Przed wyjazdem z parku skręcamy w boczną drogę aby odwiedzić również kanion Sesriem.
Cytat africangamesafari.com: Tsauchab to rzeka okresowa, niosąca ogromne ilości wody tylko w czasie deszczów w górach Naukluft. Wtedy woda spływa z wyższych partii gór i formuje w ciągu kilku godzin porywistą rzekę. W wyniku takich sporadycznych powodzi na przestrzeni 2 milionów lat powstał kanion Sesriem o długości ponad kilometra i głębokości sięgającej 30 m. Jego ściany zbudowane są ze skał osadowych z dużą ilością kamieni granitowych. Przypomina wyglądem beton. Nazwa Sesriem pochodzi z języka afrikaans i oznacza "sześć rzemieni", a to dlatego, że pierwsi pionierzy musieli łączyć aż 6 skórzanych pasów, żeby zaczerpnąć wody z dna kanionu. W niektórych miejscach kanion ma tylko 2 m szerokości i posiada miejsca, gdzie stale nagromadzona jest woda, wykorzystywana przez zwierzęta.
Na pozostałą część dnia zaplanowałem przejazd nad ocean do Walvis Bay. Droga jest bardzo klimatyczna (jak wszystkie w Namibii), po drodze zatrzymujemy się w kilku miejscach. Pierwszym jest osada Solitaire:
Cytat africangamesafari.com: Obszar ten został zakupiony od Administracji South West (rząd Namibii w tym czasie) przez osadnika, Willema van Coller Christoffel w 1948 roku - łącznie 33000 ha ziemi - na potrzeby rolnictwa - hodowli owiec karakułów. Ponieważ było to tak odległe miejsce, jego żona nazwała to Solitaire. Joost van Coller zbudował mały, 2-pokojowy dom w pobliżu skrzyżowania gruntowych dróg oraz ranczo. W późniejszych latach dodał mały sklep i pompę ręczną do paliwa. Sklep spełniał zadanie regionalnego urzędu pocztowego, gdzie co tygodniowo dostarczano pocztę. W w 1851 roku powstała niewielka kaplica.
Przez większą część roku Solitaire było przysłowiowym miastem jednego konia, ale w sezonie turystycznym bywało tu gwarnie, dzięki turystom podróżującym między wydmami a Swakopmund lub Windhoek. Dziś w Solitaire znajduje się restauracja i bar, który serwuje śniadania, lunche i kolacje. Jest pralnia, internet w głównym biurze oraz strzeżony parking.
Solitaire uzyskało dodatkową sławę po ukazaniu się książki "Solitaire" autorstwa Holendra Ton van der Lee. Książka zainspirowała wielu turystów, aby pojechać do tej odległej oazy na pustyni.
Potem robimy sobie pamiątkowe zdjęcia przy tablicy oznaczającej zwrotnik koziorożca:
Mijamy klimatyczny kanion, którego nazwy nie pamiętam:
Zjeżdżając z głównej drogi docieramy do punku widokowego z panoramą na kanion rzeki Kuiseb, która ma około 560 km długości i jest jedną z najsilniejszych okresowych rzek w Namibii. Masy wody płynąc szybko rozbijają solidne, łupkowe, kwarcytowe skały, tworząc piękny kanion Kuiseb. Kanion jest stosunkowo młody w porównaniu do innych, tworzy się dopiero od 4 mln lat. Zdjęcie oczywiście nie oddaje całej przestrzeni i głębokości, ale wierzcie mi, było warto spojrzeć w przepaść!
Jadąc dalej przez przypadek trafiamy do kolejnego pięknego miejsca – Vogelfederberg. Nie jest ono opisane w moim przewodniku, ale warto przespacerować się wśród skał, podziwiając artyzm natury. Tu spotykamy pierwszych turystów, którzy pytają o nasze pozwolenie na wstęp tutaj. Nie wiedziałem, czy nasze pozwolenie z Sesirem obowiązuje również tutaj, ale powiedziałem, że mam.
Pod koniec dnia trafiliśmy nad lagunę w Walvis Bay, podziwiać flamingi. Noc spędziliśmy na kempingu, który opiszę w dalszej części relacji.
Gdy wieczorem dotarliśmy na kemping pomiędzy Walvis Bay a Swakopmund, to przywitał nas strażnik ubrany w watowaną kurtkę, czapkę i rękawiczki, a my byliśmy w podkoszulkach. Trzeba jednak przyznać, że od oceanu rzeczywiście wiało chłodniejsze powietrze. Jak widać na zdjęciu wszystkie miejsca były wolne, każde z dostępem do wody i prądu - oprócz tego prysznice z gorącą wodą. Cały obiekt wyglądał na zbudowany kilka lat temu, jednak od tego czasu raczej popada w ruinę (zaczęły odpadać pojedyncze kafelki, nadmorski basen został podmyty przez wodę) – brak inwestycji wynika zapewne z powodu braku turystów.
Gdy Żona rankiem poszła pod prysznic, to nagle usłyszałem głośny krzyk – okazało się, że w pomieszczeniu z natryskami spała strażniczka. Żona przestraszyła się jej, a ona Żony, ale po chwili obie zareagowały na tę sytuację gromkim śmiechem…
Koszt kempingu 80 NAD (25 zł) od osoby, ale nie mieli wydać, więc łącznie stanęło na 200.
Rankiem pospacerowaliśmy trochę nad oceanem, po czym pojechaliśmy do Swakopmund. Te mewy to moja Małżonka i ja w przyszłym życiu...
W Swakopmund chciałem uzyskać pozwolenie na wjazd do parku narodowego Namib Naukluft – aby przejechać trasę krajobrazową zwaną drogą welwiczji przedziwnej (welwitschia mirabilis). Było jeszcze na tyle wcześnie, że mogliśmy swobodnie pospacerować po mieście, które naprawdę prezentowało się jak czyściutkie europejskie miasteczko w jednym z krajów Europy zachodniej.
Kręcąc się rankiem trafiliśmy do piekarni sygnowanej swojskim nazwiskiem „Przybylski” – jakie pyszne rzeczy tam mieli! Ciepłe ciasteczka, wypieki, ale najsmaczniejsze były sznycle w bułce! Wszystko można było zjeść na miejscu, mają dwa stoliki dla głodomorów.
Po śniadaniu chodzimy dalej, oglądamy między innymi przepiękny budynek dawnego dworca kolejowego.
Na jednej z ulic widać ekipę sprzątająco – upiększającą, której jedna część zamiata chodniki (na których i tak nie było żadnych śmieci), a druga część maluje krawężniki (na których farba i tak wyglądała bardzo świeżo). A propos ulic – w Swakopmund jest ulica Bismarcka i Heinricha Göringa – pierwszego gubernatora Deutsch-Südwestafrika, prywatnie - ojca słynnego Hermanna, szefa Luftwaffe. Czarnoskórzy Namibijczycy noszą od pokoleń niemieckie imiona – Helg i Helmutów jest więc bardzo dużo.
Kolejne kroki kierujemy w stronę oceanu, droga prowadzi przez park, na trawniku którego „pasą się” perlice zwyczajne (w wielu krajach afrykańskich udomowione, hodowane dla mięsa i jaj).
W tymże parku znajduje się pomnik żołnierzy niemieckich poległych w 1904 roku (jak widać oblany czerwoną farbą symbolizującą krew miejscowych). W latach 1904 - 1908 niemieckie wojska kolonialne wymordowały bądź doprowadziły do śmierci na pustyni i w obozach koncentracyjnych ok. 100 tys. Herero i 10 tys. Namów. Dzisiejsza Namibia była wówczas Niemiecką Afryką Południowo Zachodnią (Deutsch-Südwestafrika). O zbrodni wiedzieli historycy, także niemieccy, ale dopiero w 2004 roku niemiecka minister współpracy gospodarczej i rozwoju Heidemarie Wieczorek-Zeul odwiedzając Namibię przeprosiła za tamte krwawe wydarzenia, a masakrę Herero i Nama nazwała ludobójstwem (za Newsweek).
Odwiedzamy też miejscowy targ z pamiątkami, na którym jesteśmy jedynymi z nielicznych turystów – ma to swoje plusy i minusy. Minusem jest to, że wszyscy bardzo nas nagabują, plusem to, że mamy silną pozycję negocjacyjną. W większości pamiątki to bardzo wymuskane, lśniące, pachnące chińszczyzną przedmioty, szukamy czegoś oryginalnego. Znajduję parę rzeźb, jedynych na targu, przykurzonych, popękanych oraz piękną maskę, która w butikach w Windhoek kosztowała setki złotych. Po długich negocjacjach płacimy ok. 400 zł za komplet, łącznie z pakietem innych, bardziej turystycznych drobiazgów.
Po otwarciu NWR (Namibia Wildlife Resorts) wykupuję papier na wstęp do parku narodowego, a po tym udajemy się do akwarium, prezentującego faunę Atlantyku. Sam obiekt jest mały, składa się w zasadzie z jednego większego basenu przez który prowadzi 10-metrowy tunel (na zdjęciu rekin przepływający nad tunelem). Obiekt wymaga remontu, w basenach z rybami odchodzi farba. Jeśli ktoś kiedykolwiek był innym tego typu obiekcie (np. w Alesund w Norwegii), ten raczej będzie zawiedziony.
Robimy jeszcze ostatnie zakupy w supermarkecie Spar (zaopatrzenie lepsze niż w Polsce, porównywalne z niemieckim), po czym wyruszamy na pustynię. „Welwitschia plains drive” składa się z kilkunastu „stacji” opisanych w małym przewodniku, z których najciekawsze prezentuję poniżej. Pierwsze przystanki obejmują stanowiska przyrodnicze prezentujące mchy i porosty znoszące trudny pustynny klimat, ale dopiero widok na „księżycową dolinę” zapiera dech w piersiach.
Podczas kolejnych przystanków podziwiamy okazy welwiczji przedziwnej, która ze względu na swoje osobliwe właściwości została nazwana odpowiedzią świata roślin na dziobaka i kolczatkę. Te dziwne rośliny zaliczane są do drzew niskopiennych, które mogą żyć do 2000 lat. Do przetrwania wystarcza im tylko 25 mm deszczu rocznie, resztę wody czerpią z powietrza. Nasiona welwiczji mają podobno zdolność kiełkowania przez 2000 lat. Welwiczja ma tylko dwa liście sięgające aż do 3 metrów długości, pękają one z powodu wiatrów, tworząc długie wstęgi, nigdy nie usychają i nie odpadają, rosną cały czas. Pomimo że welwiczja nie jest dużym drzewem, może poszczycić się bardzo dobrze rozbudowanym systemem korzeniowym sięgającym na głębokość 30 m.
Ostatnim punktem na trasie jest była kopalnia rud żelaza, która w większości została splantowana, ale pozostawiono jedną odkrywkę dla turystów.
Czytając informacje o atrakcjach Swakopmund znalazłem informację o wysoko ocenianej przejażdżce na wielbłądach. Pojechaliśmy więc do domu starszej, miłej Niemki, która opiekowała się kilkoma wielbłądami, organizując przy okazji wycieczki. O ile samo otoczenie było cudowne – bowiem utrzymywała ona piękny ogród z wieloma nieznanymi nam sukulentami (przykład na zdjęciu poniżej) – to jednak sama przejażdżka była marna. Wielbłądy były prowadzone przez pieszego na niewielki, pusty placyk, który znajdował się pomiędzy dwoma szosami, z których jedna była główną szosą biegnącą do stolicy. Daleko więc jej było do naszych wycieczek po wydmach Sahary w Maroku. Tym niemniej opowieści gospodyni i jej zadbane domostwo ratowały sytuację. Można powiedzieć, że z całej wycieczki na wielbłądach najgorsza była sama przejażdżka.
Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Spitzkoppe, przy asfaltowej szosie mijamy niecodzienny krzyż.
Samo zwiedzanie rezerwatu Spitzkoppe planujemy na jutro, dlatego też parkuję w pewnej odległości od gór. Podziwiamy zachód słońca racząc się winem, które w tych okolicznościach przyrody smakuje naprawdę wyjątkowo! Przed wyjazdem słyszeliśmy wiele dobrego o Namibii i baliśmy się, że możemy być rozczarowani. Nic z tych rzeczy! Tu jest naprawdę cudownie, czysto, bezpiecznie i pięknie!
C.D.N.Dzień szósty - Spitzkoppe i Cape Cross
Rześki poranek wita nas ponownie widokiem na górę Spitzkoppe (1784 m npm) nazywaną „Matterhornem Afryki”, która co prawda nie jest najwyższą górą Namibii, ale na pewno najpopularniejszą. Granitowy wierzchołek wznosi się 700 metrów ponad płaską powierzchnię pustyni, nie planujemy jednak wspinaczki a jedynie spacery wśród formacji skalnych u podnóża. Kręcono tu ujęcia do filmu 2001: Odyseja Kosmiczna.
Góralek przylądkowy to ssak z rodziny góralkowatych zamieszkujący kontynent afrykański, Półwysep Arabski i Bliski Wschód aż po Turcję. Prowadzi osiadły tryb życia. Jak wszystkie góralki przypomina świnkę morską. Jest jednak od niej znacznie większy; dorosły osobnik mierzy 40–60 cm. Ma niewielki ogon i krótkie uszy. Żyje w stadach (inaczej hordach) do 26 osobników. Nie kopie nor, ale chętnie wykorzystuje wykopane przez inne zwierzęta, takie jak prosięta ziemne czy surykatki.
Góralek przylądkowy jest zwierzęciem bardzo szczególnym, przede wszystkim ze względu na budowę anatomiczną. Zoologowie porównują ogólną budowę ciała góralka do budowy ciała słonia lub konia. Mózg góralka przylądkowego oraz kły przypominają budową mózg i kły słonia. Podobnie jak słonie góralki mają doskonałą pamięć. Jego żołądek ma budowę podobną do budowy żołądka konia, zaś struktura tylnych kończyn zbliżona jest do struktury tylnych kończyn tapira. Górne siekacze przypominają siekacze gryzoni, górne uzębienie jest podobne do górnego uzębienia nosorożca a dolne przypomina uzębienie hipopotama.
Góralki, produkują dużą ilość substancji zwanej hyraceum, która zalega wokół ich siedlisk (mieszanina uryny i odchodów). Robią tak zapewne ze względu na jej właściwości zapachowe. Hyraceum działa jak feromon, przez co spełnia funkcję socjalną. Służy również do oznaczania terytorium okupowanego przez hordę. Tysiące lat mieszkańcy Afryki i Bliskiego Wschodu używali hyraceum jako antidotum na epilepsję, konwulsje i problemy hormonalne u kobiet. Wierzono również, iż hyraceum przeciwdziała jadowi żmii (cytat: operonracing.com).
Cieszyliśmy się więc widokiem tych przezabawnych zwierzaków (które zidentyfikowałem dzięki obrazkom w przewodniku „Namibia”, wydawnictwo Bradt):
Hasały one wesoło wśród przepięknych formacji skalnych:
Ze względu na swój wygląd i położenie rejon Spitzkoppe wzbudzał zainteresowanie (i może trwogę, tajemniczość) już u ludów zamieszkujących te tereny tysiące lat temu. Pozostawili oni po sobie liczne ryty naskalne, które jednak można oglądać tylko z przewodnikiem w grupach zorganizowanych. Wynika to z faktu iż niektórzy turyści polewali je wodą, a także colą (!) aby były lepiej widoczne. Jako, że zwiedzaliśmy ten rejon na własną rękę nie mogliśmy do nich podchodzić, jednak wykonałem kilka zdjęć z pewnego oddalenia.
Kolejne godziny spędzamy na oglądaniu formacji skalnych, przyrody (tak jak agama poniżej), wchodzimy na niewielkie pagórki. Nie dziwię się wcale, że niektórzy zostają tu na kilka dni. Teren jest zagospodarowany turystycznie, wiele dróżek prowadzi do ustronnych miejsc, gdzie znajdują się miejsca biwakowe z sanitariatami. Na niektórych skałkach można uprawiać wspinaczkę o czym świadczą zamontowane na stałe haki asekuracyjne.
Trzeba przyznać, że nie wybrałem trasy optymalnie, bowiem znów kierujemy się nad morze, chyba najszerszą drogą jaką przyszło nam dotychczas jechać.
Cofamy się na Wybrzeże Szkieletowe – leżące w północnej części Namibii i rozciągające się na długości ponad 500 km między rzeką Kunene, pustynią Namib a ujściem rzeki Swakop. Miejsce to było często nawiedzane przez portugalskich żeglarzy, którzy nazwali ten rejon „bramą do piekła” ze względu na panujące w nim silne prądy morskie oraz liczne płycizny, stanowiące śmiertelną pułapkę dla przepływających tam statków. Prądy te powodują, że jakkolwiek można wylądować na wybrzeżu to jednak odpłynięcie od niego łodzią napędzaną tylko siłą mięśni nie jest możliwe (cytat Wiki).
Wybrzeże charakteryzuje obecność wraków wielu statków (ponad tysiąc), jednak są one dość trudno dostępne, poza stosunkowo świeżym wrakiem „Zeila”. Trawler rybacki, który został sprzedany jako złom do indyjskiego przedsiębiorstwa przez Hangan Fishing z Walvis Bay utknął na mieliźnie 25 sierpnia 2008 r., po zerwaniu się z liny holującej, podczas swojego ostatniego rejsu do Bombaju.
Oczywiście szkielet marynarza to żart grupy miejscowych, sprzedających kamienie półszlachetne (nie ukrywam, że coś tam wzięliśmy dla świętego spokoju).
Właśnie siedzę i knuję wyprawę do Namibii i Botswany na lipiec 2017, więc fajnie zobaczyć jakieś aktualne info. Jak możesz, to wrzuć zdjęcie jak nocowaliście - w aucie, czy na dachu jednak? Druga sprawa, to czy nie mieliście problemów z nocowaniem na dziko - czytam, że to w Namibii nielegalne i można mieć spore nieprzyjemności, więc napisz jak to naprawdę wygląda. Czekam na dalszy ciąg!
Czasami spaliśmy na dziko, czasami na kempingach, ale zawsze w samochodzie. Raz odwiedziili nas strażnicy wracajacy z bramy w Sesirem, wtedy przenieśliśmy się kilka kilometrów dalej i spaliśmy przy innej, bocznej drodze (na pierwszym zdjęciu z 4 dnia). Nie robili żadnych kłopotów, po prostu powiedzieli, żeby tu się nie zatrzymywać.
Super alternatywa dla drogich wyprawówek .Gratuluję pomysłu.Pół roku kombinowałem z autem na wyprawę do Botswany , Zimbabwe, Zambii i ... pojechałem z namiotem
:lol: Czekam z niecierpliwością na dalszą relację.
Komary zapomniały o nas (przynajmniej w tym miejscu nad rzeką). Miałem DEET (nie wiem, czy to się przeterminowuje, ale dość stary) - ale nie smarowaliśmy się, bo nie było potrzeby. O lekach nawet nie myślałem.
bardzo przyjemna relacja, z oryginalnego miejsca jakim z pewnością jest dla nas Namibia.@Gleba3 czy mógłbyś jeszcze wrzucić jakąś mapkę z Waszą trasą ? z góry dzięki.
@marcino123Mapka zamieszczona w początkowym poście (link: mapa) była tylko inspiracją - ale właśnie taką trasę ostatecznie przejechaliśmy. Małe różnice:1) ze Swakopmund najpierw pojechaliśmy do Spitzkoppe, potem wróciliśmy nad ocean do Cape Cross - ale to było nadłożenie drogi, lepiej jest jechać tak jak na mapce (najpierw wzdłuż wybrzeża do Cape Cross a potem w głąb lądu) 2) na mapce widać też Waterberg National Park - tam zboczyliśmy (dojazd i powrót tą samą trasą, od głównej drogi z Etoshy do Windhoek). 3) również aby dojechać do skamieniałych śladów dinozaurów trzeba było nieco zboczyć, ale post factum to bym tam w ogóle nie jechał (dość słabe to było), tylko wybrał jakąś inną atrakcję.@skayePotwierdzam cenę paliwa podaną przez @jprawickiZasięg auta (mimo braku dodatkowych zbiorników) był dość duży (moim zdaniem ok. 600-700 km), ale tak jak zalecano w przewodniku, tankowaliśmy gdy poziom schodził do połowy baku.
Próbuję sobie wyobrazić tych kierowców w parku Etosha, którzy rozmawiają za pomocą mikrofalówek ale jakoś nie mogę. Masz zdjęcie?
:mrgreen: Ciekawa relacja, przeczytałem w całości do popołudniowej kawy
:) Pozdrawiam.
Przed wyjazdem z parku skręcamy w boczną drogę aby odwiedzić również kanion Sesriem.
Cytat africangamesafari.com:
Tsauchab to rzeka okresowa, niosąca ogromne ilości wody tylko w czasie deszczów w górach Naukluft. Wtedy woda spływa z wyższych partii gór i formuje w ciągu kilku godzin porywistą rzekę. W wyniku takich sporadycznych powodzi na przestrzeni 2 milionów lat powstał kanion Sesriem o długości ponad kilometra i głębokości sięgającej 30 m. Jego ściany zbudowane są ze skał osadowych z dużą ilością kamieni granitowych. Przypomina wyglądem beton. Nazwa Sesriem pochodzi z języka afrikaans i oznacza "sześć rzemieni", a to dlatego, że pierwsi pionierzy musieli łączyć aż 6 skórzanych pasów, żeby zaczerpnąć wody z dna kanionu. W niektórych miejscach kanion ma tylko 2 m szerokości i posiada miejsca, gdzie stale nagromadzona jest woda, wykorzystywana przez zwierzęta.
Na pozostałą część dnia zaplanowałem przejazd nad ocean do Walvis Bay. Droga jest bardzo klimatyczna (jak wszystkie w Namibii), po drodze zatrzymujemy się w kilku miejscach. Pierwszym jest osada Solitaire:
Cytat africangamesafari.com:
Obszar ten został zakupiony od Administracji South West (rząd Namibii w tym czasie) przez osadnika, Willema van Coller Christoffel w 1948 roku - łącznie 33000 ha ziemi - na potrzeby rolnictwa - hodowli owiec karakułów. Ponieważ było to tak odległe miejsce, jego żona nazwała to Solitaire. Joost van Coller zbudował mały, 2-pokojowy dom w pobliżu skrzyżowania gruntowych dróg oraz ranczo. W późniejszych latach dodał mały sklep i pompę ręczną do paliwa. Sklep spełniał zadanie regionalnego urzędu pocztowego, gdzie co tygodniowo dostarczano pocztę. W w 1851 roku powstała niewielka kaplica.
Przez większą część roku Solitaire było przysłowiowym miastem jednego konia, ale w sezonie turystycznym bywało tu gwarnie, dzięki turystom podróżującym między wydmami a Swakopmund lub Windhoek. Dziś w Solitaire znajduje się restauracja i bar, który serwuje śniadania, lunche i kolacje. Jest pralnia, internet w głównym biurze oraz strzeżony parking.
Solitaire uzyskało dodatkową sławę po ukazaniu się książki "Solitaire" autorstwa Holendra Ton van der Lee. Książka zainspirowała wielu turystów, aby pojechać do tej odległej oazy na pustyni.
Potem robimy sobie pamiątkowe zdjęcia przy tablicy oznaczającej zwrotnik koziorożca:
Mijamy klimatyczny kanion, którego nazwy nie pamiętam:
Zjeżdżając z głównej drogi docieramy do punku widokowego z panoramą na kanion rzeki Kuiseb, która ma około 560 km długości i jest jedną z najsilniejszych okresowych rzek w Namibii. Masy wody płynąc szybko rozbijają solidne, łupkowe, kwarcytowe skały, tworząc piękny kanion Kuiseb. Kanion jest stosunkowo młody w porównaniu do innych, tworzy się dopiero od 4 mln lat. Zdjęcie oczywiście nie oddaje całej przestrzeni i głębokości, ale wierzcie mi, było warto spojrzeć w przepaść!
Jadąc dalej przez przypadek trafiamy do kolejnego pięknego miejsca – Vogelfederberg. Nie jest ono opisane w moim przewodniku, ale warto przespacerować się wśród skał, podziwiając artyzm natury. Tu spotykamy pierwszych turystów, którzy pytają o nasze pozwolenie na wstęp tutaj. Nie wiedziałem, czy nasze pozwolenie z Sesirem obowiązuje również tutaj, ale powiedziałem, że mam.
Pod koniec dnia trafiliśmy nad lagunę w Walvis Bay, podziwiać flamingi. Noc spędziliśmy na kempingu, który opiszę w dalszej części relacji.
C.D.N.Tu kupowałem:
http://www.wojkom.pl/index.php?page=zamowienie
(na dole strony po 34 zł / kg)Dzień piąty - okolice Swakopmund
Gdy wieczorem dotarliśmy na kemping pomiędzy Walvis Bay a Swakopmund, to przywitał nas strażnik ubrany w watowaną kurtkę, czapkę i rękawiczki, a my byliśmy w podkoszulkach. Trzeba jednak przyznać, że od oceanu rzeczywiście wiało chłodniejsze powietrze. Jak widać na zdjęciu wszystkie miejsca były wolne, każde z dostępem do wody i prądu - oprócz tego prysznice z gorącą wodą. Cały obiekt wyglądał na zbudowany kilka lat temu, jednak od tego czasu raczej popada w ruinę (zaczęły odpadać pojedyncze kafelki, nadmorski basen został podmyty przez wodę) – brak inwestycji wynika zapewne z powodu braku turystów.
Gdy Żona rankiem poszła pod prysznic, to nagle usłyszałem głośny krzyk – okazało się, że w pomieszczeniu z natryskami spała strażniczka. Żona przestraszyła się jej, a ona Żony, ale po chwili obie zareagowały na tę sytuację gromkim śmiechem…
Koszt kempingu 80 NAD (25 zł) od osoby, ale nie mieli wydać, więc łącznie stanęło na 200.
Rankiem pospacerowaliśmy trochę nad oceanem, po czym pojechaliśmy do Swakopmund. Te mewy to moja Małżonka i ja w przyszłym życiu...
W Swakopmund chciałem uzyskać pozwolenie na wjazd do parku narodowego Namib Naukluft – aby przejechać trasę krajobrazową zwaną drogą welwiczji przedziwnej (welwitschia mirabilis). Było jeszcze na tyle wcześnie, że mogliśmy swobodnie pospacerować po mieście, które naprawdę prezentowało się jak czyściutkie europejskie miasteczko w jednym z krajów Europy zachodniej.
Kręcąc się rankiem trafiliśmy do piekarni sygnowanej swojskim nazwiskiem „Przybylski” – jakie pyszne rzeczy tam mieli! Ciepłe ciasteczka, wypieki, ale najsmaczniejsze były sznycle w bułce! Wszystko można było zjeść na miejscu, mają dwa stoliki dla głodomorów.
Po śniadaniu chodzimy dalej, oglądamy między innymi przepiękny budynek dawnego dworca kolejowego.
Na jednej z ulic widać ekipę sprzątająco – upiększającą, której jedna część zamiata chodniki (na których i tak nie było żadnych śmieci), a druga część maluje krawężniki (na których farba i tak wyglądała bardzo świeżo). A propos ulic – w Swakopmund jest ulica Bismarcka i Heinricha Göringa – pierwszego gubernatora Deutsch-Südwestafrika, prywatnie - ojca słynnego Hermanna, szefa Luftwaffe. Czarnoskórzy Namibijczycy noszą od pokoleń niemieckie imiona – Helg i Helmutów jest więc bardzo dużo.
Kolejne kroki kierujemy w stronę oceanu, droga prowadzi przez park, na trawniku którego „pasą się” perlice zwyczajne (w wielu krajach afrykańskich udomowione, hodowane dla mięsa i jaj).
W tymże parku znajduje się pomnik żołnierzy niemieckich poległych w 1904 roku (jak widać oblany czerwoną farbą symbolizującą krew miejscowych). W latach 1904 - 1908 niemieckie wojska kolonialne wymordowały bądź doprowadziły do śmierci na pustyni i w obozach koncentracyjnych ok. 100 tys. Herero i 10 tys. Namów. Dzisiejsza Namibia była wówczas Niemiecką Afryką Południowo Zachodnią (Deutsch-Südwestafrika). O zbrodni wiedzieli historycy, także niemieccy, ale dopiero w 2004 roku niemiecka minister współpracy gospodarczej i rozwoju Heidemarie Wieczorek-Zeul odwiedzając Namibię przeprosiła za tamte krwawe wydarzenia, a masakrę Herero i Nama nazwała ludobójstwem (za Newsweek).
Odwiedzamy też miejscowy targ z pamiątkami, na którym jesteśmy jedynymi z nielicznych turystów – ma to swoje plusy i minusy. Minusem jest to, że wszyscy bardzo nas nagabują, plusem to, że mamy silną pozycję negocjacyjną. W większości pamiątki to bardzo wymuskane, lśniące, pachnące chińszczyzną przedmioty, szukamy czegoś oryginalnego. Znajduję parę rzeźb, jedynych na targu, przykurzonych, popękanych oraz piękną maskę, która w butikach w Windhoek kosztowała setki złotych. Po długich negocjacjach płacimy ok. 400 zł za komplet, łącznie z pakietem innych, bardziej turystycznych drobiazgów.
Po otwarciu NWR (Namibia Wildlife Resorts) wykupuję papier na wstęp do parku narodowego, a po tym udajemy się do akwarium, prezentującego faunę Atlantyku. Sam obiekt jest mały, składa się w zasadzie z jednego większego basenu przez który prowadzi 10-metrowy tunel (na zdjęciu rekin przepływający nad tunelem). Obiekt wymaga remontu, w basenach z rybami odchodzi farba. Jeśli ktoś kiedykolwiek był innym tego typu obiekcie (np. w Alesund w Norwegii), ten raczej będzie zawiedziony.
Robimy jeszcze ostatnie zakupy w supermarkecie Spar (zaopatrzenie lepsze niż w Polsce, porównywalne z niemieckim), po czym wyruszamy na pustynię. „Welwitschia plains drive” składa się z kilkunastu „stacji” opisanych w małym przewodniku, z których najciekawsze prezentuję poniżej. Pierwsze przystanki obejmują stanowiska przyrodnicze prezentujące mchy i porosty znoszące trudny pustynny klimat, ale dopiero widok na „księżycową dolinę” zapiera dech w piersiach.
Podczas kolejnych przystanków podziwiamy okazy welwiczji przedziwnej, która ze względu na swoje osobliwe właściwości została nazwana odpowiedzią świata roślin na dziobaka i kolczatkę. Te dziwne rośliny zaliczane są do drzew niskopiennych, które mogą żyć do 2000 lat. Do przetrwania wystarcza im tylko 25 mm deszczu rocznie, resztę wody czerpią z powietrza. Nasiona welwiczji mają podobno zdolność kiełkowania przez 2000 lat. Welwiczja ma tylko dwa liście sięgające aż do 3 metrów długości, pękają one z powodu wiatrów, tworząc długie wstęgi, nigdy nie usychają i nie odpadają, rosną cały czas. Pomimo że welwiczja nie jest dużym drzewem, może poszczycić się bardzo dobrze rozbudowanym systemem korzeniowym sięgającym na głębokość 30 m.
Ostatnim punktem na trasie jest była kopalnia rud żelaza, która w większości została splantowana, ale pozostawiono jedną odkrywkę dla turystów.
Czytając informacje o atrakcjach Swakopmund znalazłem informację o wysoko ocenianej przejażdżce na wielbłądach. Pojechaliśmy więc do domu starszej, miłej Niemki, która opiekowała się kilkoma wielbłądami, organizując przy okazji wycieczki. O ile samo otoczenie było cudowne – bowiem utrzymywała ona piękny ogród z wieloma nieznanymi nam sukulentami (przykład na zdjęciu poniżej) – to jednak sama przejażdżka była marna. Wielbłądy były prowadzone przez pieszego na niewielki, pusty placyk, który znajdował się pomiędzy dwoma szosami, z których jedna była główną szosą biegnącą do stolicy. Daleko więc jej było do naszych wycieczek po wydmach Sahary w Maroku. Tym niemniej opowieści gospodyni i jej zadbane domostwo ratowały sytuację. Można powiedzieć, że z całej wycieczki na wielbłądach najgorsza była sama przejażdżka.
Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Spitzkoppe, przy asfaltowej szosie mijamy niecodzienny krzyż.
Samo zwiedzanie rezerwatu Spitzkoppe planujemy na jutro, dlatego też parkuję w pewnej odległości od gór. Podziwiamy zachód słońca racząc się winem, które w tych okolicznościach przyrody smakuje naprawdę wyjątkowo! Przed wyjazdem słyszeliśmy wiele dobrego o Namibii i baliśmy się, że możemy być rozczarowani. Nic z tych rzeczy! Tu jest naprawdę cudownie, czysto, bezpiecznie i pięknie!
C.D.N.Dzień szósty - Spitzkoppe i Cape Cross
Rześki poranek wita nas ponownie widokiem na górę Spitzkoppe (1784 m npm) nazywaną „Matterhornem Afryki”, która co prawda nie jest najwyższą górą Namibii, ale na pewno najpopularniejszą. Granitowy wierzchołek wznosi się 700 metrów ponad płaską powierzchnię pustyni, nie planujemy jednak wspinaczki a jedynie spacery wśród formacji skalnych u podnóża. Kręcono tu ujęcia do filmu 2001: Odyseja Kosmiczna.
Góralek przylądkowy to ssak z rodziny góralkowatych zamieszkujący kontynent afrykański, Półwysep Arabski i Bliski Wschód aż po Turcję. Prowadzi osiadły tryb życia. Jak wszystkie góralki przypomina świnkę morską. Jest jednak od niej znacznie większy; dorosły osobnik mierzy 40–60 cm. Ma niewielki ogon i krótkie uszy. Żyje w stadach (inaczej hordach) do 26 osobników. Nie kopie nor, ale chętnie wykorzystuje wykopane przez inne zwierzęta, takie jak prosięta ziemne czy surykatki.
Góralek przylądkowy jest zwierzęciem bardzo szczególnym, przede wszystkim ze względu na budowę anatomiczną. Zoologowie porównują ogólną budowę ciała góralka do budowy ciała słonia lub konia. Mózg góralka przylądkowego oraz kły przypominają budową mózg i kły słonia. Podobnie jak słonie góralki mają doskonałą pamięć. Jego żołądek ma budowę podobną do budowy żołądka konia, zaś struktura tylnych kończyn zbliżona jest do struktury tylnych kończyn tapira. Górne siekacze przypominają siekacze gryzoni, górne uzębienie jest podobne do górnego uzębienia nosorożca a dolne przypomina uzębienie hipopotama.
Góralki, produkują dużą ilość substancji zwanej hyraceum, która zalega wokół ich siedlisk (mieszanina uryny i odchodów). Robią tak zapewne ze względu na jej właściwości zapachowe. Hyraceum działa jak feromon, przez co spełnia funkcję socjalną. Służy również do oznaczania terytorium okupowanego przez hordę. Tysiące lat mieszkańcy Afryki i Bliskiego Wschodu używali hyraceum jako antidotum na epilepsję, konwulsje i problemy hormonalne u kobiet. Wierzono również, iż hyraceum przeciwdziała jadowi żmii (cytat: operonracing.com).
Cieszyliśmy się więc widokiem tych przezabawnych zwierzaków (które zidentyfikowałem dzięki obrazkom w przewodniku „Namibia”, wydawnictwo Bradt):
Hasały one wesoło wśród przepięknych formacji skalnych:
Ze względu na swój wygląd i położenie rejon Spitzkoppe wzbudzał zainteresowanie (i może trwogę, tajemniczość) już u ludów zamieszkujących te tereny tysiące lat temu. Pozostawili oni po sobie liczne ryty naskalne, które jednak można oglądać tylko z przewodnikiem w grupach zorganizowanych. Wynika to z faktu iż niektórzy turyści polewali je wodą, a także colą (!) aby były lepiej widoczne. Jako, że zwiedzaliśmy ten rejon na własną rękę nie mogliśmy do nich podchodzić, jednak wykonałem kilka zdjęć z pewnego oddalenia.
Kolejne godziny spędzamy na oglądaniu formacji skalnych, przyrody (tak jak agama poniżej), wchodzimy na niewielkie pagórki. Nie dziwię się wcale, że niektórzy zostają tu na kilka dni. Teren jest zagospodarowany turystycznie, wiele dróżek prowadzi do ustronnych miejsc, gdzie znajdują się miejsca biwakowe z sanitariatami. Na niektórych skałkach można uprawiać wspinaczkę o czym świadczą zamontowane na stałe haki asekuracyjne.
Trzeba przyznać, że nie wybrałem trasy optymalnie, bowiem znów kierujemy się nad morze, chyba najszerszą drogą jaką przyszło nam dotychczas jechać.
Cofamy się na Wybrzeże Szkieletowe – leżące w północnej części Namibii i rozciągające się na długości ponad 500 km między rzeką Kunene, pustynią Namib a ujściem rzeki Swakop. Miejsce to było często nawiedzane przez portugalskich żeglarzy, którzy nazwali ten rejon „bramą do piekła” ze względu na panujące w nim silne prądy morskie oraz liczne płycizny, stanowiące śmiertelną pułapkę dla przepływających tam statków. Prądy te powodują, że jakkolwiek można wylądować na wybrzeżu to jednak odpłynięcie od niego łodzią napędzaną tylko siłą mięśni nie jest możliwe (cytat Wiki).
Wybrzeże charakteryzuje obecność wraków wielu statków (ponad tysiąc), jednak są one dość trudno dostępne, poza stosunkowo świeżym wrakiem „Zeila”. Trawler rybacki, który został sprzedany jako złom do indyjskiego przedsiębiorstwa przez Hangan Fishing z Walvis Bay utknął na mieliźnie 25 sierpnia 2008 r., po zerwaniu się z liny holującej, podczas swojego ostatniego rejsu do Bombaju.
Oczywiście szkielet marynarza to żart grupy miejscowych, sprzedających kamienie półszlachetne (nie ukrywam, że coś tam wzięliśmy dla świętego spokoju).