Słonie są w Tajlandii maszynkami do zarabiania pieniędzy. Niestety te z pozoru silne zwierzęta, są mocno eksploatowane i cierpią. Taka atrakcja dla turystów, w trzydziestopięcio stopniowym upale z pewnością nie jest dla nich przyjemnością i moim zdaniem nie warto się do tego dokładać.
Wieczorem wracamy już busem, bo pociąg miałby być za godzinę, a i tak nie wiadomo czy przybyłby o czasie. Kierowca busa ma nas wysadzić na dworcu autobusowym, a wysiadamy gdzieś po drodze, bo uznał, że to już czas. Warto pamiętać, że odjazdy z Bangkoku są ze ściśle określonych miejsc, a powroty - te wieczorne mogą zakończyć się w dowolnym miejscu i są zależne od wyboru kierowcy. Biegniemy jeszcze na Chinatown.
Do hotelu wracamy tuk tukiem. Po długich negocjacjach z kilkoma kierowcami, udaje nam się zbić cenę z 200 do 80 THB. Przejazd sam w sobie jest atrakcją i szczerze polecam
;)Ostatni wolny dzień w Bangkoku spędzamy w Lumpini Park. Oaza spokoju i dom dla kilkudziesięciu waranów. Wypożyczamy rower wodny i uciekamy od hałasu metropolii. Na terenie parku można bez problemu spotkać te jedne z najgroźniejszych i największych jaszczurek, które obecnie żyją na świecie. Jednak na te leniwe gady trzeba bardzo uważać, powalają uderzeniem ogona, a potem połykają w całości swoją ofiarę, rozpuszczając ją przy tym enzymami i toksycznymi substancjami z organizmu.
Wylegują się przy chodnikach, niby nie zwracając uwagi na przechodniów i ludzi, którzy robią im zdjęcia, ale wodzą za nimi cały czas wzrokiem.
W parku spędzamy około trzech godzin. Później po raz drugi bierzemy autobus, żeby szybciej się przemieścić. Wpadamy w korek i już prędzej byśmy się przeczołgali. Ale chociaż sobie posiedzieliśmy.
Święta można poczuć również w Tajlandii. W wielu miejscach ubrane są choinki, grają zachodnie kolędy i chodzą Mikołaje.
Mijamy targ kwiatowy, gdzie tak uznawane i cenione u nas storczyki, tutaj leżą w ilościach hurtowych ścięte na stołach do kupienia za bezcen.
Można sobie również kupić banany na kiście.
Leniwie przechadzając się po mieście jeszcze raz wpadamy na Khao San Road, aby coś zjeść i pożegnać się z klimatem Bangkoku.
5/16Ostatni poranek w Bangkoku, rano wstajemy, pakujemy się i kierujemy na lotnisko. Dzisiaj żegnamy się z Bangkokiem i lecimy do Hanoi. Najpierw tramwajem wodnym płyniemy do stacji kolejki. Nasze bagaże zyskały nieco na wadze, zapewne po zakupach na bazarze. Moje magnesy na pewno tyle nie ważą...
Po drodze ignoruję ostrzeżenie „sir, spicy” i biorę najostrzejsze danie mojego życia. Dochodzę do siebie dopiero po mrożonej kawie. Pomijając pikantność było całkiem niezłe.
Na lotnisko przyjeżdżamy dwie godziny przed odlotem. Na check-inie informacja, żebyśmy byli szybko przy bramce, bo ze względu na niskie obłożenie, możemy wylecieć przed czasem.
Lubię tą strefę wolnocłową. Gdy przesiadaliśmy się tutaj w locie z Amsterdamu do Taipei w 2016 roku zapamiętaliśmy, że w każdym sklepie można było próbować suszone owoce, różnego rodzaju wafelki i czekoladki. Przed lotem robimy rajd po sklepach, a następnie gonimy do bramki.
Nasz Boeing 777-300ER już stoi. Będzie to nasz pierwszy lot tym typem.
Obłożenie na pokładzie jeszcze niższe niż na naszym locie do Bangkoku. Wieziemy przede wszystkim powietrze do Hanoi.
Zajmujemy miejsca 22 A i B. Obok nas wolne, za nami też i przed nami dla odmiany również. Można się ganiać po samolocie.
Jeszcze na wznoszeniu zaczyna się serwis. Znowu ten ciastek kebabowy, mało smaczny. Jestem głodny – biorę dwa. Obsługa na locie neutralna. Widać, że ten krótki odcinek traktują bardziej jak przebazowanie niż lot z pasażerami, w tej kwestii mogłoby być lepiej.
Podczas zniżania na skrzydle tworzy się ciekawa kondensacja.
W Hanoi lądujemy przed czasem.
Opuszczamy benka przez rękaw i z duszą na ramieniu biegniemy do kontroli paszportowej.
Z wizą jest jednak problem. Próba przejścia na głupa robi ze mnie głupa i zostaję cofnięty do okienka, gdzie skład się wnioski wizowe. Jedna zagubiona cyfra w numerze paszportu tworzy prawie poprawny numer, a jak wiadomo prawie to wielka różnica. O dziwo wesoły pan, z milionem gwiazdek na ramionach zabiera mój paszport i mówi, że zaraz sprawdzi co dalej. Przypominam mu się po 10 minutach, po kolejnych 10 i jeszcze 10. W końcu muszę zapłacić 25 dolarów za nową wizę. Ani promesa, ani robione pospiesznie zdjęcia paszportowe w Bangkoku mi się nie przydają. Jedyne co potrzeba to zielone banknoty. Plusem tej sytuacji jest ładna wklejka w paszporcie.
Odbieramy bagaż, wychodzimy do hali przylotów, kupujemy kartę SIM i dzielnie przedzieramy się przez grono naszych fanów, którzy oferują nam taxi, taxi i jeszcze taxi. Jakoś udaje nam się dotrzeć na przystanek autobusowy, gdzie jeszcze musimy tylko odmówić taxi i vip bus transport premium service. Czekamy 10 minut i jesteśmy w drodze.
Po godzinie docieramy do hotelu Summer Place. Idziemy coś zjeść, wybór pada na zupę PHO i makaron smażony z owocami morza.
Potem idziemy rozejrzeć się po okolicy i kończymy dzień. Tutaj Pagoda Ambasadorów. Niestety o tej godzinie już zamknięta.
Pierwszy poranek w Hanoi to zderzenie z chaosem Wietnamu. Wszędzie klaksony, krzyki, przeciskanie się po chodnikach, po ulicy, odpieranie zawołań sprzedawców. Wyszliśmy z hotelu i poczuliśmy zagubienie wśród pędzących w każdym kierunku skuterów. Gdy ktoś oczekuje, że na chodniku poczuje się bezpiecznie, myśli, że zielone światło dla pieszych służy do zezwolenia na przekroczenie ulicy, a te pasy na jezdni, które u nas oznaczają przejście dla pieszych do tego służą, to grubo się myli. Dwie zasady poruszania się po hanojskiej ulicy to: nie ma zasad, większy i głośniejszy ma pierwszeństwo. Zadziwiająco szybko dostosowujemy się do panujących tu zasad, lecz ulicę nadal przekraczamy z zamkniętymi oczami i czujemy się mimo wszystko lekko zagubieni. Nie o komfort tu jednak chodzi, jadąc 9000 km od domu. Szybko uczymy się, jak wtopić się w tłum.
Stare miasto w Hanoi jest pełne niespodzianek i kontrastów. Niezliczone narożne knajpki z jedzeniem, stragany z owocami, sklepy ze wszystkim co można sobie zapragnąć, tworzą niepowtarzalną atmosferę, a dla nas poczucie, że jesteśmy w miejscu bardzo odległym nie tylko geograficznie, ale i kulturowo. W kątach ukryte są małe świątynie, podwórka i zakamarki, do których warto wejść i odkryć coś nowego. Tutaj pośpiech nie popłaca, warto się zatrzymać i popatrzeć na rzekę ludzi i skuterów, które nas mijają.
Gdy jesteśmy głodni, stawiamy na sajgonki. Zamawiamy i błyskawicznie wciągamy pyszne smażone kalorie. Ale...
... dopiero po chwili zauważamy te pysznie wyglądające, nieznanego pochodzenia kąski. W myślach modlimy się, aby to nie one grały pierwsze skrzypce w przed chwilą zjedzonej przekąsce.
Nie ma co długo myśleć, lecimy dalej przed siebie. Dzisiaj chcemy przejść się po mieście, bez większego planu. Poczuć ten chaos, a jednocześnie być z boku.
6/16Pogoda w Hanoi sprzyja spacerom. Temperatura wynosi około 22-25 stopni. Wilgotność pozwala oddychać. Północ kraju przygotowuje się na jesień. Od połowy grudnia nad miastem zalegają chmury z deszczem. My załapaliśmy się na okres przejściowy pomiędzy gorącym latem, a chłodną jesienią.
Powoli zbliżamy się do Jeziora Hoan Kiem (Jezioro Zwróconego Miecza). Kiedyś w jeziorze żył żółw, który podarował rybakowi miecz z nadzwyczajnymi mocami. Rybak użył go do walki z Chińczykami podczas okupacji. Dzięki temu pokonał dynastię Ming, a Wietnam stał się wolnym krajem. Nad jeziorem przebiega czerwony most, który prowadzi do świątyni.
Na środku jeziora znajduje się Świątynia Nefrytowej Góry.
jestem ciekawa dalszego ciągu! zwłaszcza o Phu Quoc - w drugiej połowie listopada byliśmy w Wietnamie i kraj nas zauroczył, a wybieraliśmy właśnie między Phu Quoc a Mui Ne. Postawiliśmy na to drugie miejsce ze względu na więcej atrakcji w okolicy. Czy Phu Quoc warto obrać za cel przy okazji kolejnej podróży?
Bardzo fajna relacja
:)Mam pytanie odnośnie rejsu po zatoce Ha Long - Wasz statek wygląda fajnie, pamiętasz może, jak się nazywał i ile płaciliście? Bookowaliście w jakiejś agencji w Hanoi? Lecimy w marcu i cały czas się zastanawiam, czy zrobić rejs, czy może coś innego, np. Nin Binh, bo takie formacje skalne widzieliśmy już w kilku krajach Azji.
malgo1987 napisał:Bardzo fajna relacja
:)Mam pytanie odnośnie rejsu po zatoce Ha Long - Wasz statek wygląda fajnie, pamiętasz może, jak się nazywał i ile płaciliście? Bookowaliście w jakiejś agencji w Hanoi? Lecimy w marcu i cały czas się zastanawiam, czy zrobić rejs, czy może coś innego, np. Nin Binh, bo takie formacje skalne widzieliśmy już w kilku krajach Azji.Dzięki wszystkim za miłe słowa, aż chce się pisac
;)Rezerwowaliśmy przez Internet https://www.halongbaytours.com .Na papierach mieliśmy tę firmę https://www.bluedragontours.com.Płaciliśmy 250 USD za dwie osoby. Wiem, drogo. Na pewno da się znaleźć taniej i może lepiej. My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
Ale mi się zamarzyły te temperatury, plaże, palmy i apetyczne jedzonko przez te Twoje słoneczne zdjęcia! A tu zimowa breja za oknem i żadnych szans na rychłą zmianę klimatu...
:(
:D byliśmy na tej samej wycieczce po delcie Mekongu albo wszytskie takie same
:D telezakupy na żywo. znajomi byli na dwudniowej opcji i ponoć drugiego dnia faktycznie więcej pływali i mniej było shoppingu; Saigon faktycznie fajne miasto i widze, że też nie udało się Wam zrobić tuneli Cu Chi - uznałam, że to dobry powód żeby tam wrócić, a deltę Mekongu zrobić z Kambodżą ponownie
;) udanych kolejnych podróży i więcej relacji!
Bardzo przyjemnie sie czytało. Mogę spytać o cenę biletów lotniczych? Konkretnie interesuje mnie połączenie WWA-DOH i DOH-WWA. Czy może bilet był łączony?
flower188 napisał::D byliśmy na tej samej wycieczce po delcie Mekongu albo wszytskie takie same
:D telezakupy na żywo. znajomi byli na dwudniowej opcji i ponoć drugiego dnia faktycznie więcej pływali i mniej było shoppingu; Saigon faktycznie fajne miasto i widze, że też nie udało się Wam zrobić tuneli Cu Chi - uznałam, że to dobry powód żeby tam wrócić, a deltę Mekongu zrobić z Kambodżą ponownie
;) udanych kolejnych podróży i więcej relacji!Pewnie wycieczki organizuje kilka firm, a sprzedaje kilkadziesiąt
;)Tunele Cu Chi nas w ogóle nie interesowały, ale są inne powody, żeby wrócić.
malgo1987Dzięki za relację, dla mnie bardzo pomocna przez marcowym Wietnamem
:)
My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
http://www.vietnameseprivatetours.com/vietnam-tours
malgo1987Dzięki za relację, dla mnie bardzo pomocna przez marcowym Wietnamem
:)
My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
http://www.vietnameseprivatetours.com/vietnam-tours
My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
http://www.vietnameseprivatetours.com/vietnam-tours
vietzayMy nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach.
http://www.vietnameseprivatetours.com/vietnam-tours
Słonie są w Tajlandii maszynkami do zarabiania pieniędzy. Niestety te z pozoru silne zwierzęta, są mocno eksploatowane i cierpią. Taka atrakcja dla turystów, w trzydziestopięcio stopniowym upale z pewnością nie jest dla nich przyjemnością i moim zdaniem nie warto się do tego dokładać.
Wieczorem wracamy już busem, bo pociąg miałby być za godzinę, a i tak nie wiadomo czy przybyłby o czasie. Kierowca busa ma nas wysadzić na dworcu autobusowym, a wysiadamy gdzieś po drodze, bo uznał, że to już czas. Warto pamiętać, że odjazdy z Bangkoku są ze ściśle określonych miejsc, a powroty - te wieczorne mogą zakończyć się w dowolnym miejscu i są zależne od wyboru kierowcy. Biegniemy jeszcze na Chinatown.
Do hotelu wracamy tuk tukiem. Po długich negocjacjach z kilkoma kierowcami, udaje nam się zbić cenę z 200 do 80 THB. Przejazd sam w sobie jest atrakcją i szczerze polecam ;)Ostatni wolny dzień w Bangkoku spędzamy w Lumpini Park. Oaza spokoju i dom dla kilkudziesięciu waranów. Wypożyczamy rower wodny i uciekamy od hałasu metropolii.
Na terenie parku można bez problemu spotkać te jedne z najgroźniejszych i największych jaszczurek, które obecnie żyją na świecie. Jednak na te leniwe gady trzeba bardzo uważać, powalają uderzeniem ogona, a potem połykają w całości swoją ofiarę, rozpuszczając ją przy tym enzymami i toksycznymi substancjami z organizmu.
Wylegują się przy chodnikach, niby nie zwracając uwagi na przechodniów i ludzi, którzy robią im zdjęcia, ale wodzą za nimi cały czas wzrokiem.
W parku spędzamy około trzech godzin. Później po raz drugi bierzemy autobus, żeby szybciej się przemieścić. Wpadamy w korek i już prędzej byśmy się przeczołgali. Ale chociaż sobie posiedzieliśmy.
Święta można poczuć również w Tajlandii. W wielu miejscach ubrane są choinki, grają zachodnie kolędy i chodzą Mikołaje.
Mijamy targ kwiatowy, gdzie tak uznawane i cenione u nas storczyki, tutaj leżą w ilościach hurtowych ścięte na stołach do kupienia za bezcen.
Można sobie również kupić banany na kiście.
Leniwie przechadzając się po mieście jeszcze raz wpadamy na Khao San Road, aby coś zjeść i pożegnać się z klimatem Bangkoku.
5/16Ostatni poranek w Bangkoku, rano wstajemy, pakujemy się i kierujemy na lotnisko. Dzisiaj żegnamy się z Bangkokiem i lecimy do Hanoi.
Najpierw tramwajem wodnym płyniemy do stacji kolejki. Nasze bagaże zyskały nieco na wadze, zapewne po zakupach na bazarze. Moje magnesy na pewno tyle nie ważą...
Po drodze ignoruję ostrzeżenie „sir, spicy” i biorę najostrzejsze danie mojego życia. Dochodzę do siebie dopiero po mrożonej kawie. Pomijając pikantność było całkiem niezłe.
Na lotnisko przyjeżdżamy dwie godziny przed odlotem. Na check-inie informacja, żebyśmy byli szybko przy bramce, bo ze względu na niskie obłożenie, możemy wylecieć przed czasem.
Lubię tą strefę wolnocłową. Gdy przesiadaliśmy się tutaj w locie z Amsterdamu do Taipei w 2016 roku zapamiętaliśmy, że w każdym sklepie można było próbować suszone owoce, różnego rodzaju wafelki i czekoladki. Przed lotem robimy rajd po sklepach, a następnie gonimy do bramki.
Nasz Boeing 777-300ER już stoi. Będzie to nasz pierwszy lot tym typem.
Obłożenie na pokładzie jeszcze niższe niż na naszym locie do Bangkoku. Wieziemy przede wszystkim powietrze do Hanoi.
Zajmujemy miejsca 22 A i B. Obok nas wolne, za nami też i przed nami dla odmiany również. Można się ganiać po samolocie.
Jeszcze na wznoszeniu zaczyna się serwis. Znowu ten ciastek kebabowy, mało smaczny. Jestem głodny – biorę dwa. Obsługa na locie neutralna. Widać, że ten krótki odcinek traktują bardziej jak przebazowanie niż lot z pasażerami, w tej kwestii mogłoby być lepiej.
Podczas zniżania na skrzydle tworzy się ciekawa kondensacja.
W Hanoi lądujemy przed czasem.
Opuszczamy benka przez rękaw i z duszą na ramieniu biegniemy do kontroli paszportowej.
Z wizą jest jednak problem. Próba przejścia na głupa robi ze mnie głupa i zostaję cofnięty do okienka, gdzie skład się wnioski wizowe. Jedna zagubiona cyfra w numerze paszportu tworzy prawie poprawny numer, a jak wiadomo prawie to wielka różnica. O dziwo wesoły pan, z milionem gwiazdek na ramionach zabiera mój paszport i mówi, że zaraz sprawdzi co dalej. Przypominam mu się po 10 minutach, po kolejnych 10 i jeszcze 10. W końcu muszę zapłacić 25 dolarów za nową wizę. Ani promesa, ani robione pospiesznie zdjęcia paszportowe w Bangkoku mi się nie przydają. Jedyne co potrzeba to zielone banknoty. Plusem tej sytuacji jest ładna wklejka w paszporcie.
Odbieramy bagaż, wychodzimy do hali przylotów, kupujemy kartę SIM i dzielnie przedzieramy się przez grono naszych fanów, którzy oferują nam taxi, taxi i jeszcze taxi. Jakoś udaje nam się dotrzeć na przystanek autobusowy, gdzie jeszcze musimy tylko odmówić taxi i vip bus transport premium service. Czekamy 10 minut i jesteśmy w drodze.
Po godzinie docieramy do hotelu Summer Place. Idziemy coś zjeść, wybór pada na zupę PHO i makaron smażony z owocami morza.
Potem idziemy rozejrzeć się po okolicy i kończymy dzień. Tutaj Pagoda Ambasadorów. Niestety o tej godzinie już zamknięta.
Pierwszy poranek w Hanoi to zderzenie z chaosem Wietnamu. Wszędzie klaksony, krzyki, przeciskanie się po chodnikach, po ulicy, odpieranie zawołań sprzedawców. Wyszliśmy z hotelu i poczuliśmy zagubienie wśród pędzących w każdym kierunku skuterów. Gdy ktoś oczekuje, że na chodniku poczuje się bezpiecznie, myśli, że zielone światło dla pieszych służy do zezwolenia na przekroczenie ulicy, a te pasy na jezdni, które u nas oznaczają przejście dla pieszych do tego służą, to grubo się myli. Dwie zasady poruszania się po hanojskiej ulicy to: nie ma zasad, większy i głośniejszy ma pierwszeństwo. Zadziwiająco szybko dostosowujemy się do panujących tu zasad, lecz ulicę nadal przekraczamy z zamkniętymi oczami i czujemy się mimo wszystko lekko zagubieni.
Nie o komfort tu jednak chodzi, jadąc 9000 km od domu. Szybko uczymy się, jak wtopić się w tłum.
Stare miasto w Hanoi jest pełne niespodzianek i kontrastów. Niezliczone narożne knajpki z jedzeniem, stragany z owocami, sklepy ze wszystkim co można sobie zapragnąć, tworzą niepowtarzalną atmosferę, a dla nas poczucie, że jesteśmy w miejscu bardzo odległym nie tylko geograficznie, ale i kulturowo. W kątach ukryte są małe świątynie, podwórka i zakamarki, do których warto wejść i odkryć coś nowego. Tutaj pośpiech nie popłaca, warto się zatrzymać i popatrzeć na rzekę ludzi i skuterów, które nas mijają.
Gdy jesteśmy głodni, stawiamy na sajgonki. Zamawiamy i błyskawicznie wciągamy pyszne smażone kalorie. Ale...
... dopiero po chwili zauważamy te pysznie wyglądające, nieznanego pochodzenia kąski. W myślach modlimy się, aby to nie one grały pierwsze skrzypce w przed chwilą zjedzonej przekąsce.
Nie ma co długo myśleć, lecimy dalej przed siebie. Dzisiaj chcemy przejść się po mieście, bez większego planu. Poczuć ten chaos, a jednocześnie być z boku.
6/16Pogoda w Hanoi sprzyja spacerom. Temperatura wynosi około 22-25 stopni. Wilgotność pozwala oddychać. Północ kraju przygotowuje się na jesień. Od połowy grudnia nad miastem zalegają chmury z deszczem. My załapaliśmy się na okres przejściowy pomiędzy gorącym latem, a chłodną jesienią.
Powoli zbliżamy się do Jeziora Hoan Kiem (Jezioro Zwróconego Miecza). Kiedyś w jeziorze żył żółw, który podarował rybakowi miecz z nadzwyczajnymi mocami. Rybak użył go do walki z Chińczykami podczas okupacji. Dzięki temu pokonał dynastię Ming, a Wietnam stał się wolnym krajem. Nad jeziorem przebiega czerwony most, który prowadzi do świątyni.
Na środku jeziora znajduje się Świątynia Nefrytowej Góry.