Miałem przyjemność znaleźć się na terenie zewnętrznym siedziby prezydenta Armenii. Rezydencja jest oczywiście pilnowana, ale gdy nie ma głowy państwa na miejscu, to można pokręcić się wokół budynku. Żołnierze z karabinami skutecznie zniechęcali do głębszej eksploracji siedziby.
Niedaleko można obejrzeć sobie siedzibę ormiańskiego parlamentu. Budynek duży, ale bez efektu wow.
Na pewno warto udać się do Muzeum Ludobójstwa Ormian, zwanego z angielskiego Genocide Museum. W Polsce nie za wiele wiemy o zdarzeniach głównie z 1915 roku, ale także z wcześniejszych i późniejszych lat. Z rąk Turków zginęło wówczas około 1,5 mln ludzi i pamięć o tych wydarzeniach jest bardzo bolesna do chwili obecnej. Wystawa jest miejscami bardzo kontrowersyjna i bez cenzury pokazuje okrucieństwo tamtych czasów. Muzeum jest nowoczesne, a cały kompleks dopełniają 44-metrowy obelisk i wieczny ogień.
Obok muzeum znajduje się również park, gdzie zasadzonych jest przez czołowych polityków i przedstawicieli międzynarodowych organizacji kilkadziesiąt drzewek pamięci. Niestety, jednym z gorzej wyglądających jest polskie drzewko Donalda Tuska.
Warto wspomnieć, że w Erywaniu można znaleźć jedyny w Armenii meczet, zwany Błękitnym Meczetem. Można do niego wejść, nie ma za wielkich obostrzeń i wpuszczane są bez problemów nawet kobiety.
Spacerując po Erywaniu znaleźliśmy się przypadkiem w bardzo ciekawym sklepie, który w pełni odzwierciedlał umiłowanie Ormian do słodkości. Czegóż w nim nie było! Różne owoce suszone, wędzone, na słodko, słodziej i jeszcze słodziej. Pięknie wyglądające kompozycje krzyczały, żeby je jeść, a ekspozycja towarów była jak z luksusowego butiku. A te żółto-białe patyczki na ostatnim zdjęciu to cukier z dodatkami smakowymi do stosowania np. w herbacie.
Erywań nazywany jest różowym miastem z powodu koloru części budynków. Powstały one z kamienia o nazwie tuf, który jest bardzo odporny na czynniki atmosferyczne, a do tego występuje w kilkunastu kolorach i odcieniach, nawet w wersji czarnej. Według mnie nazwa różowe miasto jest mocno przesadzone, ale czego nie robi się dla turystyki i sloganów.
Powoli przechodzę do tej ciemniejszej – czytaj: biedniejszej – części Erywania. Wiele jest pustostanów, upadłych fabryk, brudu na podwórkach, wiązania z trudem końca z końcem. Bloki, blokowiska, domki prywatne na przedmieściach są nadszarpnięte zębem czasu, często wyglądają bardzo ubogo. Na ulicznych bazarkach sprzedawane są różne rupiecie, by tylko zarobić trochę pieniędzy. Co ciekawe, na ulicach nie widać praktycznie bezdomnych i pijanych. Obiektywnie patrząc, to każde miasto ma swoje ciemniejsze strony.
Świadomie zrezygnowaliśmy z wizyty w wytwórni koniaku Ararat. Primo – drogo, secundo – dużo turystów. Co ciekawe, można w Erywaniu znaleźć co najmniej jeszcze dwa podobne miejsca, gdzie przedstawiony jest proces destylacji alkoholu i można skosztować wyrobów własnych. Pora wyruszyć w opisie poza Erywań. Podczas dotychczasowych wyjazdów zagranicznych nigdy nie posiłkowaliśmy się zorganizowanymi wycieczkami grupowymi, ale po otrzymaniu katalogów na lotnisku uważniej skupiliśmy się na tym temacie i ostatecznie pojechaliśmy na trzy ekspedycje (w tym jedną gratisową), zorganizowane przez Yerani Travel. Na Placu Republiki można znaleźć mnóstwo busów różnych małych tour-operatorów, ale nie sprawdzaliśmy ich oferty ufając porzekadłu, że jednak wielkość ma znaczenie. Byłem święcie przekonany, że Armenia nie jest bardzo popularnym turystycznie krajem, a już na pewno poza Erywaniem. Tymczasem dojazd do pierwszej atrakcji i pierwsze zdziwienie. Tak wyglądał parking. Na oko z 500 osób w okolicy.
Aaaa, zapomniałem napisać, gdzie dojechaliśmy. Otóż pierwszym przystankiem był kompleks Khor Virap. Cudowne miejsce. Mega klimatyczne obiekty sakralne, w tym z głębokimi celami, do których schodzi się po wąskich, ciasnych schodach i drabinach. Na jednym z budynków widoczne są wydrapane napisy – Ormianie uciekający przed pogromem tureckim w ten właśnie sposób przekazywali informację bliskim o tym, że żyją.
Krajobraz wokół jest niesamowity i to z każdej strony.
I tutaj pojawia się wreszcie Ararat, czyli święta dla Ormian góra. Wszystko byłoby w porządku, ale jest pewne ale … Ararat leży na terenie Turcji. Tak, z murów Khor Virap widać pobliską granicę państwową, której nie można przekraczać i jest to dla Ormian naprawdę dramatem. A tak właściwie Ararat to dwa odrębne szczyty i często na mapie podpisane są nazwą Masis. Co ciekawe, to właśnie na tej górze miała osiąść arka Noego po biblijnym potopie, a jeszcze ciekawsze jest to, że wyższy wierzchołek Araratu ma większą wysokość względną od Mount Everestu (czyli liczoną od poziomu przyległego terenu). Święta dla Ormian góra jest przedstawiana w sztuce, literaturze i ma swoje miejsce w godle kraju. Faktycznie, patrząc na Ararat czuje się niewytłumaczalne ciarki. Przy dobrej pogodzie szczyt widoczny jest nawet z Erywania, który leży ponad 30 km od góry. Niestety, często jest on otoczony przez chmury i tylko częściowo widać wierzchołek.
W niektórych materiałach turystycznych można znaleźć obrazek, na którym Khor Virap znajduje się praktycznie przy samym Araracie, a góra ściśle otacza kompleks. Rzeczywistość nie jest tak piękna, ale i tak robi wrażenie.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy, głównie wśród pięknych gór, dojechaliśmy do Jaskini Areni. To tutaj znaleziono najstarszy w Armenii but, to tutaj odkryto najstarsze w Armenii miejsce produkcji wina. Sama jaskinia nie miała charakteru „mieszkalnego”, tylko głównie rytualny i użytkowy. Kilkanaście minut w zupełności wystarczyło na zapoznanie się z kompleksem.
Kolejny odcinek drogi i znaleźliśmy się w jednym z bardziej niesamowitych wg mnie miejsc – w XIII-wiecznym klasztorze Noravank. Leżący na odludziu kompleks zmusza do refleksji. Turystów było znów bardzo dużo, część z nich traktowała to miejsce jako prawie że plac zabaw, pozując do głupich i jeszcze głupszych zdjęć.
Miałem przyjemność znaleźć się na terenie zewnętrznym siedziby prezydenta Armenii. Rezydencja jest oczywiście pilnowana, ale gdy nie ma głowy państwa na miejscu, to można pokręcić się wokół budynku. Żołnierze z karabinami skutecznie zniechęcali do głębszej eksploracji siedziby.
Niedaleko można obejrzeć sobie siedzibę ormiańskiego parlamentu. Budynek duży, ale bez efektu wow.
Na pewno warto udać się do Muzeum Ludobójstwa Ormian, zwanego z angielskiego Genocide Museum. W Polsce nie za wiele wiemy o zdarzeniach głównie z 1915 roku, ale także z wcześniejszych i późniejszych lat. Z rąk Turków zginęło wówczas około 1,5 mln ludzi i pamięć o tych wydarzeniach jest bardzo bolesna do chwili obecnej. Wystawa jest miejscami bardzo kontrowersyjna i bez cenzury pokazuje okrucieństwo tamtych czasów. Muzeum jest nowoczesne, a cały kompleks dopełniają 44-metrowy obelisk i wieczny ogień.
Obok muzeum znajduje się również park, gdzie zasadzonych jest przez czołowych polityków i przedstawicieli międzynarodowych organizacji kilkadziesiąt drzewek pamięci. Niestety, jednym z gorzej wyglądających jest polskie drzewko Donalda Tuska.
Warto wspomnieć, że w Erywaniu można znaleźć jedyny w Armenii meczet, zwany Błękitnym Meczetem. Można do niego wejść, nie ma za wielkich obostrzeń i wpuszczane są bez problemów nawet kobiety.
Spacerując po Erywaniu znaleźliśmy się przypadkiem w bardzo ciekawym sklepie, który w pełni odzwierciedlał umiłowanie Ormian do słodkości. Czegóż w nim nie było! Różne owoce suszone, wędzone, na słodko, słodziej i jeszcze słodziej. Pięknie wyglądające kompozycje krzyczały, żeby je jeść, a ekspozycja towarów była jak z luksusowego butiku. A te żółto-białe patyczki na ostatnim zdjęciu to cukier z dodatkami smakowymi do stosowania np. w herbacie.
Erywań nazywany jest różowym miastem z powodu koloru części budynków. Powstały one z kamienia o nazwie tuf, który jest bardzo odporny na czynniki atmosferyczne, a do tego występuje w kilkunastu kolorach i odcieniach, nawet w wersji czarnej. Według mnie nazwa różowe miasto jest mocno przesadzone, ale czego nie robi się dla turystyki i sloganów.
Powoli przechodzę do tej ciemniejszej – czytaj: biedniejszej – części Erywania. Wiele jest pustostanów, upadłych fabryk, brudu na podwórkach, wiązania z trudem końca z końcem. Bloki, blokowiska, domki prywatne na przedmieściach są nadszarpnięte zębem czasu, często wyglądają bardzo ubogo. Na ulicznych bazarkach sprzedawane są różne rupiecie, by tylko zarobić trochę pieniędzy. Co ciekawe, na ulicach nie widać praktycznie bezdomnych i pijanych. Obiektywnie patrząc, to każde miasto ma swoje ciemniejsze strony.
Świadomie zrezygnowaliśmy z wizyty w wytwórni koniaku Ararat. Primo – drogo, secundo – dużo turystów. Co ciekawe, można w Erywaniu znaleźć co najmniej jeszcze dwa podobne miejsca, gdzie przedstawiony jest proces destylacji alkoholu i można skosztować wyrobów własnych.
Pora wyruszyć w opisie poza Erywań. Podczas dotychczasowych wyjazdów zagranicznych nigdy nie posiłkowaliśmy się zorganizowanymi wycieczkami grupowymi, ale po otrzymaniu katalogów na lotnisku uważniej skupiliśmy się na tym temacie i ostatecznie pojechaliśmy na trzy ekspedycje (w tym jedną gratisową), zorganizowane przez Yerani Travel. Na Placu Republiki można znaleźć mnóstwo busów różnych małych tour-operatorów, ale nie sprawdzaliśmy ich oferty ufając porzekadłu, że jednak wielkość ma znaczenie.
Byłem święcie przekonany, że Armenia nie jest bardzo popularnym turystycznie krajem, a już na pewno poza Erywaniem. Tymczasem dojazd do pierwszej atrakcji i pierwsze zdziwienie. Tak wyglądał parking. Na oko z 500 osób w okolicy.
Aaaa, zapomniałem napisać, gdzie dojechaliśmy. Otóż pierwszym przystankiem był kompleks Khor Virap. Cudowne miejsce. Mega klimatyczne obiekty sakralne, w tym z głębokimi celami, do których schodzi się po wąskich, ciasnych schodach i drabinach. Na jednym z budynków widoczne są wydrapane napisy – Ormianie uciekający przed pogromem tureckim w ten właśnie sposób przekazywali informację bliskim o tym, że żyją.
Krajobraz wokół jest niesamowity i to z każdej strony.
I tutaj pojawia się wreszcie Ararat, czyli święta dla Ormian góra. Wszystko byłoby w porządku, ale jest pewne ale … Ararat leży na terenie Turcji. Tak, z murów Khor Virap widać pobliską granicę państwową, której nie można przekraczać i jest to dla Ormian naprawdę dramatem. A tak właściwie Ararat to dwa odrębne szczyty i często na mapie podpisane są nazwą Masis. Co ciekawe, to właśnie na tej górze miała osiąść arka Noego po biblijnym potopie, a jeszcze ciekawsze jest to, że wyższy wierzchołek Araratu ma większą wysokość względną od Mount Everestu (czyli liczoną od poziomu przyległego terenu).
Święta dla Ormian góra jest przedstawiana w sztuce, literaturze i ma swoje miejsce w godle kraju. Faktycznie, patrząc na Ararat czuje się niewytłumaczalne ciarki. Przy dobrej pogodzie szczyt widoczny jest nawet z Erywania, który leży ponad 30 km od góry. Niestety, często jest on otoczony przez chmury i tylko częściowo widać wierzchołek.
W niektórych materiałach turystycznych można znaleźć obrazek, na którym Khor Virap znajduje się praktycznie przy samym Araracie, a góra ściśle otacza kompleks. Rzeczywistość nie jest tak piękna, ale i tak robi wrażenie.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy, głównie wśród pięknych gór, dojechaliśmy do Jaskini Areni. To tutaj znaleziono najstarszy w Armenii but, to tutaj odkryto najstarsze w Armenii miejsce produkcji wina. Sama jaskinia nie miała charakteru „mieszkalnego”, tylko głównie rytualny i użytkowy. Kilkanaście minut w zupełności wystarczyło na zapoznanie się z kompleksem.
Kolejny odcinek drogi i znaleźliśmy się w jednym z bardziej niesamowitych wg mnie miejsc – w XIII-wiecznym klasztorze Noravank. Leżący na odludziu kompleks zmusza do refleksji. Turystów było znów bardzo dużo, część z nich traktowała to miejsce jako prawie że plac zabaw, pozując do głupich i jeszcze głupszych zdjęć.