Wyzwaniem jest wejście do górnej części klasztoru. Ma to pokazać, że droga do Boga jest trudna i wyboista. Schody były naprawdę wąskie i wysokie, a niska lina prawie nie pomagała we wspinaczce. Zejście było jeszcze trudniejsze, wielu „bohaterowiczom” drżały nogi.
Ostatnim punktem tej wycieczki była wizyta w winiarni „Hin Areni”. Po krótkim zwiedzaniu winiarni można było spróbować trzech różnych win, ale obiektywnie muszę przyznać (nie znam się na niuansach bukietów, roczników, szczepów itp.), że były bardzo niedobre i szybko opuściłem ten przybytek.
Jadąc przez miasteczko widziałem dziesiątki budek z winem domowej roboty, owocami, warzywami i przetworami. Smakołyki najwyższej klasy! Opuściwszy winiarnię „Hin Areni” trafiłem do takiej prywatnej „winiarni”. Jak? Otóż spytałem pierwszego z brzegu handlarza o domowej roboty wino i po chwili zostałem zaproszony przez niego do swojego pobliskiego domu, gdzie pan miał własną „winiarnię”. Wejście przez garaż. Warunki higieniczne takie sobie, ale za to jaki wybór! Wina standardowe, ze smakiem, własny koniak, gorzałka. Po prostu raj na ziemi dla miłośnika domowych destylarni. Oczywiście zakupiłem niewielki zapas winka malinowego i z porzeczek, a dodatkowo „musiałem” zdegustować kilka innych wyrobów podsuwanych przez uprzejmego pana gospodarza. Trunki przelewane są z dużych pojemników do plastikowych butelek, oczywiście wielokrotnego użytku. A te szlachetniejsze, kilkuletnie, leżakują w zakorkowanych butelkach. Zapewne też wielokrotnie napełnianych i opróżnianych.
Wyszedłem od pana i od razu trafiłem na stoisko pani i po chwili procedura powtórzyła się, ale tym razem „winiarnia” stała na o wiele większym poziomie. Do degustacji alkoholi pani dodawała domowy ser, z dumą prezentowała zawoskowane beczułki, w których przechowuje wino przez kilka lat. Znów spróbowałem różnych trunków, znów dałem się złamać i kupiłem litrowe wino winogronowe. Bardzo porządne w smaku. Tak jak i ja dziwiła się, czemu wycieczki zwożone są do podłej winiarni „Hin Areni”, a pomijane są miejsca tak cudowne, jak jej „winiarnia”.
Kolejnego dnia pojechaliśmy na drugą wycieczkę, tę darmową. Zaczęło się od czegoś smacznego, a mianowicie od pokazu wypieku tradycyjnego pieczywa ormiańskiego o nazwie lawasz. Czym różni się wypiekany na miejscu od tego sprzedawanego w sklepach? Chrupkością. Ten pierwszy kruszy się przy zawijaniu, a drugi ma konsystencję naleśnika i owija szczelnie wkładkę. A wkładką może być wszystko, co chcemy. My degustowaliśmy lawasz z jakąś zieleniną i słonym serem i była to zaiste zacna smakowo mieszanka. A jak się robi to pieczywo? Pani wałkuje ciasto, potem rusza nim w powietrzu, nakłada na zwykłą poduszkę i wkłada na kilka sekund do rozgrzanego pieca zakopanego w podłożu. Po chwili lawasz jest gotowy do jedzenia. Oczywiście rwie się go rękami dzieląc się nim z innymi.
Kilka minut później zameldowaliśmy się przy świątyni w Garni. Wygląda ona bardzo rzymsko i jest naprawdę stara. Jak to bywa w takich przypadkach, jej pochodzenie i przeznaczenie nie są do końca znane. Dodatkowo niedaleko świątyni odkryto pozostałości po łaźniach. Atrakcje dla mnie takie sobie, ale jeśli spojrzymy wokół, to krajobraz w pełni zadowoli każde gusta. Jest super.
Wycieczkę skończyliśmy w kompleksie świątynnym Geghard. Kolejne miejsce popularne wśród turystów i pełne tajemniczości, znaków chrześcijańskich i klimatu sprzed wieków. Warto dodać, że część klasztoru została wykuta w litej skale. Znów małe ciarki przechodziły przez ciało.
Kolejny dzień i kolejna wyprawa. Tym razem zaczęliśmy od obłędnych miejsc – monastyrów Hovhanawank i Saghmosavank. Na szczęście było tylko kilku turystów i na spokojnie można było pokontemplować monastyry i ich otoczenie.
Wyzwaniem jest wejście do górnej części klasztoru. Ma to pokazać, że droga do Boga jest trudna i wyboista. Schody były naprawdę wąskie i wysokie, a niska lina prawie nie pomagała we wspinaczce. Zejście było jeszcze trudniejsze, wielu „bohaterowiczom” drżały nogi.
Ostatnim punktem tej wycieczki była wizyta w winiarni „Hin Areni”. Po krótkim zwiedzaniu winiarni można było spróbować trzech różnych win, ale obiektywnie muszę przyznać (nie znam się na niuansach bukietów, roczników, szczepów itp.), że były bardzo niedobre i szybko opuściłem ten przybytek.
Jadąc przez miasteczko widziałem dziesiątki budek z winem domowej roboty, owocami, warzywami i przetworami. Smakołyki najwyższej klasy! Opuściwszy winiarnię „Hin Areni” trafiłem do takiej prywatnej „winiarni”. Jak? Otóż spytałem pierwszego z brzegu handlarza o domowej roboty wino i po chwili zostałem zaproszony przez niego do swojego pobliskiego domu, gdzie pan miał własną „winiarnię”. Wejście przez garaż. Warunki higieniczne takie sobie, ale za to jaki wybór! Wina standardowe, ze smakiem, własny koniak, gorzałka. Po prostu raj na ziemi dla miłośnika domowych destylarni. Oczywiście zakupiłem niewielki zapas winka malinowego i z porzeczek, a dodatkowo „musiałem” zdegustować kilka innych wyrobów podsuwanych przez uprzejmego pana gospodarza. Trunki przelewane są z dużych pojemników do plastikowych butelek, oczywiście wielokrotnego użytku. A te szlachetniejsze, kilkuletnie, leżakują w zakorkowanych butelkach. Zapewne też wielokrotnie napełnianych i opróżnianych.
Wyszedłem od pana i od razu trafiłem na stoisko pani i po chwili procedura powtórzyła się, ale tym razem „winiarnia” stała na o wiele większym poziomie. Do degustacji alkoholi pani dodawała domowy ser, z dumą prezentowała zawoskowane beczułki, w których przechowuje wino przez kilka lat. Znów spróbowałem różnych trunków, znów dałem się złamać i kupiłem litrowe wino winogronowe. Bardzo porządne w smaku. Tak jak i ja dziwiła się, czemu wycieczki zwożone są do podłej winiarni „Hin Areni”, a pomijane są miejsca tak cudowne, jak jej „winiarnia”.
Kolejnego dnia pojechaliśmy na drugą wycieczkę, tę darmową. Zaczęło się od czegoś smacznego, a mianowicie od pokazu wypieku tradycyjnego pieczywa ormiańskiego o nazwie lawasz. Czym różni się wypiekany na miejscu od tego sprzedawanego w sklepach? Chrupkością. Ten pierwszy kruszy się przy zawijaniu, a drugi ma konsystencję naleśnika i owija szczelnie wkładkę. A wkładką może być wszystko, co chcemy. My degustowaliśmy lawasz z jakąś zieleniną i słonym serem i była to zaiste zacna smakowo mieszanka. A jak się robi to pieczywo? Pani wałkuje ciasto, potem rusza nim w powietrzu, nakłada na zwykłą poduszkę i wkłada na kilka sekund do rozgrzanego pieca zakopanego w podłożu. Po chwili lawasz jest gotowy do jedzenia. Oczywiście rwie się go rękami dzieląc się nim z innymi.
Kilka minut później zameldowaliśmy się przy świątyni w Garni. Wygląda ona bardzo rzymsko i jest naprawdę stara. Jak to bywa w takich przypadkach, jej pochodzenie i przeznaczenie nie są do końca znane. Dodatkowo niedaleko świątyni odkryto pozostałości po łaźniach. Atrakcje dla mnie takie sobie, ale jeśli spojrzymy wokół, to krajobraz w pełni zadowoli każde gusta. Jest super.
Wycieczkę skończyliśmy w kompleksie świątynnym Geghard. Kolejne miejsce popularne wśród turystów i pełne tajemniczości, znaków chrześcijańskich i klimatu sprzed wieków. Warto dodać, że część klasztoru została wykuta w litej skale. Znów małe ciarki przechodziły przez ciało.
Kolejny dzień i kolejna wyprawa. Tym razem zaczęliśmy od obłędnych miejsc – monastyrów Hovhanawank i Saghmosavank. Na szczęście było tylko kilku turystów i na spokojnie można było pokontemplować monastyry i ich otoczenie.