„Październik – najbardziej „lotniczy” miesiąc, upłynął głównie pod znakiem podróży do Indonezji na wschodnią Jawę i północne Sulawesi. W nowy rok wszedłem z postanowieniem napisania relacji z tego wyjazdu” Skoro tak napisałem w Podsumowaniu Sezonu 2017 (tak, spore opóźnienie w relacji
:) ), to wychodząc z założenia, że lepiej późno niż wcale, czas w końcu się wywiązać z obietnicy.
Prolog Sierpień 2016 – pierwszy raz w Indonezji – wtedy wybór padł na raczej nietypowy kierunek, bo Sumatrę, którą na koniec okrasiliśmy krótkim pobytem w Yogyakarcie. Już wtedy po lekturze przewodnika wiedzieliśmy, że do Indonezji wypadałoby wrócić. Rok później mieliśmy już bilety Qatar do Dżakarty i plan na kolejny wyjazd do Indonezji. Tym razem szlaki bardziej utarte jak wschodnia Jawa, ale również mniej znane – północne Sulawesi. Na miejscu pełnych 15 dni – co dało się „upchnąć” w takim czasie? Całkiem sporo, choć oczywiście z dużą pomocą krajowych połączeń wewnątrz Indonezji, bo takie zaliczyliśmy cztery. Dla ciekawskich uchylę rąbka tajemnicy i dodam, że będą wulkany, żółwie, „upiory”, makaki i delfiny.
5 października wystartowaliśmy z Warszawy. Przesiadka w Doha – obowiązkowe zdjęcie z misiem,
jakiś posiłek w McDonaldzie z widokiem na płytę lotniska,
trochę szwendania się po lotnisku i lot do Dżakarty.
W Dżakarcie lądujemy przed 8 rano, mamy 3 godziny na odbiór bagażu, wymianę pieniędzy + bankomat i „zaokrętowanie się” na lot liniami Garuda do Malang z terminala 3. Na lotnisku miła niespodzianka – od niedawna działający shuttle train do terminala 3, co jest zdecydowanie przyjemniejsze niż przemieszczanie się autobusem. Terminal 3 jeszcze pachnie nowością, ale trzeba dbać
;)
zaliczamy też krótką lekcję na temat linii lotniczych na indonezyjskim niebie...
Na wylocie mamy niewielkie opóźnienie, ale ostatecznie chwilę po 11 startujemy w kierunku Malang. Cdn.Wróciłem z urlopu, biorę się więc za kontynuowanie relacji
:)
Część pierwsza – miasto nieturystyczne, świątynia i wodospad
Nasz samolot ląduje na niewielkim lotnisku w Malang. Pojęcie hala przylotów byłoby w tym przypadku sporą przesadą, bo to mały budyneczek z niezbyt zadbanymi toaletami i czymś w rodzaju karuzeli bagażowej.
Wszyscy tłoczą się w oczekiwaniu na bagaż. Wkrótce wyjeżdżają nasze plecaki i udajemy się na zewnątrz. Tam załatwiamy przedpłaconą taksówkę, która zawozi nas do Hotelu Trio Indah 2.
Szybki prysznic, świeże ciuchy i na miasto. Do załatwienia 2 sprawy – potwierdzenie wycieczki w biurze i zakup lokalnej karty SIM. Malang wybitnie nie jest miejscowością obleganą przez obcokrajowców.
Hoteli oczywiście trochę jest i mijamy turystów na ulicy, ale bardzo rzadko. Docieramy pieszo do biura Helios Tours, z którym wcześniej mailowo rezerwowałem wycieczkę. Vinda, miła dziewczyna, z którą korespondowałem, jest na miejscu i załatwiamy resztę formalności, czyli dopłatę do wycieczki (zaliczka wcześniej z kantoru Aliora). Potem znajdujemy sklepik, gdzie trochę czasu schodzi nam na zakupie karty SIM (ta, którą mieliśmy z poprzedniego roku straciła ważność). Kręcimy się jeszcze chwilę po mieście, zjadamy jakiś posiłek i wracamy do hotelu.
Następnego dnia rano czeka na nas z samochodem Harry – kierowca i przewodnik.
Tak zaczynamy naszą podróż po wschodniej Jawie.
:D Nasza wycieczka będzie 3-dniowa, a w planie po kolei stare świątynie Singosari, wodospad Madakaripura, wulkan Bromo, krater Kawah Ijen, potem przejazd do Sukamade i zakończenie wycieczki w Banyuwangi.
Pierwszy przystanek – hinduistyczno-buddyjska (tak mówi wujek google ) świątynia Singosari w wiosce Candirenggo, jakieś 10 km od Malang. Pochodzi z XIII wieku, nie jest wielka, wygląda na niedokończoną lub uszkodzoną. W środku posąd Sziwy, na fasadzie twarz bogini Kali.
Ale dość nieoczekiwanie kawałek od świątyni znajdują się ogromne posągi dvarapala, którzy ponoć strzegą wejścia na dawny, królewski cmentarz.
Gdzieś obok szkoła – dzieciaki wyległy na ulicę i oczywiście pozują do zdjęć
:)
Ruszamy dalej, po drodze zaliczamy kamieniołom i warsztat kamieniarza
herbaciane pola
i przejeżdżamy przez lokalny targ
8-)
a potem dojeżdżamy do parkingu przy wodospadzie. Stamtąd na tyle motocykla miejscowi dowożą nas do wejścia do parku.
Harry śmieje się: „You’re gonna get wet”
:lol: Ale zanim można zmoknąć, to trzeba kawałek przejść. Potem jednak z wysokich ścian kanionu – ściana wody. Zarzucamy na siebie poncho, i w sandałach wskakujemy do strumyka. Przejście pod ścianą wody jest jak chodzenie w deszczu, trzeba też uważać na kamienie.
Na końcu docieramy do „studni” z widokiem na cały główną część wodospadu. Trzeba przyznać, że robi wrażenie.
:o
Krótki postój i powrót. Szybki posiłek i dalej w drogę. Po południu docieramy do Cemoro Lawang. Jest jeszcze na tyle wcześnie, że wychodzimy popatrzeć na mruczący w oddali wulkan Bromo.
Zjadamy kolację w hotelowej restauracji i wcześnie się kładziemy, bo start na wschód słońca o 2 w nocy.
:mrgreen:
Na razie dobranoc, idę spać (w łóżku będę miał więcej miejsca na nogi niż rikszarz poniżej
;) ) i zapraszam wkrótce na kolejną część
:)Część druga – Bromo, perła Jawy
2 w nocy. Budzik nie odpuszcza. Zrywamy się z łóżka, zakładamy cieplejsze ubrania, zabieramy aparaty fotograficzne. Po chwili mkniemy jeepem w ciemności przez płaskowyż u stóp wulkanów. Jest na tyle wcześnie, że ruch jeszcze nieduży. Docieramy pod King Kong hill – wzgórze z jednym z punktów widokowych na ogromną kalderę Tengger o średnicy 16 kilometrów - to w niej znajduje się wulkan Bromo, chyba najbardziej znany wulkan Indonezji, w otoczeniu kilku innych stożków wulkanicznych: Semeru, Batok i Widodaren. Wciąż jest ciemno, nad nami rozgwieżdżone niebo. W dole dziesiątki poruszających się świateł – to kolejne jeepy wiozą ludzi na punkty widokowe.
Powoli próbuję robić pierwsze zdjęcia, choć nieco na czuja, bo nie da się złapać ostrości. Na wschodzie robi się coraz jaśniej – miejscowi uczestniczą w rytuale powitania słońca tzn. wszyscy z komórkami skierowanymi w kierunku wschodnim.
;)
Prawie nikt nie zwraca na piękny kolor nieba, który pojawia się bliżej wulkanów.
Na płaskowyż zwany Morzem Piasku (Sea of Sand) schodzi też mgła.
Widoki robią się niesamowite – mamy dużo szczęścia, bo ponoć poprzedni poranek był deszczowy i widoki takie sobie, a tutaj jakby specjalnie dla nas wulkany prezentują się niezwykle okazale w pięknych okolicznościach przyrody.
:D Chłoniemy widoki ile się da, większość miejscowych już dawno się ulotniła a nam wciąż mało.
Ale w końcu trzeba ruszać. Znowu w jeepie i jedziemy w dół, a tu korek – wleczemy się niemiłosiernie. Po jakimś czasie okazuje się, że jeden z samochodów się wywrócił i częściowo zablokował drogę i stąd taki problem.
No, ale docieramy do podnóży wulkanów.
Tam robi się gwarno - mnóstwo turystów i mnóstwo miejscowych usługodawców, w tym oferujących podjazd konny w okolice krateru.
Skoro tak napisałem w Podsumowaniu Sezonu 2017 (tak, spore opóźnienie w relacji :) ), to wychodząc z założenia, że lepiej późno niż wcale, czas w końcu się wywiązać z obietnicy.
Prolog
Sierpień 2016 – pierwszy raz w Indonezji – wtedy wybór padł na raczej nietypowy kierunek, bo Sumatrę, którą na koniec okrasiliśmy krótkim pobytem w Yogyakarcie. Już wtedy po lekturze przewodnika wiedzieliśmy, że do Indonezji wypadałoby wrócić. Rok później mieliśmy już bilety Qatar do Dżakarty i plan na kolejny wyjazd do Indonezji. Tym razem szlaki bardziej utarte jak wschodnia Jawa, ale również mniej znane – północne Sulawesi. Na miejscu pełnych 15 dni – co dało się „upchnąć” w takim czasie? Całkiem sporo, choć oczywiście z dużą pomocą krajowych połączeń wewnątrz Indonezji, bo takie zaliczyliśmy cztery. Dla ciekawskich uchylę rąbka tajemnicy i dodam, że będą wulkany, żółwie, „upiory”, makaki i delfiny.
5 października wystartowaliśmy z Warszawy. Przesiadka w Doha – obowiązkowe zdjęcie z misiem,
jakiś posiłek w McDonaldzie z widokiem na płytę lotniska,
trochę szwendania się po lotnisku i lot do Dżakarty.
W Dżakarcie lądujemy przed 8 rano, mamy 3 godziny na odbiór bagażu, wymianę pieniędzy + bankomat i „zaokrętowanie się” na lot liniami Garuda do Malang z terminala 3. Na lotnisku miła niespodzianka – od niedawna działający shuttle train do terminala 3, co jest zdecydowanie przyjemniejsze niż przemieszczanie się autobusem. Terminal 3 jeszcze pachnie nowością, ale trzeba dbać ;)
zaliczamy też krótką lekcję na temat linii lotniczych na indonezyjskim niebie...
Na wylocie mamy niewielkie opóźnienie, ale ostatecznie chwilę po 11 startujemy w kierunku Malang.
Cdn.Wróciłem z urlopu, biorę się więc za kontynuowanie relacji :)
Część pierwsza – miasto nieturystyczne, świątynia i wodospad
Nasz samolot ląduje na niewielkim lotnisku w Malang. Pojęcie hala przylotów byłoby w tym przypadku sporą przesadą, bo to mały budyneczek z niezbyt zadbanymi toaletami i czymś w rodzaju karuzeli bagażowej.
Wszyscy tłoczą się w oczekiwaniu na bagaż. Wkrótce wyjeżdżają nasze plecaki i udajemy się na zewnątrz. Tam załatwiamy przedpłaconą taksówkę, która zawozi nas do Hotelu Trio Indah 2.
Szybki prysznic, świeże ciuchy i na miasto. Do załatwienia 2 sprawy – potwierdzenie wycieczki w biurze i zakup lokalnej karty SIM.
Malang wybitnie nie jest miejscowością obleganą przez obcokrajowców.
Hoteli oczywiście trochę jest i mijamy turystów na ulicy, ale bardzo rzadko. Docieramy pieszo do biura Helios Tours, z którym wcześniej mailowo rezerwowałem wycieczkę. Vinda, miła dziewczyna, z którą korespondowałem, jest na miejscu i załatwiamy resztę formalności, czyli dopłatę do wycieczki (zaliczka wcześniej z kantoru Aliora). Potem znajdujemy sklepik, gdzie trochę czasu schodzi nam na zakupie karty SIM (ta, którą mieliśmy z poprzedniego roku straciła ważność). Kręcimy się jeszcze chwilę po mieście, zjadamy jakiś posiłek i wracamy do hotelu.
Następnego dnia rano czeka na nas z samochodem Harry – kierowca i przewodnik.
Tak zaczynamy naszą podróż po wschodniej Jawie. :D Nasza wycieczka będzie 3-dniowa, a w planie po kolei stare świątynie Singosari, wodospad Madakaripura, wulkan Bromo, krater Kawah Ijen, potem przejazd do Sukamade i zakończenie wycieczki w Banyuwangi.
Pierwszy przystanek – hinduistyczno-buddyjska (tak mówi wujek google ) świątynia Singosari w wiosce Candirenggo, jakieś 10 km od Malang. Pochodzi z XIII wieku, nie jest wielka, wygląda na niedokończoną lub uszkodzoną. W środku posąd Sziwy, na fasadzie twarz bogini Kali.
Ale dość nieoczekiwanie kawałek od świątyni znajdują się ogromne posągi dvarapala, którzy ponoć strzegą wejścia na dawny, królewski cmentarz.
Gdzieś obok szkoła – dzieciaki wyległy na ulicę i oczywiście pozują do zdjęć :)
Ruszamy dalej, po drodze zaliczamy kamieniołom i warsztat kamieniarza
herbaciane pola
i przejeżdżamy przez lokalny targ 8-)
a potem dojeżdżamy do parkingu przy wodospadzie. Stamtąd na tyle motocykla miejscowi dowożą nas do wejścia do parku.
Harry śmieje się: „You’re gonna get wet” :lol: Ale zanim można zmoknąć, to trzeba kawałek przejść. Potem jednak z wysokich ścian kanionu – ściana wody. Zarzucamy na siebie poncho, i w sandałach wskakujemy do strumyka. Przejście pod ścianą wody jest jak chodzenie w deszczu, trzeba też uważać na kamienie.
Na końcu docieramy do „studni” z widokiem na cały główną część wodospadu. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. :o
Krótki postój i powrót. Szybki posiłek i dalej w drogę. Po południu docieramy do Cemoro Lawang. Jest jeszcze na tyle wcześnie, że wychodzimy popatrzeć na mruczący w oddali wulkan Bromo.
Zjadamy kolację w hotelowej restauracji i wcześnie się kładziemy, bo start na wschód słońca o 2 w nocy. :mrgreen:
Na razie dobranoc, idę spać (w łóżku będę miał więcej miejsca na nogi niż rikszarz poniżej ;) ) i zapraszam wkrótce na kolejną część :)Część druga – Bromo, perła Jawy
2 w nocy. Budzik nie odpuszcza. Zrywamy się z łóżka, zakładamy cieplejsze ubrania, zabieramy aparaty fotograficzne. Po chwili mkniemy jeepem w ciemności przez płaskowyż u stóp wulkanów. Jest na tyle wcześnie, że ruch jeszcze nieduży. Docieramy pod King Kong hill – wzgórze z jednym z punktów widokowych na ogromną kalderę Tengger o średnicy 16 kilometrów - to w niej znajduje się wulkan Bromo, chyba najbardziej znany wulkan Indonezji, w otoczeniu kilku innych stożków wulkanicznych: Semeru, Batok i Widodaren. Wciąż jest ciemno, nad nami rozgwieżdżone niebo. W dole dziesiątki poruszających się świateł – to kolejne jeepy wiozą ludzi na punkty widokowe.
Powoli próbuję robić pierwsze zdjęcia, choć nieco na czuja, bo nie da się złapać ostrości. Na wschodzie robi się coraz jaśniej – miejscowi uczestniczą w rytuale powitania słońca tzn. wszyscy z komórkami skierowanymi w kierunku wschodnim. ;)
Prawie nikt nie zwraca na piękny kolor nieba, który pojawia się bliżej wulkanów.
Na płaskowyż zwany Morzem Piasku (Sea of Sand) schodzi też mgła.
Widoki robią się niesamowite – mamy dużo szczęścia, bo ponoć poprzedni poranek był deszczowy i widoki takie sobie, a tutaj jakby specjalnie dla nas wulkany prezentują się niezwykle okazale w pięknych okolicznościach przyrody. :D Chłoniemy widoki ile się da, większość miejscowych już dawno się ulotniła a nam wciąż mało.
Ale w końcu trzeba ruszać. Znowu w jeepie i jedziemy w dół, a tu korek – wleczemy się niemiłosiernie. Po jakimś czasie okazuje się, że jeden z samochodów się wywrócił i częściowo zablokował drogę i stąd taki problem.
No, ale docieramy do podnóży wulkanów.
Tam robi się gwarno - mnóstwo turystów i mnóstwo miejscowych usługodawców, w tym oferujących podjazd konny w okolice krateru.