Kolejną atrakcją była Aleja Alfabetu, czyli przedstawienie znaków/liter ormiańskiego alfabetu. Średnio ciekawe miejsce. W oddali widoczny jest duży krzyż złożony z wielu mniejszych krzyży. Obraz dopełniają posągi osób zasłużonych dla Armenii. Jako ciekawostkę dodam, że napisy i inskrypcje w monastyrach z dawnych wieków są praktycznie nie do zrozumienia w czasach obecnych. Jak tłumaczył przewodnik, kształt liter jest dosyć zbliżony, jednak dawniej odczytywano je zupełnie inaczej i jeden znak mógł mieć wiele znaczeń. Ponadto nie posługiwano się typowymi cyframi, tylko zapisem znakami.
Bez żalu opuściliśmy Aleję Alfabetu i oczom ukazał się taki oto widok. Od razu skojarzył mi się z amerykańskimi filmami i bezkresnymi drogami. Welcome to America!
Niestety, miłe złego początki. Droga okazała się tak fatalna, że zajęła pierwsze miejsce w moim rankingu dziurawych dróg. Co kilkadziesiąt metrów bus zwalniał i walczył z kolejnymi wykrotami. Doznanie fatalne. Nigdy nie powiem już złego słowa na temat stanu polskich szos. Po kilkudziesięciu minutach mordęgi dotarliśmy do fortecy Amberd, położonej na wysokości ok. 2300 metrów. Budowla jest z VII wieku i można oglądać ją tylko z zewnątrz. Bez przeszkód można za to zwiedzać pobliski monastyr. Nie muszę dodawać, że widoki wokół były nieziemskie.
Tak to oto zakończyliśmy wycieczki z tour-operatorami. Chciałbym pokazać wam jeszcze jedną rzecz. Smakołyk kupiony u przydrożnych handlarzy. Zgadniecie co to jest?
Nie, nie oliwki. Orzechy włoskie, zwane w Armenii greckimi. A jak przyrządza się to jedzenie? Zrywa się młode, niedojrzałe orzechy, nieco obiera się je ze skóry i pakuje do słoika w mega słodkiej zalewie. Jemy je w całości, bo skorupka nie zdążyła się jeszcze wykształcić. Jedziemy do Gyumri – taką decyzję podjęliśmy demokratycznie. To drugie po Erywaniu miasto pod względem wielkości (120 tys. mieszkańców), ale ma bardzo ponurą przeszłość i to sprzed kilkudziesięciu lat. Ale po kolei. Do Gyumri wybraliśmy się pociągiem, szumnie nazwanym ekspresem, który ok. 120 km trasę pokonał w ponad dwie godziny. Zwykły pociąg, nieszumnie nazywany elektriczką, pokonuje ten dystans w ponad trzy godziny. Kolej w Armenii jest bardzo słabo rozwinięta, połączenia to tylko kilkanaście odcinków, a stan pociągów jest podobno nienajlepszy. My do naszego ekspresu nie możemy przyczepić się, bo był to dość porządny skład z klimatyzacją. Przez większość drogi wyglądaliśmy przez szybę, bo jak się już domyślacie, widoki były bardzo ciekawe i nietypowe.
Gyumri, zwane w przeszłości Aleksandropolem i Leninakanem, zostało dotknięte w 1988 roku trzęsieniem ziemi. Według różnych źródeł zginęło ok. 25-30 tysięcy ludzi, a duża część miasta została zniszczona. Runęły prawie wszystkie wysokie budynki, a wstrząsy wytrzymały jedynie niższe domy. Obecnie w samym mieście nie ma za wielu ruin, prawie wszystko zostało odbudowane. Rozmawialiśmy z osobami, które żyły wtedy w mieście i wspominały one tamte tragiczne dni. Jeden z rozmówców opowiedział, że na jego oczach zawaliła się kopuła kościoła i zabiła kilku uczniów. Inny stracił prawie całą rodzinę w zawalonym wieżowcu. Do dzisiaj można spotkać osoby mieszkające w odpowiednikach naszych altanek działkowych, które nie potrafiły poradzić sobie po trzęsieniu ziemi. Obecnie budownictwo rozwija się poza dawnym miastem, powstało wiele bloków, w których mieszkania otrzymały osoby pokrzywdzone w 1988 roku. Żeby zobaczyć więcej zniszczonych budowli, należy wyjechać kilka, kilkanaście kilometrów za Gyumri. To właśnie kopuła tego kościoła w tle spadła na dzieci. Budynek na pierwszym planie, w którym znajdowała się w przeszłości szkoła dla dziewcząt, praktycznie w ogóle nie ucierpiał.
Nie udało się za to odbudować w pełni innej cerkwi. Na zdjęciach widać, jak wyglądała kiedyś, jak wyglądała po trzęsieniu ziemi i jak ma wyglądać w przyszłości. Niestety, renowacja idzie bardzo wolno, głównie w środku.
Niedaleko centrum pozostała ruina dawnej fabryki włókienniczej. Obecnie część fabryki pracuje, ale część wygląda tak, jak na zdjęciach. Czy to ma być formą zachowania w pamięci tamtego wydarzenia? A może po prostu nie ma środków, żeby uprzątnąć teren?
A czy Gyumri wyróżnia się czymś turystycznym? Nie, jak podkreślają mieszkańcy, nie ma niczego, co można zobaczyć. Ładnie wygląda samo centrum, park, reprezentacyjna uliczka pełna jest barów i sklepów, a do tego można pokrążyć po starych rejonach miasta z dawną zabudową. Poza tym naprawdę nie ma co robić w Gyumri. Byliśmy w nim około pięciu godzin i to w zupełności wystarczyło. Acha, w mieście stacjonuje kilka tysięcy żołnierzy rosyjskich. Oczywiście dla bezpieczeństwa. Zareagują w przypadku agresji ze strony Turcji. Oczywiście w razie jej agresji na Rosję, a nie na Armenię.
Kolejnym odwiedzonym miastem był Wagharszapat, zwany częściej Eczmiadzyn. Można dojechać do niego z Erywania marszrutką nr 203 za symboliczne pieniądze. Najważniejszym zabytkiem jest zespół katedralny (najstarszy w całej Armenii) i siedziba odpowiednika naszego papieża w kościele ormiańskim – Katolikosa. Wejście na teren katedralny jest oczywiście bezpłatny, ale niestety obecnie budowla przechodzi remont i nie można zwiedzać katedry.
Eczmiadzyn to miasto pełne budowli sakralnych. Niedaleko od zespołu katedralnego znajduje się kościół św. Gajany z VII wieku. Nie jest duży, ale i tak robi wrażenie.
Niewiele zostało za to z kościoła św. Marianny, datowanego nawet na V wiek. Obecnie są to tylko ruiny ruin.
W pobliżu znajduje się kolejna budowla sakralna – kościół St. Shoghakat z XVII wieku. Pochowana jest w nim w jednej z naw święta dziewica Marianna, stąd miejsce to otoczone jest dużą czcią ze strony wiernych.
Byłem w Eczmiadzin tylko dwie-trzy godziny, więc nie mogłem w pełni poznać zabytków tego miasta.
Następnie autobusem podjechałem do ruin katedry w Zvartnots z VII wieku. Wstęp – podobno jako do jedynego obiektu sakralnego w Armenii – jest płatny i szczerze mówiąc nie wiem, czy warto zwiedzić to miejsce. Obecnie oglądać można jedynie ruiny kiedyś wspaniałej katedry i niewielkie muzeum. Plusem jest widok na Ararat, ale niezbyt imponujący. Znów foldery swoje, a żywe oczy swoje – ruiny leżą daleko od góry, a nie przy samej górze.
Pobyt w Armenii zakończyliśmy wypadem nad jezioro Sevan. Dotarliśmy do niego busem (jeśli zbierze się komplet dziewięciu osób, to rusza w drogę). Na mapie wyglądało tak, że wystarczy dojechać do miasta Sevan i stamtąd jest rzut beretem nad jezioro Sevan. Okazało się jednak, że na piechotę praktycznie nie da się tam dotrzeć i zmuszeni byliśmy wziąć taryfę (ok. 10 zł). Monastyr nad jeziorem prezentował się tradycyjnie bardzo ładnie, a kolor wody dopełniał piękna krajobrazu.
Kolejną atrakcją była Aleja Alfabetu, czyli przedstawienie znaków/liter ormiańskiego alfabetu. Średnio ciekawe miejsce. W oddali widoczny jest duży krzyż złożony z wielu mniejszych krzyży. Obraz dopełniają posągi osób zasłużonych dla Armenii.
Jako ciekawostkę dodam, że napisy i inskrypcje w monastyrach z dawnych wieków są praktycznie nie do zrozumienia w czasach obecnych. Jak tłumaczył przewodnik, kształt liter jest dosyć zbliżony, jednak dawniej odczytywano je zupełnie inaczej i jeden znak mógł mieć wiele znaczeń. Ponadto nie posługiwano się typowymi cyframi, tylko zapisem znakami.
Bez żalu opuściliśmy Aleję Alfabetu i oczom ukazał się taki oto widok. Od razu skojarzył mi się z amerykańskimi filmami i bezkresnymi drogami. Welcome to America!
Niestety, miłe złego początki. Droga okazała się tak fatalna, że zajęła pierwsze miejsce w moim rankingu dziurawych dróg. Co kilkadziesiąt metrów bus zwalniał i walczył z kolejnymi wykrotami. Doznanie fatalne. Nigdy nie powiem już złego słowa na temat stanu polskich szos.
Po kilkudziesięciu minutach mordęgi dotarliśmy do fortecy Amberd, położonej na wysokości ok. 2300 metrów. Budowla jest z VII wieku i można oglądać ją tylko z zewnątrz. Bez przeszkód można za to zwiedzać pobliski monastyr. Nie muszę dodawać, że widoki wokół były nieziemskie.
Tak to oto zakończyliśmy wycieczki z tour-operatorami. Chciałbym pokazać wam jeszcze jedną rzecz. Smakołyk kupiony u przydrożnych handlarzy. Zgadniecie co to jest?
Nie, nie oliwki. Orzechy włoskie, zwane w Armenii greckimi. A jak przyrządza się to jedzenie? Zrywa się młode, niedojrzałe orzechy, nieco obiera się je ze skóry i pakuje do słoika w mega słodkiej zalewie. Jemy je w całości, bo skorupka nie zdążyła się jeszcze wykształcić.
Jedziemy do Gyumri – taką decyzję podjęliśmy demokratycznie. To drugie po Erywaniu miasto pod względem wielkości (120 tys. mieszkańców), ale ma bardzo ponurą przeszłość i to sprzed kilkudziesięciu lat. Ale po kolei.
Do Gyumri wybraliśmy się pociągiem, szumnie nazwanym ekspresem, który ok. 120 km trasę pokonał w ponad dwie godziny. Zwykły pociąg, nieszumnie nazywany elektriczką, pokonuje ten dystans w ponad trzy godziny. Kolej w Armenii jest bardzo słabo rozwinięta, połączenia to tylko kilkanaście odcinków, a stan pociągów jest podobno nienajlepszy. My do naszego ekspresu nie możemy przyczepić się, bo był to dość porządny skład z klimatyzacją. Przez większość drogi wyglądaliśmy przez szybę, bo jak się już domyślacie, widoki były bardzo ciekawe i nietypowe.
Gyumri, zwane w przeszłości Aleksandropolem i Leninakanem, zostało dotknięte w 1988 roku trzęsieniem ziemi. Według różnych źródeł zginęło ok. 25-30 tysięcy ludzi, a duża część miasta została zniszczona. Runęły prawie wszystkie wysokie budynki, a wstrząsy wytrzymały jedynie niższe domy. Obecnie w samym mieście nie ma za wielu ruin, prawie wszystko zostało odbudowane. Rozmawialiśmy z osobami, które żyły wtedy w mieście i wspominały one tamte tragiczne dni. Jeden z rozmówców opowiedział, że na jego oczach zawaliła się kopuła kościoła i zabiła kilku uczniów. Inny stracił prawie całą rodzinę w zawalonym wieżowcu. Do dzisiaj można spotkać osoby mieszkające w odpowiednikach naszych altanek działkowych, które nie potrafiły poradzić sobie po trzęsieniu ziemi. Obecnie budownictwo rozwija się poza dawnym miastem, powstało wiele bloków, w których mieszkania otrzymały osoby pokrzywdzone w 1988 roku. Żeby zobaczyć więcej zniszczonych budowli, należy wyjechać kilka, kilkanaście kilometrów za Gyumri.
To właśnie kopuła tego kościoła w tle spadła na dzieci. Budynek na pierwszym planie, w którym znajdowała się w przeszłości szkoła dla dziewcząt, praktycznie w ogóle nie ucierpiał.
Nie udało się za to odbudować w pełni innej cerkwi. Na zdjęciach widać, jak wyglądała kiedyś, jak wyglądała po trzęsieniu ziemi i jak ma wyglądać w przyszłości. Niestety, renowacja idzie bardzo wolno, głównie w środku.
Niedaleko centrum pozostała ruina dawnej fabryki włókienniczej. Obecnie część fabryki pracuje, ale część wygląda tak, jak na zdjęciach. Czy to ma być formą zachowania w pamięci tamtego wydarzenia? A może po prostu nie ma środków, żeby uprzątnąć teren?
A czy Gyumri wyróżnia się czymś turystycznym? Nie, jak podkreślają mieszkańcy, nie ma niczego, co można zobaczyć. Ładnie wygląda samo centrum, park, reprezentacyjna uliczka pełna jest barów i sklepów, a do tego można pokrążyć po starych rejonach miasta z dawną zabudową. Poza tym naprawdę nie ma co robić w Gyumri. Byliśmy w nim około pięciu godzin i to w zupełności wystarczyło. Acha, w mieście stacjonuje kilka tysięcy żołnierzy rosyjskich. Oczywiście dla bezpieczeństwa. Zareagują w przypadku agresji ze strony Turcji. Oczywiście w razie jej agresji na Rosję, a nie na Armenię.
Kolejnym odwiedzonym miastem był Wagharszapat, zwany częściej Eczmiadzyn. Można dojechać do niego z Erywania marszrutką nr 203 za symboliczne pieniądze. Najważniejszym zabytkiem jest zespół katedralny (najstarszy w całej Armenii) i siedziba odpowiednika naszego papieża w kościele ormiańskim – Katolikosa. Wejście na teren katedralny jest oczywiście bezpłatny, ale niestety obecnie budowla przechodzi remont i nie można zwiedzać katedry.
Eczmiadzyn to miasto pełne budowli sakralnych. Niedaleko od zespołu katedralnego znajduje się kościół św. Gajany z VII wieku. Nie jest duży, ale i tak robi wrażenie.
Niewiele zostało za to z kościoła św. Marianny, datowanego nawet na V wiek. Obecnie są to tylko ruiny ruin.
W pobliżu znajduje się kolejna budowla sakralna – kościół St. Shoghakat z XVII wieku. Pochowana jest w nim w jednej z naw święta dziewica Marianna, stąd miejsce to otoczone jest dużą czcią ze strony wiernych.
Byłem w Eczmiadzin tylko dwie-trzy godziny, więc nie mogłem w pełni poznać zabytków tego miasta.
Następnie autobusem podjechałem do ruin katedry w Zvartnots z VII wieku. Wstęp – podobno jako do jedynego obiektu sakralnego w Armenii – jest płatny i szczerze mówiąc nie wiem, czy warto zwiedzić to miejsce. Obecnie oglądać można jedynie ruiny kiedyś wspaniałej katedry i niewielkie muzeum. Plusem jest widok na Ararat, ale niezbyt imponujący. Znów foldery swoje, a żywe oczy swoje – ruiny leżą daleko od góry, a nie przy samej górze.
Pobyt w Armenii zakończyliśmy wypadem nad jezioro Sevan. Dotarliśmy do niego busem (jeśli zbierze się komplet dziewięciu osób, to rusza w drogę). Na mapie wyglądało tak, że wystarczy dojechać do miasta Sevan i stamtąd jest rzut beretem nad jezioro Sevan. Okazało się jednak, że na piechotę praktycznie nie da się tam dotrzeć i zmuszeni byliśmy wziąć taryfę (ok. 10 zł). Monastyr nad jeziorem prezentował się tradycyjnie bardzo ładnie, a kolor wody dopełniał piękna krajobrazu.