz wehikuł czasu czeka, żeby uzbierać opłacalną liczbę pasażerów. O nawiew nie musimy się martwić. Lepiej usiąść w głąb pojazdu. Na tyle może i ciekawsze widoki, ale siedzimy przy rurze wydechowej.
15 minut zajmuje nam dojazd do drugiego miasteczka. Od razu kupujemy bilet na ostatni autobus do Bangkoku, żeby wieczorem nie było niespodzianki i przymusowego noclegu nad wodą. Chociaż może to nie jest taki zły pomysł? Tradycyjnie łapiemy różne przekąski i idziemy zwiedzać. Na zdjęciu pieczone banany z makaronem ryżowym.
Jemy też coś, czego pochodzenia nie potrafimy określić. Prawdopodobnie jest smażone na tłuszczu, do tego dosyć słodkie i lekko słone. Może ktoś potrafi to zidentyfikować?
Gdy z rąk zniknęło jedzenie, dla odmiany postanowiliśmy coś zjeść. Przysiedliśmy na brzegu, gdzie jedzenie zamawia się z łódek.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że chętnie zjemy coś „no spicy” – wolimy sobie dodać sosu niż zionąć ogniem od samego początku, ale stało się - dostajemy najostrzejszego pad thaia, jaki jestem w stanie zjeść. Do tego jakieś przyprawy w saszetkach. Dobrze, że najpierw spróbowaliśmy. Jakby tego było mało, moja umiejętność jedzenia pałeczkami to takie 3-. Makaron się wywinął i dostałem sosem w oko
:) Przez kilka minut byłem INOP, ale wróciłem do żywch.
Lubię ostre, przynajmniej tak mi się wydawało. W Polsce zawsze wybieram pikantne, ale to mnie niemal pokonuje. W akcie desperacji biorę na szybko colę z dużą ilością lodu, pokazuję w karcie zdjęcie, czego chcę i czekam z utęsknieniem na orzeźwienie i ulgę. Za chwilę wielka cola z lodem ląduje na stoliku… jeden łyk, drugi łyk i… k#$% co to jest?! Okazuje się, że pokazałem w karcie colę tom yum, czyli wybitnie oryginalny drink z dużą ilością chilli, który ma być pikantny i wykręcać mordy nawet miejscowym.
Po ugaszeniu pożaru kupujemy bilety na rejs łódką po okolicy. Kosztuje on 60 THB za osobę. W sumie dobrze, że troche poszukaliśmy, bo najpierw trafiliśmy na gościa, który chciał 600 THB za osobę i nie szło zejść z ceny. Rejs zajmuje ponad godzinę.
Największym zaskoczeniem było to, że po wypłynięciu poza miasto mogliśmy obserwować całe drzewa świetlików. Korony po prostu migotały, jakby ktoś rozłożył na nich lampki choinkowe. Łódka co chwile wyłącza silnik i podpływa pod drzewa. Żałuję, że nie wychodziło to na zdjęciach, bo był to niezapomniany widok. Po całkiem długim kursie musimy coś wrzucić na ząb. Małe kraby wizualnie wydają się nie do przejścia, ale smakują niespodziewanie dobrze.
Do Bangkoku wracamy późnym wieczorem. Przystanki powrotne chyba nie obowiązują, bo kierowca wysadza nas gdzieś na stacji benzynowej 5 km od dworca autobusowego. Całe szczęście jest to 5 km w stronę centrum, więc nie jest to dla nas problem. Współpasażerowie protestują, bo chyba mieli przesiadać się na jakiś inny autobus na dworcu. Bierzemy znowu Ubera i wracamy do hotelu.
3/16Następny dzień to zakupy na Chatuchak Market. Największy bazar na świecie, 13 tysięcy straganów. Koszmar dla mężczyzny, raj dla kobiety. Nie pytajcie mnie, dlaczego nie protestowałem, ale spędzamy tutaj prawie cały dzień. Jeśli coś Wam się podoba to po prostu to kupcie. Nie szukajcie dalej, nie porównujcie cen, bo będzie bardzo trudno wrócić w to samo miejsce. Chyba, że sobie spiszcie numer alejki, sektora, kwadratu.
Z powrotem wracamy autobusem, wszyscy się na nas dziwnie patrzą. Turyści jeżdżą tu przeważnie tuktukami, taxi i Uberem, a tu nagle białasy w miejskim. Google Maps świetnie się tutaj spisuje, bezbłędnie prowadzi nas na przystanek i potem pokazuje gdzie wysiąść. Po wejściu zapytaliśmy biletera czy to jest autobus, który chcieliśmy, pokazując wyświetlacz telefonu i znaki w tajskim alfabecie. Pan chyba nie umiał czytać, bo szukał kogoś innego, najlepiej z angielskim, aby nie wprowadzić nas w błąd. Dopiero, gdy wiedział, że jesteśmy w dobrym autobusie, pobrał od nas opłatę za bilet.
Rano budzik dzwoni wcześniej niż byśmy sobie tego życzyli. Musimy zdążyć na pociąg o 9:25 do Ayutthaya.
Po drodze chcemy coś zjeść. Miejsce do jedzenia znajdujemy dopiero na dworcu. Wyglądem nie powala, ale jest pyszne. Niespiesznie jedząc, prawie spóźniliśmy się na pociąg. Wpadamy minutę przed planowaną godziną odjazdu. No właśnie, planowaną, bo ruszamy 20 minut później.
Bilet trzeciej klasy kosztuje 15 THB (1,60 PLN). Nie ma tłoku, bez problemu znajdujemy miejsca siedzące. Okna nie istnieją, dlatego brak klimatyzacji nie jest żadnym problemem.
Po drodze co chwilę przechodzi ktoś z owocami, porcjami obiadowymi, warzywami, ciastkami, napojami, pączkami, które można kupić. Na stacji docelowej meldujemy się o czasie i zabieramy się za poszukiwanie sposobu zwiedzania.
A jest ich kilka. Można wynająć rower za 50 THB, wynajęcie kierowcy tuk-tuka to zabawa za 200 THB za godzinę, więc od razu ją odrzucamy. Opcja z rowerem wydawała się bezkonkurencyjna, ale znaleźliśmy punkt wynajmu skuterów. Za 150 THB można jeździć cały dzień, do tego dochodzi symboliczny koszt paliwa. Od razu bierzemy. Zwiedzanie zajmuje nam około 5 godzin. Szczerze mówiąc nie wiem, jak jest z prawem jazdy. Czytałem, że przymykają oko na jazdę bez A, gdzie indziej, że trzeba płacić za jego brak, że wystarczy międzynarodowe na B, że nie wystarczy nawet międzynarodowe na A. Jedno jest pewne - trzeba jeździć bardzo uważnie, bo ubezpieczenie może nie obejmować spowodowania wypadku bez ważnego prawa jazdy i możemy się nie wypłacić przez długi czas.
jestem ciekawa dalszego ciągu! zwłaszcza o Phu Quoc - w drugiej połowie listopada byliśmy w Wietnamie i kraj nas zauroczył, a wybieraliśmy właśnie między Phu Quoc a Mui Ne. Postawiliśmy na to drugie miejsce ze względu na więcej atrakcji w okolicy. Czy Phu Quoc warto obrać za cel przy okazji kolejnej podróży?
Bardzo fajna relacja
:)Mam pytanie odnośnie rejsu po zatoce Ha Long - Wasz statek wygląda fajnie, pamiętasz może, jak się nazywał i ile płaciliście? Bookowaliście w jakiejś agencji w Hanoi? Lecimy w marcu i cały czas się zastanawiam, czy zrobić rejs, czy może coś innego, np. Nin Binh, bo takie formacje skalne widzieliśmy już w kilku krajach Azji.
malgo1987 napisał:Bardzo fajna relacja
:)Mam pytanie odnośnie rejsu po zatoce Ha Long - Wasz statek wygląda fajnie, pamiętasz może, jak się nazywał i ile płaciliście? Bookowaliście w jakiejś agencji w Hanoi? Lecimy w marcu i cały czas się zastanawiam, czy zrobić rejs, czy może coś innego, np. Nin Binh, bo takie formacje skalne widzieliśmy już w kilku krajach Azji.Dzięki wszystkim za miłe słowa, aż chce się pisac
;)Rezerwowaliśmy przez Internet https://www.halongbaytours.com .Na papierach mieliśmy tę firmę https://www.bluedragontours.com.Płaciliśmy 250 USD za dwie osoby. Wiem, drogo. Na pewno da się znaleźć taniej i może lepiej. My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
Ale mi się zamarzyły te temperatury, plaże, palmy i apetyczne jedzonko przez te Twoje słoneczne zdjęcia! A tu zimowa breja za oknem i żadnych szans na rychłą zmianę klimatu...
:(
:D byliśmy na tej samej wycieczce po delcie Mekongu albo wszytskie takie same
:D telezakupy na żywo. znajomi byli na dwudniowej opcji i ponoć drugiego dnia faktycznie więcej pływali i mniej było shoppingu; Saigon faktycznie fajne miasto i widze, że też nie udało się Wam zrobić tuneli Cu Chi - uznałam, że to dobry powód żeby tam wrócić, a deltę Mekongu zrobić z Kambodżą ponownie
;) udanych kolejnych podróży i więcej relacji!
Bardzo przyjemnie sie czytało. Mogę spytać o cenę biletów lotniczych? Konkretnie interesuje mnie połączenie WWA-DOH i DOH-WWA. Czy może bilet był łączony?
flower188 napisał::D byliśmy na tej samej wycieczce po delcie Mekongu albo wszytskie takie same
:D telezakupy na żywo. znajomi byli na dwudniowej opcji i ponoć drugiego dnia faktycznie więcej pływali i mniej było shoppingu; Saigon faktycznie fajne miasto i widze, że też nie udało się Wam zrobić tuneli Cu Chi - uznałam, że to dobry powód żeby tam wrócić, a deltę Mekongu zrobić z Kambodżą ponownie
;) udanych kolejnych podróży i więcej relacji!Pewnie wycieczki organizuje kilka firm, a sprzedaje kilkadziesiąt
;)Tunele Cu Chi nas w ogóle nie interesowały, ale są inne powody, żeby wrócić.
malgo1987Dzięki za relację, dla mnie bardzo pomocna przez marcowym Wietnamem
:)
My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
http://www.vietnameseprivatetours.com/vietnam-tours
malgo1987Dzięki za relację, dla mnie bardzo pomocna przez marcowym Wietnamem
:)
My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
http://www.vietnameseprivatetours.com/vietnam-tours
My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
http://www.vietnameseprivatetours.com/vietnam-tours
vietzayMy nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
http://www.vietnameseprivatetours.com/vietnam-tours
Królewskie Krematorium pięknie prezentujące się w zachodzącym słońcu. Zanim wejdziemy na jego teren, zostajemy oznakowani odpowiednią plakietką. Nie wiemy co oznacza. Tłum idzie do wielkiego namiotu, aby obejrzeć jakiś film, my się prześlizgujemy bokiem i wchodzimy od razu na teren krematorium.
Dalej przepływamy na drugą stronę rzeki, aby zobaczyć Świątynię Wat Arun.
Wieczór spędzamy na Khao San Road. Bardzo turystyczne miejsce, wszędzie naganiacze, bary i imprezy.
2/16Kolejnego dnia rano wsiadamy w Ubera i jedziemy na Southern Bus Station, aby stamtąd złapać busa do Maeklong. Kierowca miał być za 5 minut, ale miał chyba problem z dojazdem, bo czekalismy ze 20 minut.
Miejscowość jest znana z targu, który jest rozstawiony na torach kolejowych i w momencie zwija się, gdy jedzie tamtędy pociąg. Nie warto kupować zorganizowanej wycieczki, bo kosztuje ona około 60 USD. Samemu można to w prosty sposób ogarnąć za około 25 PLN.
Autobus jest klimatyzowany, w jedną stronę kosztuje 70 THB (1 THB – 1,10 PLN), a podróż zajmuje półtorej godziny.
Na miejsce dojeżdżamy dwie godziny przed przyjazdem pociągu. Mamy więc czas, aby na spokojnie przejść się po bazarze, coś zjeść i zrobić kilka zdjęć zanim przyjadą autokary z uzbrojonymi po zęby w aparaty Azjatami. Stacja kolejowa wygląda tak:
Można wypić świeżego kokosa za 20 THB. Dla porównania w Bangkoku ceny wynoszą od 20 do nawet 70. Cały bazar jest pachnący i kolorowy. Można na nim kupić dosłownie wszystko. Na bazarze zakupy robią również miejscowi. Pomimo cen na kartkach można się targować. Z cen owoców schodzą 50%. Na pewno ceny są dla turystów, a miejscowi płacą może 1/3 tej ceny.
Z daleka widać, że zbliżają się wycieczki. Z wielką pompą, wieś się bawi… Nie jestem w stanie wyobrazić sobie takiego zwiedzania. Poganiania przez przewodnika, grupę, pory posiłków i program. My nie zrealizowaliśmy ze swojego planu wielu punktów, bo zainteresowało nas coś zupełnie innego i zabrało wiele czasu, część atrakcji odpuściliśmy, bo wydawała się nudna.
Najlepszy i tak był ten. Jak się okazało, nasz późniejszy transport.
W końcu nadjeżdża, stragany momentalnie się składają, a na torach pojawia się pociąg. Niestety liczba turystów zabiera klimat tego miejsca. Zapewne kiedyś wyglądało to bardziej swojsko, pociąg przejeżdżał szybciej, bez asysty pracownika stacji i nie było morza kijków do selfie.
Kilkadziesiąt minut później wraca, historia się powtarza. Azjaci na tory, bazar się zwija, pociąg przejeżdża, bazar się rozwija, Azjaci na tory – wszyscy selfiesticki, obładowani zakupami, jakby mogli to by rzucili się pod koła za dobrym ujęciem.
My też się zbieramy, szukamy transportu do Amphawy. Jest tam jeden z największych pływających bazarów. Miało być dużo mniej turystów i lepsze ceny niż w tych, które są zlokalizowane bliżej Bangkoku. Zobaczymy. Towarzystwo na pace uśmiechnięte
Nasz wehikuł czasu czeka, żeby uzbierać opłacalną liczbę pasażerów. O nawiew nie musimy się martwić. Lepiej usiąść w głąb pojazdu. Na tyle może i ciekawsze widoki, ale siedzimy przy rurze wydechowej.
15 minut zajmuje nam dojazd do drugiego miasteczka. Od razu kupujemy bilet na ostatni autobus do Bangkoku, żeby wieczorem nie było niespodzianki i przymusowego noclegu nad wodą. Chociaż może to nie jest taki zły pomysł?
Tradycyjnie łapiemy różne przekąski i idziemy zwiedzać. Na zdjęciu pieczone banany z makaronem ryżowym.
Jemy też coś, czego pochodzenia nie potrafimy określić. Prawdopodobnie jest smażone na tłuszczu, do tego dosyć słodkie i lekko słone. Może ktoś potrafi to zidentyfikować?
Gdy z rąk zniknęło jedzenie, dla odmiany postanowiliśmy coś zjeść. Przysiedliśmy na brzegu, gdzie jedzenie zamawia się z łódek.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że chętnie zjemy coś „no spicy” – wolimy sobie dodać sosu niż zionąć ogniem od samego początku, ale stało się - dostajemy najostrzejszego pad thaia, jaki jestem w stanie zjeść. Do tego jakieś przyprawy w saszetkach. Dobrze, że najpierw spróbowaliśmy. Jakby tego było mało, moja umiejętność jedzenia pałeczkami to takie 3-. Makaron się wywinął i dostałem sosem w oko :) Przez kilka minut byłem INOP, ale wróciłem do żywch.
Lubię ostre, przynajmniej tak mi się wydawało. W Polsce zawsze wybieram pikantne, ale to mnie niemal pokonuje. W akcie desperacji biorę na szybko colę z dużą ilością lodu, pokazuję w karcie zdjęcie, czego chcę i czekam z utęsknieniem na orzeźwienie i ulgę. Za chwilę wielka cola z lodem ląduje na stoliku… jeden łyk, drugi łyk i… k#$% co to jest?! Okazuje się, że pokazałem w karcie colę tom yum, czyli wybitnie oryginalny drink z dużą ilością chilli, który ma być pikantny i wykręcać mordy nawet miejscowym.
Po ugaszeniu pożaru kupujemy bilety na rejs łódką po okolicy. Kosztuje on 60 THB za osobę. W sumie dobrze, że troche poszukaliśmy, bo najpierw trafiliśmy na gościa, który chciał 600 THB za osobę i nie szło zejść z ceny. Rejs zajmuje ponad godzinę.
Największym zaskoczeniem było to, że po wypłynięciu poza miasto mogliśmy obserwować całe drzewa świetlików. Korony po prostu migotały, jakby ktoś rozłożył na nich lampki choinkowe. Łódka co chwile wyłącza silnik i podpływa pod drzewa. Żałuję, że nie wychodziło to na zdjęciach, bo był to niezapomniany widok. Po całkiem długim kursie musimy coś wrzucić na ząb. Małe kraby wizualnie wydają się nie do przejścia, ale smakują niespodziewanie dobrze.
Do Bangkoku wracamy późnym wieczorem. Przystanki powrotne chyba nie obowiązują, bo kierowca wysadza nas gdzieś na stacji benzynowej 5 km od dworca autobusowego. Całe szczęście jest to 5 km w stronę centrum, więc nie jest to dla nas problem. Współpasażerowie protestują, bo chyba mieli przesiadać się na jakiś inny autobus na dworcu. Bierzemy znowu Ubera i wracamy do hotelu.
3/16Następny dzień to zakupy na Chatuchak Market. Największy bazar na świecie, 13 tysięcy straganów. Koszmar dla mężczyzny, raj dla kobiety. Nie pytajcie mnie, dlaczego nie protestowałem, ale spędzamy tutaj prawie cały dzień. Jeśli coś Wam się podoba to po prostu to kupcie. Nie szukajcie dalej, nie porównujcie cen, bo będzie bardzo trudno wrócić w to samo miejsce. Chyba, że sobie spiszcie numer alejki, sektora, kwadratu.
Z powrotem wracamy autobusem, wszyscy się na nas dziwnie patrzą. Turyści jeżdżą tu przeważnie tuktukami, taxi i Uberem, a tu nagle białasy w miejskim.
Google Maps świetnie się tutaj spisuje, bezbłędnie prowadzi nas na przystanek i potem pokazuje gdzie wysiąść. Po wejściu zapytaliśmy biletera czy to jest autobus, który chcieliśmy, pokazując wyświetlacz telefonu i znaki w tajskim alfabecie. Pan chyba nie umiał czytać, bo szukał kogoś innego, najlepiej z angielskim, aby nie wprowadzić nas w błąd. Dopiero, gdy wiedział, że jesteśmy w dobrym autobusie, pobrał od nas opłatę za bilet.
Rano budzik dzwoni wcześniej niż byśmy sobie tego życzyli. Musimy zdążyć na pociąg o 9:25 do Ayutthaya.
Po drodze chcemy coś zjeść. Miejsce do jedzenia znajdujemy dopiero na dworcu. Wyglądem nie powala, ale jest pyszne. Niespiesznie jedząc, prawie spóźniliśmy się na pociąg. Wpadamy minutę przed planowaną godziną odjazdu. No właśnie, planowaną, bo ruszamy 20 minut później.
Bilet trzeciej klasy kosztuje 15 THB (1,60 PLN). Nie ma tłoku, bez problemu znajdujemy miejsca siedzące. Okna nie istnieją, dlatego brak klimatyzacji nie jest żadnym problemem.
Po drodze co chwilę przechodzi ktoś z owocami, porcjami obiadowymi, warzywami, ciastkami, napojami, pączkami, które można kupić. Na stacji docelowej meldujemy się o czasie i zabieramy się za poszukiwanie sposobu zwiedzania.
A jest ich kilka. Można wynająć rower za 50 THB, wynajęcie kierowcy tuk-tuka to zabawa za 200 THB za godzinę, więc od razu ją odrzucamy. Opcja z rowerem wydawała się bezkonkurencyjna, ale znaleźliśmy punkt wynajmu skuterów. Za 150 THB można jeździć cały dzień, do tego dochodzi symboliczny koszt paliwa. Od razu bierzemy. Zwiedzanie zajmuje nam około 5 godzin. Szczerze mówiąc nie wiem, jak jest z prawem jazdy. Czytałem, że przymykają oko na jazdę bez A, gdzie indziej, że trzeba płacić za jego brak, że wystarczy międzynarodowe na B, że nie wystarczy nawet międzynarodowe na A. Jedno jest pewne - trzeba jeździć bardzo uważnie, bo ubezpieczenie może nie obejmować spowodowania wypadku bez ważnego prawa jazdy i możemy się nie wypłacić przez długi czas.
Tuk tuki jak z Jetsonów ;)