Kolejnych kilkadziesiąt minut mija na przejazd na Cape Cross.
Przylądek Krzyża jest domem dla kolonii uchatek ( Arctocephalus pusillus ), największego z 9 znanych gatunków. Występują one tylko na wybrzeżu południowej Afryki od południowej Angoli, w dół wybrzeża Namibii aż do Algoa Bay w Republice Południowej Afryki. W listopadzie i grudniu, kiedy młode przychodzą na świat, aż 250 tysięcy uchatek gromadzi się na jednej skale. Samce, które mogą ważyć do 360 kg , zaczynają przybywać w październiku aby zarezerwować ziemię dla swoich samic, po czym, około 90% młodych rodzi się w ciągu 34 dni. Kiedy matka powraca z morza po obiedzie, głosem podobnym do szczekania nawołuje jej szczeniaka, który odpowiada za beczenie, dopóki nie rozpozna jej, zazwyczaj po zapachu (cytat: africangamesafari.com).
Wstęp na teren rezerwatu jest płatny. Urocze są małe foczki biegnące w poszukiwaniu swoich mam na karmienie. Można by tam siedzieć godzinami, trochę przeszkadza jedynie zapach uryny. Poniżej kilka wybranych zdjęć, w tym płetwa foki z pazurkami.
Przed zachodem słońca wyruszamy w kierunku Twyfelfontein, naszego kolejnego celu. Mijamy fabrykę soli (uzyskiwanej przez odparowywanie wody morskiej), a w jej pobliżu zauważamy desperata – japońskiego samuraja na rowerze. Namibia jest przepiękna, ale odległości między atrakcjami są potworne – czasami i 200 km prostą jak stół drogą – klimatyzowanym autem jedzie się dwie godzinki, ale rowerem ?! Jest upał, nad morzem wieje bardzo silny wiatr, który rowerzystom zawsze wieje w twarz, a jego rower z ekwipunkiem wyglądał na bardzo ciężki… Jednocześnie go podziwiam i mu współczuję…
W momencie gdy zaczęło się robić ciemno nasze auto dopada awaria. Zaczyna na czerwono migać lampka uszkodzonego napędu 4x4 (w momencie gdy jechaliśmy z uruchomionym napędem tylko na jedną oś - tylną)… Zatrzymujemy się w najbliższym dogodnym miejscu, sprawdzam, że nie ma żadnych wycieków oleju przekładniowego, sprawdzam instrukcję auta. Mówi ona, że można kontynuować jazdę w kierunku najbliższej stacji diagnostycznej. Ponieważ jesteśmy daleko od stolicy, po prostu postanawiam rano jechać dalej, napęd na 4 koła nie powinien być nam więcej potrzebny…
C.D.N.Dzień siódmy - Damaraland
Pół nocy zastanawiałem się jak tu i teraz wyeliminować tę migoczącą ikonę wskazującą na awarię napędu na cztery koła… Jedyne co mi przyszło do głowy, to odłączenie akumulatora na noc, może to zresetuje system sterowania – o ile oczywiście była to awaria chwilowa. Bo jeśli nie, to choćbym czekał i tydzień, to i tak to „radosne” mruganie pojawiłoby się znowu. Już kiedyś auto mi się samo „naprawiło” – w Chile po wjechaniu na 4200 m n.p.m., silnikowi, podobnie jak nam, zaczęło brakować tlenu i zażółciła się dioda „check engine”. Po zjechaniu z gór i trzykrotnym uruchomieniu, dioda zgasła, dobrze, że nie trzeba było okadzać i wołać szamana…
Rankiem odłożyłem pomysł odłączania akumulatora ad calendas Graecas, to znaczy przynajmniej do czasu powrotu do Windhoek, robienie tego na pustyni byłoby zbyt ryzykowne. A nóż jakiś immobilizer by się aktywował?....
Ruszamy więc dalej, a białe drzewa świadczą o tym, że wjeżdżamy na tereny ludów Damara. Pamiętam z dzieciństwa, że bieliliśmy drzewa w sadzie po to, aby nie nagrzewały się one zbytnio wczesną wiosną, bo w nocy, po spadku temperatury, mogłyby popękać i przemarznąć. Tutaj zapewne natura wymyśliła naturalne bielenie przeciwko operującemu tu słońcu – odbijają wtedy więcej promieni słonecznych. Niestety nadal nie wiem co to za gatunek.
Namibia zaskakuje – tym razem postawiła na naszej drodze duży kamyk z dziurką. Widocznie w pobliżu mieszka jakiś olbrzym i zapomniał zabrać ze sobą swoje żarna.
Po kilkunastu kilometrach docieramy rankiem do Twyfelfontein, prawie równocześnie z autobusem wiozącym pracowników i przewodników obsługujących to miejsce. Byliśmy tego dnia pierwszymi turystami a każdy odwiedzający musi zwiedzać teren z przewodnikiem. Nam przypadła miła przewodniczka, która jednak po paru minutach została z niewiadomego powodu odwołana i przyszedł równie sympatyczny przewodnik – Cecil.
Twyfelfontein (tłum. Niepewne źródło) – stanowisko archeologiczne położone w regionie administracyjnym Kunene w Namibii, będące jedynym na terytorium tego kraju obiektem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO, od 2007. Jego najważniejszymi elementami są ok. 2 tysiące petroglifów, pochodzących z pierwszego tysiąclecia przed i pierwszego tysiąclecia naszej ery.
Petroglify zostały wykonane przez zamieszkujące ten rejon ludy zbieracko-łowieckie i miały znaczenie kultowe. Grafiki przedstawiają lwy, nosorożce, słonie, strusie i żyrafy, a także odbicia ludzkich stóp i zwierzęcych łap. Niektóre spośród nich ukazują sceny transformacji człowieka w zwierzę. W skład stanowiska wchodzi również sześć dawnych schronień ludzkich, udekorowanych malowidłami w kolorze ochry, przedstawiającymi ludzi. Na terenie Twyfelfontein znaleziono również drobne przedmioty, m.in. różnego rodzaju kamienne artefakty (cytat: Wikipedia).
Poniżej 4 zdjęcia, począwszy od planu ogólnego stanowiska, kończąc na detalu
Cecil opowiadał bardzo ciekawie o tym miejscu, oraz uczył nas języka Damara, który oprócz afrykańsko brzmiących głosek używa również czterech różnych „klików”, z których jeden przypomina nasze mlaskanie językiem o podniebienie, a pozostałe trzy były nie do powtórzenia. Odtwarzamy to sobie w domu, aby poprawić sobie humor przy zimowej plusze…
Na koniec krótka wizyta w miejscowym sklepie, reprezentującym moim zdaniem mistrzostwo architektoniczne – cały zrobiony z surowców wtórnych (beczek przerobionych na różne sposoby) i naturalnych kamieni, których w okolicy nie brakuje.
W pobliżu Twyfelfontein znajduje się jeszcze kilka innych atrakcji, z których pierwsza to Organ pipes (piszczałki organowe) – formacja skalna, której nazwa mówi sama za siebie. Celowo starałem się nie umieszczać żadnych punktów odniesienia, aby nie popsuć wrażenia. Organy są bowiem stosunkowo niewielkie, najwyższe pojedyncze kolumny mają 2-2,5 metra. Żadnego porównania z islandzkim Svartifoss, który odwiedzaliśmy rok wcześniej.
Pozostała jeszcze „spalona góra” znajdująca się u podnóża 12-kilometrowego uskoku wulkanicznego. 15 sierpnia 1956 została uznana za narodowy pomnik przyrody, ze względu na unikalną grę kolorów na swych zboczach wyróżniających się na tle jałowego krajobrazu Twyfelfontein. Brzmi to bardzo wzniośle, ale osobiście to widziałem w niej raczej hałdę żużla, wyeksportowanej spod jednej z polskich elektrowni węglowych.
Wkrótce docieramy do wioski ludu Damara.
Damara (Bergdama) - lud afrykański zamieszkujący Namibię, liczebność ok. 70 tys. (lata 90. XX w.); sąsiadują z Buszmenami i Hotentotami; posługują się językiem Hotentotów (grupa językowa khoisan). Damara są pod silnym wpływem kultury Hotentotów; niegdyś zamieszkiwali tereny między kotliną Kalahari a Oceanem Atlantyckim, prowadząc wędrowny, zbieracko-łowiecki tryb życia; obecnie stanowią niejednorodne kulturowo grupy: zbieracko-łowieckie, składające się z rodzin, w których obowiązuje wielożeństwo i stosunki patriarchalne, oraz rolników i hodowców preferujących monogamię; grupy wędrujące pozostają przy tradycyjnych wierzeniach (najwyższy bóg i przodek ludu), rolnicy przejęli elementy wierzeń Hotentotów (m.in. kult przodków i wiara w duchy) (cytat: encyklopedia PWN).
Panie recepcjonistki:
Zalotny uśmiech naszej przewodniczki:
Podczas zwiedzania mieszkańcy pokazywali nam tradycyjne życie w wiosce, między innymi rozpalanie ognia. Byłem pod wrażeniem, na zakończenie kupiłem sobie takie drewienka, mam nadzieję, że uda się to powtórzyć gdy pogoda w Polsce będzie bardziej sprzyjająca.
Następnie odbył się pokaz tańca
W chatach dziewczyny rzeźbiły figurki dla turystów
Ale najbardziej podobało mi się urządzenie do usuwania sierści
Na zakończenie udaliśmy się na „spacer po buszu”, w rzeczywistości spacer do najbliższych kilku drzew. Nasza przewodniczka pokazywała do czego są wykorzystywane różne części roślin, a nam sam koniec rzucaliśmy dzidą do pozorowanego zwierzaka.
Wioska stanowi jeden z elementów programu „living museum” (żyjące muzeum), szeregu miejsc w Namibii prezentujących tradycyjne życie miejscowych plemion. Mimo iż jest w pełni komercyjna („mieszkańcy” przychodzą tu do pracy, a sami mieszkają w „nowoczesnej” wiosce, położonej niedaleko), to jednak sprawiła bardzo dobre wrażenie, ludzie byli naturalni, cieszyli się naszą radością i odwzajemniali nasze zainteresowanie. Nie czuło się sztuczności tego miejsca, w odróżnieniu od innych takich miejsc jakie odwiedzaliśmy np. na Borneo czy Bali.
Pełni wrażeń ruszamy w stronę „skamieniałego lasu”
Można tu zobaczyć szczątki drzew zmytych przez olbrzymią powódź około 280 milionów lat temu. Rośnie tu też kilka małych welwiczji i innych lokalnych roślin. Pnie drzew, które leżąc przez miliony lat pod zwałami mułu, gliny, a niegdyś, w czasie zlodowacenia, pod liczącą tysiąc metrów warstwą lodu, doskonale się zachowały. W sumie doliczono się pozostałości po około pięćdziesięciu drzewach przyniesionych przez wezbrane wody z centralnej Afryki. Sprawiają wrażenie, jakby były pozostałością po nie tak dawnej powodzi, ale wystarczy postukać i widać wyraźnie, że drzewo zamieniło się w kamień (cytat africangamesafari.com).
Trzeba przyznać, że drzewa wyglądają tak, jakby za chwilę można było nimi napalić w kominku – wystarczy jednak próbować podnieść taki kawałek drzewa, żeby zrozumieć, że to potwornie ciężki kamień, mający z drzewem tylko wspólny wygląd.
Po południu ruszamy na północ, ponownie mijając nieziemskie krajobrazy, a pod jedynym „poważnym” drzewem przy drodze urządzamy piknik. Na wyprawę zabraliśmy zestaw 12 podwójnych liofilizowanych zestawów TRAVELLUNCH – po zalaniu wodą i odczekaniu kilku minut cieszyliśmy się naprawdę smacznym, gorącym obiadem. Mój pracodawca przekazuje pracownikom co miesiąc punkty do programu MyBenefit, które mogłem wydać właśnie na to jedzenie, dlatego też nie znajdziecie ich w podsumowaniu kosztów wyprawy. Dzięki mój … . pl ! (autocenzura kryptoreklamy)
Syci i zadowoleni ruszamy dalej, jednak nadchodząca scena zjeża nam włosy na głowie. Samochód który nas mijał podczas jedzenia leży na poboczu zniszczony w wyniku dachowania - na szczęście pasażerowie są żywi. Łuk drogi był bardzo łagodny, być może starszy pan się zagapił lub wystrzeliła mu opona. To jednak uzmysławia nam jak łatwo radość może zmienić się w płacz. Co więcej – ratunek może być problematyczny, dopiero godzinę później mijamy karetkę jadącą na miejsce wypadku, od momentu wypadku do momentu dotarcia na miejsce minęły przynajmniej 3 godziny.
Jadąc dalej widzimy oddalającą się burzę a na drodze jej skutki – suche koryto momentalnie wypełniło się wartkim strumieniem wody a niebo zostało przecięte łukiem tęczy.
Tuż przed zachodem słońca zatrzymujemy się jeszcze przy termitierach.
Wieczorem docieramy do Opuwo, noc spędzamy na kempingu. O tym wkrótce w dalszej części opowieści.
C.D.N.Dzień ósmy - Himba i wodospady Epupa
Noc spędzamy w Opuwo Country Lodge – jedynym kempingu na naszej trasie, na którym było wielu turystów. Gdy dojeżdżaliśmy do miasta, to robiło się już ciemno, a samo miasto Opuwo wyglądało na zaniedbane i niebezpieczne (jedyne miejsce w Namibii gdzie się tak poczuliśmy). Na stacji benzynowej otoczyli nas żebracy, pod sklepem żebracy, na skrzyżowaniach żebracy. Wszędzie śmieci i stojące grupki miejscowych młodzieńców, najwyraźniej nas obgadujących. Po zrobieniu szybkich zakupów szukamy miejsca na nocleg i pierwszym miejscem, które sprawiało dobre wrażenie był właśnie Opuwo Country Lodge. Położony na wzgórzu kemping i hotel otoczone były solidnym murem, a bramy pilnowali strażnicy. Cena dwa razy wyższa w porównaniu do poprzednich miejsc, a warunki podobne. Tym niemniej na sąsiednich stanowiskach Hiszpanie grillowali i pili wino, więc od razu poczuliśmy się raźniej. Rano udało mi się nawet uratować od pożarcia sympatyczną dziewczynę – do damskiej łazienki przeleciała bowiem 10-centrymetrowa szarańcza, wywołując zrozumiałą panikę. Po kąpieli szybko wyjeżdżamy po uzupełniające zakupy i ruszamy na północ, w stronę wodospadów Epupa, z nadzieją na spotkanie po drodze przedstawicieli ludu Himba.
Jedziemy przez region Kunene w Namibii - od lat afrykańskie plemię koczowniczych pasterzy, znanych jako Himba, przyciąga fotografów do jałowej północno-zachodniej Namibii. Kobiety Himba nakładają otjize (pasta z masła z dodatkiem czerwonej ochry - czasem uzupełniana pachnącą żywicą aromatyczną) codziennie rano na skórę i włosy, nadając im charakterystyczny czerwony odcień.
Powstało wiele spekulacji na temat pochodzenia tej praktyki, niektórzy twierdzą że ma chronić skórę przed słońcem, lub odstraszać owady. Same Himba są zdania, że jest to dla estetyki, rodzaj tradycyjnego makijażu nakładanego każdego ranka w zachodniej kulturze. Mężczyźni nie stosują otjize. Mimo, że Namibia szybko się rozwija, większość ludzi Himba prowadzi tradycyjny styl życia, który pozostał niezmieniony od pokoleń, pomógł przetrwać wojnę i suszę. Himba budują chaty z gałęzi drzew i liści palmy makalani, umacniając całą konstrukcję spoiwem z odchodów bydła i kóz.
Życie Himba obraca się wokół hodowli bydła. W centrum wioski jest zagroda, gdzie cielęta, owce i kozy są chronione, podczas gdy duże zwierzęta są bezpieczniejsze i mogą wędrować same. Każdego ranka, po rytuale nakładania otjize, kobiety doją krowy, następnie młodzież wyprowadzi je z wioski w poszukiwaniu trawy. Najważniejszą częścią wsi Himba jest okuruwo czy święty ogień. Utrzymywany stale płonący, święty ogień zapewnia łączność z przodkami, którzy działają jako pośrednicy do Boga zwanego Mukuru . Dom wodza jest jedyny, którego drzwi skierowane są w kierunku ognia – wszystkie inne domy są odwrócone (cytat: africangamesafari.com).
Właśnie siedzę i knuję wyprawę do Namibii i Botswany na lipiec 2017, więc fajnie zobaczyć jakieś aktualne info. Jak możesz, to wrzuć zdjęcie jak nocowaliście - w aucie, czy na dachu jednak? Druga sprawa, to czy nie mieliście problemów z nocowaniem na dziko - czytam, że to w Namibii nielegalne i można mieć spore nieprzyjemności, więc napisz jak to naprawdę wygląda. Czekam na dalszy ciąg!
Czasami spaliśmy na dziko, czasami na kempingach, ale zawsze w samochodzie. Raz odwiedziili nas strażnicy wracajacy z bramy w Sesirem, wtedy przenieśliśmy się kilka kilometrów dalej i spaliśmy przy innej, bocznej drodze (na pierwszym zdjęciu z 4 dnia). Nie robili żadnych kłopotów, po prostu powiedzieli, żeby tu się nie zatrzymywać.
Super alternatywa dla drogich wyprawówek .Gratuluję pomysłu.Pół roku kombinowałem z autem na wyprawę do Botswany , Zimbabwe, Zambii i ... pojechałem z namiotem
:lol: Czekam z niecierpliwością na dalszą relację.
Komary zapomniały o nas (przynajmniej w tym miejscu nad rzeką). Miałem DEET (nie wiem, czy to się przeterminowuje, ale dość stary) - ale nie smarowaliśmy się, bo nie było potrzeby. O lekach nawet nie myślałem.
bardzo przyjemna relacja, z oryginalnego miejsca jakim z pewnością jest dla nas Namibia.@Gleba3 czy mógłbyś jeszcze wrzucić jakąś mapkę z Waszą trasą ? z góry dzięki.
@marcino123Mapka zamieszczona w początkowym poście (link: mapa) była tylko inspiracją - ale właśnie taką trasę ostatecznie przejechaliśmy. Małe różnice:1) ze Swakopmund najpierw pojechaliśmy do Spitzkoppe, potem wróciliśmy nad ocean do Cape Cross - ale to było nadłożenie drogi, lepiej jest jechać tak jak na mapce (najpierw wzdłuż wybrzeża do Cape Cross a potem w głąb lądu) 2) na mapce widać też Waterberg National Park - tam zboczyliśmy (dojazd i powrót tą samą trasą, od głównej drogi z Etoshy do Windhoek). 3) również aby dojechać do skamieniałych śladów dinozaurów trzeba było nieco zboczyć, ale post factum to bym tam w ogóle nie jechał (dość słabe to było), tylko wybrał jakąś inną atrakcję.@skayePotwierdzam cenę paliwa podaną przez @jprawickiZasięg auta (mimo braku dodatkowych zbiorników) był dość duży (moim zdaniem ok. 600-700 km), ale tak jak zalecano w przewodniku, tankowaliśmy gdy poziom schodził do połowy baku.
Próbuję sobie wyobrazić tych kierowców w parku Etosha, którzy rozmawiają za pomocą mikrofalówek ale jakoś nie mogę. Masz zdjęcie?
:mrgreen: Ciekawa relacja, przeczytałem w całości do popołudniowej kawy
:) Pozdrawiam.
Kolejnych kilkadziesiąt minut mija na przejazd na Cape Cross.
Przylądek Krzyża jest domem dla kolonii uchatek ( Arctocephalus pusillus ), największego z 9 znanych gatunków. Występują one tylko na wybrzeżu południowej Afryki od południowej Angoli, w dół wybrzeża Namibii aż do Algoa Bay w Republice Południowej Afryki. W listopadzie i grudniu, kiedy młode przychodzą na świat, aż 250 tysięcy uchatek gromadzi się na jednej skale. Samce, które mogą ważyć do 360 kg , zaczynają przybywać w październiku aby zarezerwować ziemię dla swoich samic, po czym, około 90% młodych rodzi się w ciągu 34 dni. Kiedy matka powraca z morza po obiedzie, głosem podobnym do szczekania nawołuje jej szczeniaka, który odpowiada za beczenie, dopóki nie rozpozna jej, zazwyczaj po zapachu (cytat: africangamesafari.com).
Wstęp na teren rezerwatu jest płatny. Urocze są małe foczki biegnące w poszukiwaniu swoich mam na karmienie. Można by tam siedzieć godzinami, trochę przeszkadza jedynie zapach uryny. Poniżej kilka wybranych zdjęć, w tym płetwa foki z pazurkami.
Przed zachodem słońca wyruszamy w kierunku Twyfelfontein, naszego kolejnego celu. Mijamy fabrykę soli (uzyskiwanej przez odparowywanie wody morskiej), a w jej pobliżu zauważamy desperata – japońskiego samuraja na rowerze. Namibia jest przepiękna, ale odległości między atrakcjami są potworne – czasami i 200 km prostą jak stół drogą – klimatyzowanym autem jedzie się dwie godzinki, ale rowerem ?! Jest upał, nad morzem wieje bardzo silny wiatr, który rowerzystom zawsze wieje w twarz, a jego rower z ekwipunkiem wyglądał na bardzo ciężki… Jednocześnie go podziwiam i mu współczuję…
W momencie gdy zaczęło się robić ciemno nasze auto dopada awaria. Zaczyna na czerwono migać lampka uszkodzonego napędu 4x4 (w momencie gdy jechaliśmy z uruchomionym napędem tylko na jedną oś - tylną)… Zatrzymujemy się w najbliższym dogodnym miejscu, sprawdzam, że nie ma żadnych wycieków oleju przekładniowego, sprawdzam instrukcję auta. Mówi ona, że można kontynuować jazdę w kierunku najbliższej stacji diagnostycznej. Ponieważ jesteśmy daleko od stolicy, po prostu postanawiam rano jechać dalej, napęd na 4 koła nie powinien być nam więcej potrzebny…
C.D.N.Dzień siódmy - Damaraland
Pół nocy zastanawiałem się jak tu i teraz wyeliminować tę migoczącą ikonę wskazującą na awarię napędu na cztery koła… Jedyne co mi przyszło do głowy, to odłączenie akumulatora na noc, może to zresetuje system sterowania – o ile oczywiście była to awaria chwilowa. Bo jeśli nie, to choćbym czekał i tydzień, to i tak to „radosne” mruganie pojawiłoby się znowu. Już kiedyś auto mi się samo „naprawiło” – w Chile po wjechaniu na 4200 m n.p.m., silnikowi, podobnie jak nam, zaczęło brakować tlenu i zażółciła się dioda „check engine”. Po zjechaniu z gór i trzykrotnym uruchomieniu, dioda zgasła, dobrze, że nie trzeba było okadzać i wołać szamana…
Rankiem odłożyłem pomysł odłączania akumulatora ad calendas Graecas, to znaczy przynajmniej do czasu powrotu do Windhoek, robienie tego na pustyni byłoby zbyt ryzykowne. A nóż jakiś immobilizer by się aktywował?....
Ruszamy więc dalej, a białe drzewa świadczą o tym, że wjeżdżamy na tereny ludów Damara. Pamiętam z dzieciństwa, że bieliliśmy drzewa w sadzie po to, aby nie nagrzewały się one zbytnio wczesną wiosną, bo w nocy, po spadku temperatury, mogłyby popękać i przemarznąć. Tutaj zapewne natura wymyśliła naturalne bielenie przeciwko operującemu tu słońcu – odbijają wtedy więcej promieni słonecznych. Niestety nadal nie wiem co to za gatunek.
Namibia zaskakuje – tym razem postawiła na naszej drodze duży kamyk z dziurką. Widocznie w pobliżu mieszka jakiś olbrzym i zapomniał zabrać ze sobą swoje żarna.
Po kilkunastu kilometrach docieramy rankiem do Twyfelfontein, prawie równocześnie z autobusem wiozącym pracowników i przewodników obsługujących to miejsce. Byliśmy tego dnia pierwszymi turystami a każdy odwiedzający musi zwiedzać teren z przewodnikiem. Nam przypadła miła przewodniczka, która jednak po paru minutach została z niewiadomego powodu odwołana i przyszedł równie sympatyczny przewodnik – Cecil.
Twyfelfontein (tłum. Niepewne źródło) – stanowisko archeologiczne położone w regionie administracyjnym Kunene w Namibii, będące jedynym na terytorium tego kraju obiektem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO, od 2007. Jego najważniejszymi elementami są ok. 2 tysiące petroglifów, pochodzących z pierwszego tysiąclecia przed i pierwszego tysiąclecia naszej ery.
Petroglify zostały wykonane przez zamieszkujące ten rejon ludy zbieracko-łowieckie i miały znaczenie kultowe. Grafiki przedstawiają lwy, nosorożce, słonie, strusie i żyrafy, a także odbicia ludzkich stóp i zwierzęcych łap. Niektóre spośród nich ukazują sceny transformacji człowieka w zwierzę. W skład stanowiska wchodzi również sześć dawnych schronień ludzkich, udekorowanych malowidłami w kolorze ochry, przedstawiającymi ludzi. Na terenie Twyfelfontein znaleziono również drobne przedmioty, m.in. różnego rodzaju kamienne artefakty (cytat: Wikipedia).
Poniżej 4 zdjęcia, począwszy od planu ogólnego stanowiska, kończąc na detalu
Cecil opowiadał bardzo ciekawie o tym miejscu, oraz uczył nas języka Damara, który oprócz afrykańsko brzmiących głosek używa również czterech różnych „klików”, z których jeden przypomina nasze mlaskanie językiem o podniebienie, a pozostałe trzy były nie do powtórzenia. Odtwarzamy to sobie w domu, aby poprawić sobie humor przy zimowej plusze…
Na koniec krótka wizyta w miejscowym sklepie, reprezentującym moim zdaniem mistrzostwo architektoniczne – cały zrobiony z surowców wtórnych (beczek przerobionych na różne sposoby) i naturalnych kamieni, których w okolicy nie brakuje.
W pobliżu Twyfelfontein znajduje się jeszcze kilka innych atrakcji, z których pierwsza to Organ pipes (piszczałki organowe) – formacja skalna, której nazwa mówi sama za siebie. Celowo starałem się nie umieszczać żadnych punktów odniesienia, aby nie popsuć wrażenia. Organy są bowiem stosunkowo niewielkie, najwyższe pojedyncze kolumny mają 2-2,5 metra. Żadnego porównania z islandzkim Svartifoss, który odwiedzaliśmy rok wcześniej.
Pozostała jeszcze „spalona góra” znajdująca się u podnóża 12-kilometrowego uskoku wulkanicznego. 15 sierpnia 1956 została uznana za narodowy pomnik przyrody, ze względu na unikalną grę kolorów na swych zboczach wyróżniających się na tle jałowego krajobrazu Twyfelfontein. Brzmi to bardzo wzniośle, ale osobiście to widziałem w niej raczej hałdę żużla, wyeksportowanej spod jednej z polskich elektrowni węglowych.
Wkrótce docieramy do wioski ludu Damara.
Damara (Bergdama) - lud afrykański zamieszkujący Namibię, liczebność ok. 70 tys. (lata 90. XX w.); sąsiadują z Buszmenami i Hotentotami; posługują się językiem Hotentotów (grupa językowa khoisan). Damara są pod silnym wpływem kultury Hotentotów; niegdyś zamieszkiwali tereny między kotliną Kalahari a Oceanem Atlantyckim, prowadząc wędrowny, zbieracko-łowiecki tryb życia; obecnie stanowią niejednorodne kulturowo grupy: zbieracko-łowieckie, składające się z rodzin, w których obowiązuje wielożeństwo i stosunki patriarchalne, oraz rolników i hodowców preferujących monogamię; grupy wędrujące pozostają przy tradycyjnych wierzeniach (najwyższy bóg i przodek ludu), rolnicy przejęli elementy wierzeń Hotentotów (m.in. kult przodków i wiara w duchy) (cytat: encyklopedia PWN).
Panie recepcjonistki:
Zalotny uśmiech naszej przewodniczki:
Podczas zwiedzania mieszkańcy pokazywali nam tradycyjne życie w wiosce, między innymi rozpalanie ognia. Byłem pod wrażeniem, na zakończenie kupiłem sobie takie drewienka, mam nadzieję, że uda się to powtórzyć gdy pogoda w Polsce będzie bardziej sprzyjająca.
Następnie odbył się pokaz tańca
W chatach dziewczyny rzeźbiły figurki dla turystów
Ale najbardziej podobało mi się urządzenie do usuwania sierści
Na zakończenie udaliśmy się na „spacer po buszu”, w rzeczywistości spacer do najbliższych kilku drzew. Nasza przewodniczka pokazywała do czego są wykorzystywane różne części roślin, a nam sam koniec rzucaliśmy dzidą do pozorowanego zwierzaka.
Wioska stanowi jeden z elementów programu „living museum” (żyjące muzeum), szeregu miejsc w Namibii prezentujących tradycyjne życie miejscowych plemion. Mimo iż jest w pełni komercyjna („mieszkańcy” przychodzą tu do pracy, a sami mieszkają w „nowoczesnej” wiosce, położonej niedaleko), to jednak sprawiła bardzo dobre wrażenie, ludzie byli naturalni, cieszyli się naszą radością i odwzajemniali nasze zainteresowanie. Nie czuło się sztuczności tego miejsca, w odróżnieniu od innych takich miejsc jakie odwiedzaliśmy np. na Borneo czy Bali.
Pełni wrażeń ruszamy w stronę „skamieniałego lasu”
Można tu zobaczyć szczątki drzew zmytych przez olbrzymią powódź około 280 milionów lat temu. Rośnie tu też kilka małych welwiczji i innych lokalnych roślin. Pnie drzew, które leżąc przez miliony lat pod zwałami mułu, gliny, a niegdyś, w czasie zlodowacenia, pod liczącą tysiąc metrów warstwą lodu, doskonale się zachowały. W sumie doliczono się pozostałości po około pięćdziesięciu drzewach przyniesionych przez wezbrane wody z centralnej Afryki. Sprawiają wrażenie, jakby były pozostałością po nie tak dawnej powodzi, ale wystarczy postukać i widać wyraźnie, że drzewo zamieniło się w kamień (cytat africangamesafari.com).
Trzeba przyznać, że drzewa wyglądają tak, jakby za chwilę można było nimi napalić w kominku – wystarczy jednak próbować podnieść taki kawałek drzewa, żeby zrozumieć, że to potwornie ciężki kamień, mający z drzewem tylko wspólny wygląd.
Po południu ruszamy na północ, ponownie mijając nieziemskie krajobrazy, a pod jedynym „poważnym” drzewem przy drodze urządzamy piknik. Na wyprawę zabraliśmy zestaw 12 podwójnych liofilizowanych zestawów TRAVELLUNCH – po zalaniu wodą i odczekaniu kilku minut cieszyliśmy się naprawdę smacznym, gorącym obiadem. Mój pracodawca przekazuje pracownikom co miesiąc punkty do programu MyBenefit, które mogłem wydać właśnie na to jedzenie, dlatego też nie znajdziecie ich w podsumowaniu kosztów wyprawy. Dzięki mój … . pl ! (autocenzura kryptoreklamy)
Syci i zadowoleni ruszamy dalej, jednak nadchodząca scena zjeża nam włosy na głowie. Samochód który nas mijał podczas jedzenia leży na poboczu zniszczony w wyniku dachowania - na szczęście pasażerowie są żywi. Łuk drogi był bardzo łagodny, być może starszy pan się zagapił lub wystrzeliła mu opona. To jednak uzmysławia nam jak łatwo radość może zmienić się w płacz. Co więcej – ratunek może być problematyczny, dopiero godzinę później mijamy karetkę jadącą na miejsce wypadku, od momentu wypadku do momentu dotarcia na miejsce minęły przynajmniej 3 godziny.
Jadąc dalej widzimy oddalającą się burzę a na drodze jej skutki – suche koryto momentalnie wypełniło się wartkim strumieniem wody a niebo zostało przecięte łukiem tęczy.
Tuż przed zachodem słońca zatrzymujemy się jeszcze przy termitierach.
Wieczorem docieramy do Opuwo, noc spędzamy na kempingu. O tym wkrótce w dalszej części opowieści.
C.D.N.Dzień ósmy - Himba i wodospady Epupa
Noc spędzamy w Opuwo Country Lodge – jedynym kempingu na naszej trasie, na którym było wielu turystów. Gdy dojeżdżaliśmy do miasta, to robiło się już ciemno, a samo miasto Opuwo wyglądało na zaniedbane i niebezpieczne (jedyne miejsce w Namibii gdzie się tak poczuliśmy). Na stacji benzynowej otoczyli nas żebracy, pod sklepem żebracy, na skrzyżowaniach żebracy. Wszędzie śmieci i stojące grupki miejscowych młodzieńców, najwyraźniej nas obgadujących. Po zrobieniu szybkich zakupów szukamy miejsca na nocleg i pierwszym miejscem, które sprawiało dobre wrażenie był właśnie Opuwo Country Lodge. Położony na wzgórzu kemping i hotel otoczone były solidnym murem, a bramy pilnowali strażnicy. Cena dwa razy wyższa w porównaniu do poprzednich miejsc, a warunki podobne. Tym niemniej na sąsiednich stanowiskach Hiszpanie grillowali i pili wino, więc od razu poczuliśmy się raźniej. Rano udało mi się nawet uratować od pożarcia sympatyczną dziewczynę – do damskiej łazienki przeleciała bowiem 10-centrymetrowa szarańcza, wywołując zrozumiałą panikę. Po kąpieli szybko wyjeżdżamy po uzupełniające zakupy i ruszamy na północ, w stronę wodospadów Epupa, z nadzieją na spotkanie po drodze przedstawicieli ludu Himba.
Jedziemy przez region Kunene w Namibii - od lat afrykańskie plemię koczowniczych pasterzy, znanych jako Himba, przyciąga fotografów do jałowej północno-zachodniej Namibii. Kobiety Himba nakładają otjize (pasta z masła z dodatkiem czerwonej ochry - czasem uzupełniana pachnącą żywicą aromatyczną) codziennie rano na skórę i włosy, nadając im charakterystyczny czerwony odcień.
Powstało wiele spekulacji na temat pochodzenia tej praktyki, niektórzy twierdzą że ma chronić skórę przed słońcem, lub odstraszać owady. Same Himba są zdania, że jest to dla estetyki, rodzaj tradycyjnego makijażu nakładanego każdego ranka w zachodniej kulturze. Mężczyźni nie stosują otjize.
Mimo, że Namibia szybko się rozwija, większość ludzi Himba prowadzi tradycyjny styl życia, który pozostał niezmieniony od pokoleń, pomógł przetrwać wojnę i suszę. Himba budują chaty z gałęzi drzew i liści palmy makalani, umacniając całą konstrukcję spoiwem z odchodów bydła i kóz.
Życie Himba obraca się wokół hodowli bydła. W centrum wioski jest zagroda, gdzie cielęta, owce i kozy są chronione, podczas gdy duże zwierzęta są bezpieczniejsze i mogą wędrować same. Każdego ranka, po rytuale nakładania otjize, kobiety doją krowy, następnie młodzież wyprowadzi je z wioski w poszukiwaniu trawy.
Najważniejszą częścią wsi Himba jest okuruwo czy święty ogień. Utrzymywany stale płonący, święty ogień zapewnia łączność z przodkami, którzy działają jako pośrednicy do Boga zwanego Mukuru . Dom wodza jest jedyny, którego drzwi skierowane są w kierunku ognia – wszystkie inne domy są odwrócone (cytat: africangamesafari.com).
Poniżej moja fotorelacja z odwiedzonej wioski: