INDIE – epizod piąty, ostatni – Fort Kochin, powrót do Europy i podsumowanie Jak pisałem już wcześniej z Jaipuru, pojechaliśmy do Delhi (skąd relacja pojawiła się ją wcześniej), a stamtąd zmuszeni byliśmy stracić dzień czasu na przelot do Cochin – miejsca startu lotów powrotnych do Europy. Nie ukrywam, że byliśmy zadowoleni z wizji powrotu do Kerali, rejonu który pokochaliśmy. Jak się okazało nie zawiedliśmy się. Znaleźliśmy urocze kwatery z bardzo pomocnym właścicielem. Spacer po mieście pokazał nam spokojną i przyjazną okolicę, nad samą zatoką tradycyjne sieci rybne, targ ze świeżo złapanymi okazami, a na koniec restaurację, gdzie zjedliśmy najlepszego tuńczyka w życiu.
Tak nastrojeni umówiliśmy się z właścicielem kwater, że rano zawiezie nas na dworzec autobusowy, gdzie złapiemy autobus, którym bez problemu zdążymy na samolot. Tak można by skończyć tą relację, gdyby nie fakt, że cały plan prawie posypał się nam w strzępy. Sam koniec podróży pokazał nam po raz kolejny, że Indie, a właściwie Hindusów można pokochać. Zresztą od tamtej pory na mojej twarzy pojawia się uśmiech jak słyszę lub czytam komentarze, że pojawiając się na lotnisku na godzinę przed lotem ma się duże szanse, żeby nie polecieć. Oczywiście tak jest, przy czym my na lotnisko wbiegliśmy 20-25 minut przed odlotem i dzięki zaangażowaniu całego autobusu i części obsługi lotniska polecieliśmy
:) Ale od początku. Na dworzec w Fort Kochin dojechaliśmy przed czasem. Kupiliśmy na przydworcowym stoisku najlepsze chipsy jakie kiedykolwiek jedliśmy – cienko skrojony ziemniak na miejscu smażony w głębokim oleju kokosowym i w sprzedażowej torebce doprawiony przyprawami według uznania – żałowaliśmy że nie wzięliśmy dwóch albo nawet dziesięciu porcji
:) Autobus odjechał o czasie i jechał planowo, aż do centrum gdzie budowano nową kolej/autostradę – nie pamiętam dokładnie. To w połączeniu z weekendem i jakąś promocją w pobliskiej galerii handlowej/kinie spowodowało gigantyczny korek. Po jakimś czasie (zbliżał się już planowany czas dojazdu na lotnisko) zaczęliśmy się niepokoić, co zauważyli współpodróżni. I tu nastąpiła magia: 1. Okazało się, że ktoś z autobusu ma siostrę pracującą na lotnisku – w zupełnie innej linii lotniczej ale może przekazać informację. 2. Ktoś inny przetłumaczył kierowcy, o co chodzi i jak tylko skończył się korek, ten zaczął jechać jakby nie istniały, żadne przepisy drogowe. 3. Pół autobusu stwierdziło, że wcale nie musi wysiadać na przystankach od razu, tylko im się nie śpieszy i wysiądą w drodze powrotnej
:) 4. Po dojechaniu na lotnisko, jak tylko nas zobaczyli, poczuliśmy się jak celebryci. Stworzyły się „korytarze bezkolejkowe” do skanowania bagażu, odprawy, check-in itd., aż do momentu jak wypadając zza ostatniej ściany zobaczyliśmy ostatnie 5 osób przechodzących przez gate’a do autobusu.
Nie chciałbym NIGDY powtórzyć takiego wejścia na lotnisko
:) ale się udało. Późniejsze wydarzenia, takie jak: 1. Trafienie na lotnisku w Bombaju, do strefy bez barów / toalety / czegokolwiek, bo przepuścił nas check-in, ale już kontrola paszportowa nie, bo byliśmy tam o 21, a wylot był ok 3 – zmiana daty – (od tej pory funkcjonuje u nas określenie „lotniskowa d*pa”) 2. Najsmaczniejszy kebab w Berlinie przy punkcie Charlie, serwowany przez Araba, śpiewającego nam „Chryzantemy złociste” i mrugającego do syna znajomych. 3. Zatarty silnik w aucie, którym wracaliśmy do Polski i powrót na lawecie. To już inna historia
:)
PODSUMOWANIE: Tak jak pisałem na początku Indie, można kochać lub nienawidzić. Ja nie potrafię się zdecydować na jedno uczucie, ale z perspektywy czasu powiem tak – z chęcią bym wrócił
:) Nie na trzy tygodnie, ale znajdując lot z możliwym stopoverem, bez wahania bym tam wrócił. Jeśli chodzi o koszty, nie mam w zwyczaju liczyć ile wydaję, w obawie o swoje zdrowie psychiczne
:) Całość wyprawy – licząc z Pragą i Berlinem – na dwie osoby zamknęła się między 11, a 13 kPLN. Nie korzystaliśmy z żadnych punktów, zniżek itd., a cenę sporo podniosło 6 lotów krajowych w Indiach i mniej podróży koleją niż pierwotnie planowaliśmy (mieliśmy nadzieję, że z Delhi do Kochi przejedziemy pociągiem, ale brakło czasu i na szybko kupowaliśmy loty). I kończąc ten przydługi post chciałbym wszystkim podziękować za uwagę. Co prawda nie ma zbyt dużo komentarzy i dyskusji, ale widzę po ilości wyświetleń, że trochę osób tu zaglądało. Mam nadzieję, że relacja komuś się przyda, a jeśli pojawią się jakieś dodatkowe pytania, chętnie odpowiem!
Super, że pojawia się relacja z Indii, bo na pewno forum nie cierpi na ich nadmiar
:) pamiętasz może jak długo jechałeś z Kochi do Allepey i jak często kursują tam busiki lub pociągi?
Cieszę się że pojawia się jakieś zainteresowanie relacją
:)Co do czasu przejazdu, to dokładnie nie pamiętam ile jechaliśmy, ale było to spokojnie 2,5-3 godziny. Tylko, że było to z lotniska, a nie z centrum Kochi. Autobus co chwile się zatrzymywał, a po drodze zaliczyliśmy przynajmniej dwa-trzy "dworce autobusowe". Jeśli mnie pamięć nie myli, to takich bezpośrednich połączeń autobusowych było kilka. Pociąg na pewno jeździł jeden o poranku na trasie Kochi - Trivadrum (oryginalnie jechał chyba z Goa) - my wsiadaliśmy w niego w Allepey. Dokładniejszego rozkładu nie pamiętam, zresztą i tak od tego czasu mogło się sporo pozmieniać
:)
INDIE – epizod piąty, ostatni – Fort Kochin, powrót do Europy i podsumowanie
Jak pisałem już wcześniej z Jaipuru, pojechaliśmy do Delhi (skąd relacja pojawiła się ją wcześniej), a stamtąd zmuszeni byliśmy stracić dzień czasu na przelot do Cochin – miejsca startu lotów powrotnych do Europy. Nie ukrywam, że byliśmy zadowoleni z wizji powrotu do Kerali, rejonu który pokochaliśmy. Jak się okazało nie zawiedliśmy się. Znaleźliśmy urocze kwatery z bardzo pomocnym właścicielem. Spacer po mieście pokazał nam spokojną i przyjazną okolicę, nad samą zatoką tradycyjne sieci rybne, targ ze świeżo złapanymi okazami, a na koniec restaurację, gdzie zjedliśmy najlepszego tuńczyka w życiu.
Tak nastrojeni umówiliśmy się z właścicielem kwater, że rano zawiezie nas na dworzec autobusowy, gdzie złapiemy autobus, którym bez problemu zdążymy na samolot. Tak można by skończyć tą relację, gdyby nie fakt, że cały plan prawie posypał się nam w strzępy. Sam koniec podróży pokazał nam po raz kolejny, że Indie, a właściwie Hindusów można pokochać. Zresztą od tamtej pory na mojej twarzy pojawia się uśmiech jak słyszę lub czytam komentarze, że pojawiając się na lotnisku na godzinę przed lotem ma się duże szanse, żeby nie polecieć. Oczywiście tak jest, przy czym my na lotnisko wbiegliśmy 20-25 minut przed odlotem i dzięki zaangażowaniu całego autobusu i części obsługi lotniska polecieliśmy :)
Ale od początku. Na dworzec w Fort Kochin dojechaliśmy przed czasem. Kupiliśmy na przydworcowym stoisku najlepsze chipsy jakie kiedykolwiek jedliśmy – cienko skrojony ziemniak na miejscu smażony w głębokim oleju kokosowym i w sprzedażowej torebce doprawiony przyprawami według uznania – żałowaliśmy że nie wzięliśmy dwóch albo nawet dziesięciu porcji :) Autobus odjechał o czasie i jechał planowo, aż do centrum gdzie budowano nową kolej/autostradę – nie pamiętam dokładnie. To w połączeniu z weekendem i jakąś promocją w pobliskiej galerii handlowej/kinie spowodowało gigantyczny korek. Po jakimś czasie (zbliżał się już planowany czas dojazdu na lotnisko) zaczęliśmy się niepokoić, co zauważyli współpodróżni. I tu nastąpiła magia:
1. Okazało się, że ktoś z autobusu ma siostrę pracującą na lotnisku – w zupełnie innej linii lotniczej ale może przekazać informację.
2. Ktoś inny przetłumaczył kierowcy, o co chodzi i jak tylko skończył się korek, ten zaczął jechać jakby nie istniały, żadne przepisy drogowe.
3. Pół autobusu stwierdziło, że wcale nie musi wysiadać na przystankach od razu, tylko im się nie śpieszy i wysiądą w drodze powrotnej :)
4. Po dojechaniu na lotnisko, jak tylko nas zobaczyli, poczuliśmy się jak celebryci. Stworzyły się „korytarze bezkolejkowe” do skanowania bagażu, odprawy, check-in itd., aż do momentu jak wypadając zza ostatniej ściany zobaczyliśmy ostatnie 5 osób przechodzących przez gate’a do autobusu.
Nie chciałbym NIGDY powtórzyć takiego wejścia na lotnisko :) ale się udało. Późniejsze wydarzenia, takie jak:
1. Trafienie na lotnisku w Bombaju, do strefy bez barów / toalety / czegokolwiek, bo przepuścił nas check-in, ale już kontrola paszportowa nie, bo byliśmy tam o 21, a wylot był ok 3 – zmiana daty – (od tej pory funkcjonuje u nas określenie „lotniskowa d*pa”)
2. Najsmaczniejszy kebab w Berlinie przy punkcie Charlie, serwowany przez Araba, śpiewającego nam „Chryzantemy złociste” i mrugającego do syna znajomych.
3. Zatarty silnik w aucie, którym wracaliśmy do Polski i powrót na lawecie.
To już inna historia :)
PODSUMOWANIE:
Tak jak pisałem na początku Indie, można kochać lub nienawidzić. Ja nie potrafię się zdecydować na jedno uczucie, ale z perspektywy czasu powiem tak – z chęcią bym wrócił :) Nie na trzy tygodnie, ale znajdując lot z możliwym stopoverem, bez wahania bym tam wrócił.
Jeśli chodzi o koszty, nie mam w zwyczaju liczyć ile wydaję, w obawie o swoje zdrowie psychiczne :) Całość wyprawy – licząc z Pragą i Berlinem – na dwie osoby zamknęła się między 11, a 13 kPLN. Nie korzystaliśmy z żadnych punktów, zniżek itd., a cenę sporo podniosło 6 lotów krajowych w Indiach i mniej podróży koleją niż pierwotnie planowaliśmy (mieliśmy nadzieję, że z Delhi do Kochi przejedziemy pociągiem, ale brakło czasu i na szybko kupowaliśmy loty).
I kończąc ten przydługi post chciałbym wszystkim podziękować za uwagę. Co prawda nie ma zbyt dużo komentarzy i dyskusji, ale widzę po ilości wyświetleń, że trochę osób tu zaglądało. Mam nadzieję, że relacja komuś się przyda, a jeśli pojawią się jakieś dodatkowe pytania, chętnie odpowiem!