Kolejna część w piątek. Jeśli możecie to zostawiajcie like, motywuje to do dalszego pisania
:DW busie Luangprabang (Laos)- Hanoi (Wietnam)
Załoga naszego busa była dokładnie tak liczna jak ilość turystów w środku- 8 osób. Z opowieści na różnych stronach wyczytałem, że autobus jedzie do granicy z Wietnamem gdzie dojeżdża ok. 4:00 nad ranem, po czym czeka się do 7-8 rano kiedy posterunek jest otwierany. W naszym przypadku- było inaczej. O 1:00 w nocy nagle staneliśmy niewiadomo gdzie (nie szło nawet się zorientować, bo na zewnątrz zupełnie ciemno a szyby zaparowane), zgasły wszystkie światła i motor. Myślałem wpierw, że znowu się popsuł- nikt nic nam nawet nie próbował powiedzieć co i jak.
Ruszyliśmy o 7:00 rano, okazało się że to była przerwa na spanie. Czyli zaraz granica, tak? Chciałbyś.
O 7:30 pierwsza przerwa na siku (OD ODJAZDU O 18:00 POPRZEDNIEGO DNIA), dosłownie pośrodku pola. Faceci wiadomo nie mają problemu- laski się momentalnie zapoznały idąc razem w krzaki.
I gdzie ta granica??? Jedziemy i jedziemy... dochodzi 12:00... Tak, dokładnie- na granicę z Wietnamem dojechaliśmy o 12:00, zamiast o 4:00 nad ranem. Coś czarno widzę ten przyjazd do Hanoi o czasie.
Na granicy wysiadasz dosłownie ze wszyskim- w środku można było zostawić co najwyżej suchy prowiant. Przechodzimy z jednego do drugiego kraju, gdzie sierp i młot powiewa na ulicach. Dlatego to przejście graniczne nie miało prawa być szybkie. Pomimo, że nasza grupa była jedyna- zajęło nam to 45 minut. Super że nie ryzykowaliśmy i wyrobiliśmy sobie wizy wcześniej, jakaś para z Francji (nie jechali z nami) tkwiła na granicy już od wczoraj, próbując załatwić sobie wjazd (myśleli że dostaną ją na granicy). Wsiadamy spowrotem do naszej karocy. Czekając na nasze paszporty, zapoznajemy się z pozostałymi parami- jedni ze Stanów, drudzy z Argentyny, trzeci z Japonii (oni to prawie lokalsi w porównaniu do reszty
;) ).
Zatem, GOODMORNING VIETNAM nie pasowało bo już było po południu. Ale nic, życie się toczy dalej, nasz autobus jakimś cudem również
;) Kolejne pare godzin to już coraz intensywniejsze wyczekiwanie celu podróży. Stajemy na postój, jest jakieś Wi-Fi, w końcu można ogarnąć gdzie jesteśmy. Okazuje się, że przekroczyliśmy granice w zupełnie innym miejscu niż się spodziewaliśmy, i kierujemy się obecnie do Vinh, czyli miasta 200km na południe od Hanoi. Powiem szczerze, że było mi to już obojętne. Ważne by kiedyś w końcu tam dojechać.
Jakiś kawałek drogi dalej, autobus staje, wchodzi koleś z załogi i nas wszystkich dosłownie zaczyna wyganiać. Po 19 godzinach razem, myślałem że coś nas już łączy i chociaż dostaniemy jakieś kwiaty na pożegnanie ;( Wygania nas na pobocze autostrady. Chwile trwało, nim ogarneliśmy że chodzi mu o to że ten autobus jedzie do Vinh, a my się teraz mamy przesiąść do autobusu do Hanoi, kierowcy przekazał już pieniądze za nas przejazd.
Wchodzimy więc całą, nowopoznaną ekipą do drugiego autobusu. Okazuje się on być wykończony w dużo lepszym komforcie, natomiast pierwsze minuty po wejściu są bardzo nerwowe. Wszyscy zajeliśmy dowolne, wolne miejsca, a kierowca podchodzi do nas i pokazuje że mamy zająć miejsca na samym tyle- z tym że siedzi tam już jakichś dwóch grubych, spoconych kitajców, a my mamy zająć miejsca między nimi. Takiego wała, nie idziemy tam. Ten się wkurza na niesubordynacje pasażerów (tutaj wychodzi różnica kulturowa) i zaczyna szarpać najbliższą niego ze wszystkich "nowych osób"- Argentynke. Silna baba, gestowo mu tłumaczy że jeszcze raz ją dotknie a się to dla niego źle skończy. Ja postanawiam że jeśli ten kurdupel zaraz dotknie Asie to mu walne z barana nie patrząc na konsekwencje. W końcu gość daje sobie spokój i rusza w końcu tym cholernym autobusem.
Do tego drugiego autobusu wsiedliśmy o 18, czyli o godzinie o której powinniśmy być już w Hanoi.
Po 21 przechodzi jakiś zwerbowany pasażer i pyta się naszej całej ósemki naraz- gdzie chcemy wysiąść. "City centre" oczywiście odpowiadamy. Po chwili kierowca zatrzymuje autobus na zatoczce przy autostradzie i każe nam wysiadać. Rzeczywiście, to chyba już Hanoi, ale zdecydowanie nie centrum. Nieważne, weźmiemy taxi, byleby zaraz wziąć prysznic i się położyć w nieruchomym łóżku. Nasze plecaki wychodzą z luku śmierdzące uryną oraz oblepione szerszeniami:
Bierzemy się za łapanie taxi. Problem taki, że nikt z nas nie ma ani trochę Wietnamskiej waluty. Amerykańska para udaje się do bankomatu, natomiast my z Argentyńczykami pakujemy się do taksówki i ustalamy że zapłacimy w $$. Jesteśmy w Wietnamie! Przez to jak wyglądała nasza podróż z Laosu, czuje,y się prawie tak jakbyśmy przyjechali tu na stopa.
Jeszcze tylko ponawigować do hotelu, na szczęście pobrałem mapy offline Hanoi jeszcze w Laosie. Udało się znaleźć. Meldunek, prysznic, dobranoc.
2017.09.14: Dzień 9
Dla mnie, nie ma nic lepszego w podróży niż świadomość z rana że masz w cenie hotelu śniadanie, oraz że nie musisz się wynosić przed 12:00 bo spędzasz tu jeszcze (przynajmniej) kolejną noc. Tak właśnie było, a restauracja hotelowa okazała się być na 9 piętrze, odsłaniając szarą panorame miasta.
Po śniadaniu idziemy poczuć klimat Hanoi.
Szczerze, to zanim tu przyjechałem to te słomiane kapelusze uważałem jedynie za stereotypowy archetyp azjaty, i myślałem że w rzeczywistości używane są tylko na polach ryżowych. Jak widać się myliłem!
Wchodzimy do muzeum kobiet.
Socjalistyczne plakaty zachęcające kobiety do wstąpienia w szeregi:
Ohaguro: malowanie zębów na czarno przez zamężne kobiety.
Potem idziemy na jakieś żarcie, a nasz stolik obsługuje dziewięciolatka:
2017.09.15: Dzień 10
Mamy farta i akurat cyklon zbliża się Wietnamu (najciężej było kilkaset kilometrów na południe, tam zginęło kilkadziesiąt osób), my doświadczamy jedynie niekończącego się deszczu. Przez niego, chwilowo nie mamy pomysłu co tu porobić do wieczora, kiedy startujemy w strone Sapy. Idziemy więc znów w miasto- głównie po to by zobaczyć pociąg do Sajgonu.
Brud. Spuchnięte, zdechłe szczury i ryby pływają po powierzchni jeziora, a gościu w tym łowi ryby.
Rano wykupiliśmy w jednym z tysiąca biur podróży przejazd do Sapa, wraz z odbiorem z hotelu. Oszczędzamy w ten sposób na jednym noclegu bo jedziemy nocnym busem. Niestety odległość jest niewystarczająca by podróż zajęła całą noc- wedle moich obliczeń do Sapy zajedziemy już o 3:30 rano, najpierw jedziemy jednym busikiem kilkanaście minut, następnie wsiadamy do takiego sleepera jakim jechaliśmy z Vinh do Hanoi.
Niepotrzebną część bagażu zostawiliśmy w przechowalni naszego hotelu, co nam bardzo ułatwi poruszanie się po Sapa.
2017.09.17: Dzień 13
Obliczenia się sprawdziły i rzeczywiście zajechaliśmy do Sapa o 3:30 rano. Przypomniały mi się mega nieprzyjemne nocne jazdy PolskimBusem kiedy to człowiek rozespany musi w środku nocy wysiąść na pizgawicę. A tu niespodzianka- autobus stanął, zgasił motor i pozwolili wszystkim pospać jeszcze dwie godziny i pół godziny. Dzięki temu mogliśmy się udać od razu na wschód słońca, a nie włóczyć bez celu. Jesteśmy około 20 km od granicy Wietnamsko-Chińskiej.
Pojechałem tam dla jednego widoku. I jest. Dla mnie- kwintesencja Wietnamu.
Śniadanie z takim widokiem...
Obowiązkowo kawa po Wietnamsku: smak mi zapadł w pamięć, ale jednak nie trafiła za bardzo w mój gust...
Nie decydujemy się na trekking z przewodnikiem po przygotowanych pod publikę wioskach (nie można wejść samemu), za to wjeżdżamy na najwyższy szczyt Indochin: Fansipan. Pozwala to nam na oglądanie tych wszystkich pól tarasowych z powietrza, i to tak naprawdę mnie bardziej zajarało niż sama góra... Wjazd był bardzo drogi, bo aż 600 000 VND od osoby. Kolej linowa została uruchomiona w 2013 przez (oczywiście) Dopplemayr. Szczerze- chciałbym kiedyś dla nich pracować. Konstrukcja dzierży dwa rekordy Guinessa: największa różnica między stacjami (1410m) oraz najdłuższy odcinek liny niepodparty masztem (6295m).
Na szczycie ogromny zawód- mimo wzniesienia się o 1,4km w górę, dalej nie wyszliśmy ponad chmury (które zdawały się być nisko) tylko jesteśmy pomiędzy nimi- efekt mimo wszystko bardzo ciekawy. Po raz pierwszy od wylotu z Warszawy zakładamy na siebie wierzchnie okrycie.
Na szczycie również znajduje się kilka świątyń, nie mogę sobie wyobrazić jak one zostały tu postawione.
Jedzenie w kościele? Tak- to są dary od wiernych dla "Matki" którą się czci w Wietnamie- głównie towary mniej lub bardziej luksusowe jak piwo, cola, ciastka, papier toaletowy...
Zjazd w dół
Nocujemy w Sapa, nasz hotel prowadzi matka z córkami i są niesamowicie miłe. Zastanawiało mnie przez cały okres pobytu w Wietnamie, gdzie się podziali wszyscy faceci- większość populacji z którą się spotkaliśmy to były kobiety. Dzieci gospodyni były za małe żeby móc powiedzieć że ich Tata zginął na wojnie, jednak wieczorem ani rano nie było go widać. Pewnie pracuje na jednym z tych wielkich projektów inżynieryjnych...
Gdy wybraliśmy się późnym wieczorem na kolację, podejrzeliśmy trochę miejscowego życia- spodobał mi się sposób w jaki grupa zamawiała posiłek; każdy zamówił po jednej potrawie i misce ryżu, po czym ustawili wszystko na środku i mieli urozmaicone jedzenie.
My z kolei zamówiliśmy "Chicken Soup" licząc na ten boski przysmak do którego już przywykliśmy. Przynieśli nam natomiast miskę ze wszystkim czego się spodziewaliśmy (kawałki kurczaka, kiełki, pac-choi) ale zamiast rosołu był... rozwodniony, rozgotowany ryż. Pierwsza reakcja- nie tkne tego. Było bardzo dobre.
2017.09.18: Dzień 12
Z Sapa wyjeżdżamy o 8 rano. Dzisiaj pogoda dużo lepsza...
Nasz skoncentrowany kierowca busa:
Z powrotem w Hanoi.
Kolejna część w poniedziałek
:)Wróciliśmy z Sapa do Hanoi.
Hej. Widzę, że wybieracie ostatnio podobne destynacje, jak nie Bałkany to Azja
:D, może niedługo wpadniemy na siebie gdzieś na trasie.
;) Chciałam podpytać o o nocleg w Sapa. Pisaliście, że polecacie. Możecie wrzucić jakiś namiar?
Dzięki za podbudowanie mojej inspiracji na podróż do Azji, fajnie też że podaliście koszty i przekonałem się że moje wyliczenia są na realnym poziomie
:)
Nie poszły w górę tylko te podane powyżej 350 zł to jest plus minus cena wizy gdy wyrabia się ją osobiście w Ambasadzie Wietnamu w Warszawie (autorzy relacji poprawcie mnie jeśli się mylę). E-wiza nadal 25$ więc żadne zmiany w cenach nie zaszły. Swoją drogą ten pilotażowy program e-wiz planowo miał się zakończyć jakoś w lutym 2019, czyli całkiem niedługo. Ciekawe czy go przedłużą.p.
Kolejna część w piątek. Jeśli możecie to zostawiajcie like, motywuje to do dalszego pisania :DW busie Luangprabang (Laos)- Hanoi (Wietnam)
Załoga naszego busa była dokładnie tak liczna jak ilość turystów w środku- 8 osób. Z opowieści na różnych stronach wyczytałem, że autobus jedzie do granicy z Wietnamem gdzie dojeżdża ok. 4:00 nad ranem, po czym czeka się do 7-8 rano kiedy posterunek jest otwierany. W naszym przypadku- było inaczej. O 1:00 w nocy nagle staneliśmy niewiadomo gdzie (nie szło nawet się zorientować, bo na zewnątrz zupełnie ciemno a szyby zaparowane), zgasły wszystkie światła i motor. Myślałem wpierw, że znowu się popsuł- nikt nic nam nawet nie próbował powiedzieć co i jak.
Ruszyliśmy o 7:00 rano, okazało się że to była przerwa na spanie. Czyli zaraz granica, tak? Chciałbyś.
O 7:30 pierwsza przerwa na siku (OD ODJAZDU O 18:00 POPRZEDNIEGO DNIA), dosłownie pośrodku pola. Faceci wiadomo nie mają problemu- laski się momentalnie zapoznały idąc razem w krzaki.
I gdzie ta granica??? Jedziemy i jedziemy... dochodzi 12:00... Tak, dokładnie- na granicę z Wietnamem dojechaliśmy o 12:00, zamiast o 4:00 nad ranem. Coś czarno widzę ten przyjazd do Hanoi o czasie.
Na granicy wysiadasz dosłownie ze wszyskim- w środku można było zostawić co najwyżej suchy prowiant. Przechodzimy z jednego do drugiego kraju, gdzie sierp i młot powiewa na ulicach. Dlatego to przejście graniczne nie miało prawa być szybkie. Pomimo, że nasza grupa była jedyna- zajęło nam to 45 minut. Super że nie ryzykowaliśmy i wyrobiliśmy sobie wizy wcześniej, jakaś para z Francji (nie jechali z nami) tkwiła na granicy już od wczoraj, próbując załatwić sobie wjazd (myśleli że dostaną ją na granicy). Wsiadamy spowrotem do naszej karocy. Czekając na nasze paszporty, zapoznajemy się z pozostałymi parami- jedni ze Stanów, drudzy z Argentyny, trzeci z Japonii (oni to prawie lokalsi w porównaniu do reszty ;) ).
Zatem, GOODMORNING VIETNAM nie pasowało bo już było po południu. Ale nic, życie się toczy dalej, nasz autobus jakimś cudem również ;) Kolejne pare godzin to już coraz intensywniejsze wyczekiwanie celu podróży. Stajemy na postój, jest jakieś Wi-Fi, w końcu można ogarnąć gdzie jesteśmy. Okazuje się, że przekroczyliśmy granice w zupełnie innym miejscu niż się spodziewaliśmy, i kierujemy się obecnie do Vinh, czyli miasta 200km na południe od Hanoi. Powiem szczerze, że było mi to już obojętne. Ważne by kiedyś w końcu tam dojechać.
Jakiś kawałek drogi dalej, autobus staje, wchodzi koleś z załogi i nas wszystkich dosłownie zaczyna wyganiać. Po 19 godzinach razem, myślałem że coś nas już łączy i chociaż dostaniemy jakieś kwiaty na pożegnanie ;( Wygania nas na pobocze autostrady. Chwile trwało, nim ogarneliśmy że chodzi mu o to że ten autobus jedzie do Vinh, a my się teraz mamy przesiąść do autobusu do Hanoi, kierowcy przekazał już pieniądze za nas przejazd.
Wchodzimy więc całą, nowopoznaną ekipą do drugiego autobusu. Okazuje się on być wykończony w dużo lepszym komforcie, natomiast pierwsze minuty po wejściu są bardzo nerwowe. Wszyscy zajeliśmy dowolne, wolne miejsca, a kierowca podchodzi do nas i pokazuje że mamy zająć miejsca na samym tyle- z tym że siedzi tam już jakichś dwóch grubych, spoconych kitajców, a my mamy zająć miejsca między nimi. Takiego wała, nie idziemy tam. Ten się wkurza na niesubordynacje pasażerów (tutaj wychodzi różnica kulturowa) i zaczyna szarpać najbliższą niego ze wszystkich "nowych osób"- Argentynke. Silna baba, gestowo mu tłumaczy że jeszcze raz ją dotknie a się to dla niego źle skończy. Ja postanawiam że jeśli ten kurdupel zaraz dotknie Asie to mu walne z barana nie patrząc na konsekwencje. W końcu gość daje sobie spokój i rusza w końcu tym cholernym autobusem.
Do tego drugiego autobusu wsiedliśmy o 18, czyli o godzinie o której powinniśmy być już w Hanoi.
Po 21 przechodzi jakiś zwerbowany pasażer i pyta się naszej całej ósemki naraz- gdzie chcemy wysiąść. "City centre" oczywiście odpowiadamy. Po chwili kierowca zatrzymuje autobus na zatoczce przy autostradzie i każe nam wysiadać. Rzeczywiście, to chyba już Hanoi, ale zdecydowanie nie centrum. Nieważne, weźmiemy taxi, byleby zaraz wziąć prysznic i się położyć w nieruchomym łóżku. Nasze plecaki wychodzą z luku śmierdzące uryną oraz oblepione szerszeniami:
Bierzemy się za łapanie taxi. Problem taki, że nikt z nas nie ma ani trochę Wietnamskiej waluty. Amerykańska para udaje się do bankomatu, natomiast my z Argentyńczykami pakujemy się do taksówki i ustalamy że zapłacimy w $$. Jesteśmy w Wietnamie! Przez to jak wyglądała nasza podróż z Laosu, czuje,y się prawie tak jakbyśmy przyjechali tu na stopa.
Jeszcze tylko ponawigować do hotelu, na szczęście pobrałem mapy offline Hanoi jeszcze w Laosie. Udało się znaleźć. Meldunek, prysznic, dobranoc.
2017.09.14: Dzień 9
Dla mnie, nie ma nic lepszego w podróży niż świadomość z rana że masz w cenie hotelu śniadanie, oraz że nie musisz się wynosić przed 12:00 bo spędzasz tu jeszcze (przynajmniej) kolejną noc. Tak właśnie było, a restauracja hotelowa okazała się być na 9 piętrze, odsłaniając szarą panorame miasta.
Po śniadaniu idziemy poczuć klimat Hanoi.
Szczerze, to zanim tu przyjechałem to te słomiane kapelusze uważałem jedynie za stereotypowy archetyp azjaty, i myślałem że w rzeczywistości używane są tylko na polach ryżowych. Jak widać się myliłem!
Wchodzimy do muzeum kobiet.
Socjalistyczne plakaty zachęcające kobiety do wstąpienia w szeregi:
Ohaguro: malowanie zębów na czarno przez zamężne kobiety.
Potem idziemy na jakieś żarcie, a nasz stolik obsługuje dziewięciolatka:
2017.09.15: Dzień 10
Mamy farta i akurat cyklon zbliża się Wietnamu (najciężej było kilkaset kilometrów na południe, tam zginęło kilkadziesiąt osób), my doświadczamy jedynie niekończącego się deszczu. Przez niego, chwilowo nie mamy pomysłu co tu porobić do wieczora, kiedy startujemy w strone Sapy. Idziemy więc znów w miasto- głównie po to by zobaczyć pociąg do Sajgonu.
Brud. Spuchnięte, zdechłe szczury i ryby pływają po powierzchni jeziora, a gościu w tym łowi ryby.
Rano wykupiliśmy w jednym z tysiąca biur podróży przejazd do Sapa, wraz z odbiorem z hotelu. Oszczędzamy w ten sposób na jednym noclegu bo jedziemy nocnym busem. Niestety odległość jest niewystarczająca by podróż zajęła całą noc- wedle moich obliczeń do Sapy zajedziemy już o 3:30 rano, najpierw jedziemy jednym busikiem kilkanaście minut, następnie wsiadamy do takiego sleepera jakim jechaliśmy z Vinh do Hanoi.
Niepotrzebną część bagażu zostawiliśmy w przechowalni naszego hotelu, co nam bardzo ułatwi poruszanie się po Sapa.
2017.09.17: Dzień 13
Obliczenia się sprawdziły i rzeczywiście zajechaliśmy do Sapa o 3:30 rano. Przypomniały mi się mega nieprzyjemne nocne jazdy PolskimBusem kiedy to człowiek rozespany musi w środku nocy wysiąść na pizgawicę. A tu niespodzianka- autobus stanął, zgasił motor i pozwolili wszystkim pospać jeszcze dwie godziny i pół godziny. Dzięki temu mogliśmy się udać od razu na wschód słońca, a nie włóczyć bez celu. Jesteśmy około 20 km od granicy Wietnamsko-Chińskiej.
Pojechałem tam dla jednego widoku. I jest. Dla mnie- kwintesencja Wietnamu.
Śniadanie z takim widokiem...
Obowiązkowo kawa po Wietnamsku: smak mi zapadł w pamięć, ale jednak nie trafiła za bardzo w mój gust...
Nie decydujemy się na trekking z przewodnikiem po przygotowanych pod publikę wioskach (nie można wejść samemu), za to wjeżdżamy na najwyższy szczyt Indochin: Fansipan. Pozwala to nam na oglądanie tych wszystkich pól tarasowych z powietrza, i to tak naprawdę mnie bardziej zajarało niż sama góra... Wjazd był bardzo drogi, bo aż 600 000 VND od osoby. Kolej linowa została uruchomiona w 2013 przez (oczywiście) Dopplemayr. Szczerze- chciałbym kiedyś dla nich pracować. Konstrukcja dzierży dwa rekordy Guinessa: największa różnica między stacjami (1410m) oraz najdłuższy odcinek liny niepodparty masztem (6295m).
Na szczycie ogromny zawód- mimo wzniesienia się o 1,4km w górę, dalej nie wyszliśmy ponad chmury (które zdawały się być nisko) tylko jesteśmy pomiędzy nimi- efekt mimo wszystko bardzo ciekawy. Po raz pierwszy od wylotu z Warszawy zakładamy na siebie wierzchnie okrycie.
Na szczycie również znajduje się kilka świątyń, nie mogę sobie wyobrazić jak one zostały tu postawione.
Jedzenie w kościele? Tak- to są dary od wiernych dla "Matki" którą się czci w Wietnamie- głównie towary mniej lub bardziej luksusowe jak piwo, cola, ciastka, papier toaletowy...
Zjazd w dół
Nocujemy w Sapa, nasz hotel prowadzi matka z córkami i są niesamowicie miłe. Zastanawiało mnie przez cały okres pobytu w Wietnamie, gdzie się podziali wszyscy faceci- większość populacji z którą się spotkaliśmy to były kobiety. Dzieci gospodyni były za małe żeby móc powiedzieć że ich Tata zginął na wojnie, jednak wieczorem ani rano nie było go widać. Pewnie pracuje na jednym z tych wielkich projektów inżynieryjnych...
Gdy wybraliśmy się późnym wieczorem na kolację, podejrzeliśmy trochę miejscowego życia- spodobał mi się sposób w jaki grupa zamawiała posiłek; każdy zamówił po jednej potrawie i misce ryżu, po czym ustawili wszystko na środku i mieli urozmaicone jedzenie.
My z kolei zamówiliśmy "Chicken Soup" licząc na ten boski przysmak do którego już przywykliśmy. Przynieśli nam natomiast miskę ze wszystkim czego się spodziewaliśmy (kawałki kurczaka, kiełki, pac-choi) ale zamiast rosołu był... rozwodniony, rozgotowany ryż. Pierwsza reakcja- nie tkne tego. Było bardzo dobre.
2017.09.18: Dzień 12
Z Sapa wyjeżdżamy o 8 rano. Dzisiaj pogoda dużo lepsza...
Nasz skoncentrowany kierowca busa:
Z powrotem w Hanoi.
Kolejna część w poniedziałek :)Wróciliśmy z Sapa do Hanoi.
Uliczny sklep mięsny:
Uliczny zmywak kuchenny: