Wioska którą odwiedziliśmy również znajduje się pod patronatem namibijskiej organizacji „living museum”. Byliśmy jednak bardzo zadowoleni z wczorajszej wizyty u ludów Damara, dlatego też postanowiliśmy zatrzymać się właśnie tutaj (po drodze mijaliśmy też inne drogowskazy wskazujące drogę do wiosek Himba). Ludzie, z którymi spędziliśmy prawie 3 godziny nie znali angielskiego (tłumacz jako jedyny był w stroju klasycznym, europejskim). Miejscowi, na co dzień żyjący w okolicznych wioskach, chętnie pokazywali nam czym na co dzień się zajmują, metody mielenia kukurydzy, przygotowywania posiłków, wyrobu drewnianych narzędzi. Osobną część pokazu stanowiły tańce i gry, Żonę smarowali ochrą oraz okadzali dymem pod pachami (taki dezodorant). Tutaj też nauczyliśmy się że owoc baobabu jest ożywczo cytrusowy.
Wstęp do wioski był biletowany według cennika, a kosztował ok. 65 zł / osobę - znacznie mniej od cen, które znałem w internecie. Ten cennik był zresztą bardzo złożony, można było zamówić wycieczkę po buszu, polowanie a nawet ślub. W sumie taka przejrzystość bardzo nam się podobała i a pewna sztuczność całego przedsięwzięcia była całkowicie niezauważalna – to w końcu byli prawdziwi Himba, nie chodzący do szkoły, nadal zachowujący swoje zwyczaje (jeszcze! – choć kobiety nie miały już tradycyjnie wybitych zębów – jedynek i dwójek). Naprawdę wrażenia pozostaną na całe życie!
Po obiedzie ruszamy na północ, pod granicę z Angolą. Mijamy cmentarz z ciekawym nagrobkiem jakiegoś wodza.
Wodospady Epupa znajdują się na rzece Kunene, na granicy Namibii i Angoli. W języku Herero nazwa "Epupa" oznacza "pianę". Szerokość rzeki wynosi w tym miejscu około 500 metrów (w porze deszczowej) i tworzy szereg wodospadów na odcinku 1,5 km, z których najwyższy ma około 37 metrów. W czasie naszej wizyty wody było znacznie mniej, ale i tak sprawiała piorunujące wrażenie. Niestety zdjęcia nie oddają tej wielkości, ale i tak udało się uchwycić piękno tego miejsca.
Po opuszczeniu tego miejsca miał się rozpocząć najbardziej dziki etap naszej wycieczki – przejazd drogą D3700 do wodospadów Ruacana. Droga ta dostępna jest (według map i przewodników) tylko dla samochodów z napędem na 4 koła (a nasza dioda wskazująca na uszkodzenie tego napędu nadal migała). Stwierdziłem, że jeśli będzie za ciężko, to zawrócę i pojedziemy naokoło (objazd to dodatkowe 170 km). Zaraz za wodospadami zatrzymaliśmy się w pięknym palmowym zagajniku w celu zrobienia sesji zdjęciowej.
Ruszamy i jedziemy dalej. Jedziemy i jedziemy, droga jest w porządku, nie można jechać 100 km/h, ale 60-70 km/h już tak. Droga prowadzi wzdłuż rzeki granicznej, opada w dół, wznosi się w górę. Widoki są przepiękne. Przejeżdżamy przez małe strumyki, zwalniamy na ostrych zakrętach, ale nigdzie nie ma potrzeby ani na chwilę uruchamiać napędu na 4 koła. Okazało się, że klasa drogi została podniesiona – jest ona obecnie poszerzona i wyrównana. W niektórych miejscach została wytyczona nowym śladem (pokazuje to GPS, i widać w terenie stary szlak) – musiało to nastąpić całkiem niedawno, bowiem w wielu miejscach są jeszcze ślady gąsienic spychaczy. W sumie więc nici z wielkiej przygody, ale może to i dobrze, bo nie wiadomo jak by się zachował samochód z uszkodzonym napędem.
W połowie drogi zatrzymujemy się przy monumencie upamiętniającym “wędrujących farmerów” (Dorslandtrekkers) – osadników z RPA podejmujących ekspedycje pod koniec XIX i na początku XX wieku.
Jaszczurka zlewała się z pomnikiem.
Zmrok w Namibii zapada dość gwałtownie i wiem że wkrótce nastąpi ten czas. Nawigacja pokazuje, że w pobliżu znajduje się kilka kempingów – zjeżdżamy na jeden z nich, który znajduje się przy samej rzece. Jesteśmy jedynymi gośćmi i może dlatego udaje nam się wytargować niższą cenę. Prąd w ośrodku zapewniają panele słoneczne, a w nocy generator spalinowy. Całość jest ogrodzona i pilnowana, jest ciepła woda, plastikowe stoliki, grill – wszystko czego nam potrzeba. Mimo przepływającej rzeki nie ma komarów! Fantastyczne miejsce!
C.D.N.Dzień dziewiąty - wodospady, baobaby i zwierzęta
Rankiem nie mogłem pożegnać się z widokiem Angoli – ciągle kołatała mi myśl, aby wskoczyć do wody i przepłynąć sobie graniczną rzekę Kunene, aby choć na chwilę stanąć na tej dość nieprzyjaznej turystom ziemi. Górę wziął jednak rozsądek – i nie chodziło tu nawet o jakieś komplikacje związane z nielegalnym przekroczeniem granicy, co o krokodyle, które ponoć zamieszkują tę rzekę dość licznie.
Ruszamy więc do ziemi niczyjej – wodospadów Ruacana. Aby tam się dostać trzeba minąć namibijski punkt graniczny, nie zbliżając się rzecz jasna do punktu angolskiego.
Ruacana Falls (port. Quedas do Ruacaná) – to wodospad na rzece Kunene, na granicy Namibii i Angoli. Wodospad ma wysokość 120 metrów i 700 metrów szerokości, jednak tylko w porze deszczowej gdy przepływ wody jest największy. Nazwa wodospadu pochodzi od miasta Ruacana, które znajduje się nieopodal. Bezpośrednio pod wodospadem znajduje się podziemna elektrownia wodna, którą zbudowano w latach 70. XX wieku jako część projektu Kunene. Jest to największa elektrownia w Namibii, której generatory dostarczają energię znacznej części kraju.
Pomimo, że Kunene jest rzeką całoroczną jedynie przy wysokim stanie wody oglądanie wodospadu jest imponującym widowiskiem, które uczyniły go znanym miejscem turystycznym. Podczas najwyższego stanu wody wodospad Ruacana jest przez krótki czas większy niż słynne wodospady Wiktorii (cytat: Wikipedia).
Powyższy opis znałem już przed wycieczką, ale ponieważ wodospad i tak był przy zaplanowanej trasie, to pojechaliśmy zobaczyć miejsce, gdzie powinien być wodospad. W porze suchej większość wody przepływa tunelem wydrążonym w skale zasilając prądnice elektrowni. Na zewnątrz pozostał mały strumyczek.
Aby w ogóle coś zobaczyć trzeba było zejść po starych technicznych schodach wzdłuż rurociągu gdzie spotkaliśmy takie oto zwierzątko:
Mogliśmy jedynie oczami wyobraźni widzieć te masy wody, który powinny były zajmować całą skalną ścianę znajdującą się za mną po lewej.
Naszym głównym celem na dziś jest park narodowy Etosha, jednak po drodze chcemy obejrzeć jeden z największych baobabów w Namibii. Zanim jednak docieramy na miejsce zatrzymuje nas czerwone drzewo:
Wkrótce potem dojeżdżamy do baobabu Ombalantu zwanego też Drzewem Życia – roślina ma 28 metrów wysokości, 26,5 metra obwodu a jej wiek szacowany jest na 800 lat. Drzewo jest wewnątrz puste, a w pomieszczeniu może zmieścić się 35 osób. Na przestrzeni wieków baobab spełniał różnorakie funkcje – domu, kaplicy, urzędu pocztowego oraz kryjówki.
Baobab obecnie służy za atrakcję turystyczną (biletowaną – wstęp kilka złotych), a w sklepiku można kupić pamiątki. My kupujemy owoc baobabu, bo na samym drzewie znajdują się dopiero ich zawiązki. Owoc został oficjalnie rozłupany w Poznaniu i wyjadam sobie tę białą piankę o orzeźwiającym cytrusowym smaku (ma podobno więcej witaminy C od cytryny). Otacza ona małe orzeszki w twardych skorupkach, z których można wytłoczyć olej, który nigdy nie wysycha.
Wkrótce wjeżdżamy do parku narodowego Etosha – wykupujemy pozwolenie na 24 godziny, co oznacza pół dnia szukania zwierząt dziś, nocleg na jednym z trzech kempingów (oczywiście płatnych dodatkowo) i jeszcze poranne obserwacje zwierząt. Do 14.00 musimy wyjechać z parku lub kupić pozwolenie na kolejny dzień.
Park Narodowy Etoszy (ang. Etosha National Park) – park narodowy położony w Namibii, zajmuje powierzchnię 22270 km². Jeden z największych parków narodowych na świecie. Został ustanowiony jako rezerwat zwierzyny przez niemieckiego gubernatora von Lindenquista w 1907 roku. W czasach apartheidu, w 1967, władze kraju w ramach polityki obronnej został zmniejszony do mniej niż połowy swojego pierwotnego rozmiaru.
Sercem parku jest Etosha Pan – rozległa, pozbawiona roślinności, płaska depresja i solnisko o powierzchni 4760 km², które zajmuje niemal ¼ parku. Na północ i na zachód od Etoszy znajdują się inne pokłady soli lub gliny; część leży poza granicami parku. Jednym z najciekawszych miejsc w parku jest oświetlony w nocy wodopój w rejonie Okakuejo (przy kempingu na którym nocowaliśmy), który w nocy odwiedzają słonie i inne zwierzęta (cytat: Wikipedia).
Zwiedzanie parku polega na jeżdżeniu autem od wodopoju do wodopoju (bo tam głównie gromadzą się zwierzęta) i oczekiwaniu aż coś się pojawi. Można też wypatrywać stojące auta, bo to oznacza, że ich kierowcy już coś wypatrzyli. Kierowcy komercyjnych wycieczek komunikują się ze sobą i za pomocą mikrofalówek przekazują sobie informacje o zwierzętach. Nam wystarczyło to , co zobaczyliśmy sami:
Wkrótce z tych ciemnych chmur spadł deszcz, i był to deszcz totalny – ściana wody, która pokryła wielkie przestrzenie i wypełniła wiele zagłębień. Zwierzęta nie potrzebowały już chodzić do wodopojów, bo woda była wszędzie. Po kałużach wielkości naszych jezior zaczęły pływać kaczki.
Deszcz zniknął tak samo szybko jak się zaczął, a my mogliśmy dalej szukać zwierząt, które ze spokojem znosiły naszą obecność. Było ich naprawdę mnóstwo, poniżej kilka zdjęć dla przykładu. Nosorożec stanowił ukoronowanie dnia – wypatrzyliśmy go tuż przed zmrokiem:
C.D.N.Dzień dziesiąty - Etosza, guźce i dinozaury
Dzisiejszej nocy odwiedziły nas słonie, to znaczy przyszły do oświetlonego wodopoju koło naszego kempingu. Spaliśmy w tym czasie w aucie, ale zbudziły nas głośnym ryczeniem. Żona bała się wyjść, ale ja poszedłem je zobaczyć. Niestety było zbyt ciemno, aby można było zrobić dobre zdjęcie. Samo jeziorko otoczone jest wysokim płotem, znajdują się przy nim zadaszone ławki na których niektórzy spędzają całą noc. Dwie duże samice i trójka małych na wyciągnięcie ręki to był naprawdę niezapomniany widok.
Rankiem wyruszyliśmy ponownie na oglądanie zwierząt i były to naprawdę udane bezkrwawe łowy. Poniżej kilka zdjęć:
Właśnie siedzę i knuję wyprawę do Namibii i Botswany na lipiec 2017, więc fajnie zobaczyć jakieś aktualne info. Jak możesz, to wrzuć zdjęcie jak nocowaliście - w aucie, czy na dachu jednak? Druga sprawa, to czy nie mieliście problemów z nocowaniem na dziko - czytam, że to w Namibii nielegalne i można mieć spore nieprzyjemności, więc napisz jak to naprawdę wygląda. Czekam na dalszy ciąg!
Czasami spaliśmy na dziko, czasami na kempingach, ale zawsze w samochodzie. Raz odwiedziili nas strażnicy wracajacy z bramy w Sesirem, wtedy przenieśliśmy się kilka kilometrów dalej i spaliśmy przy innej, bocznej drodze (na pierwszym zdjęciu z 4 dnia). Nie robili żadnych kłopotów, po prostu powiedzieli, żeby tu się nie zatrzymywać.
Super alternatywa dla drogich wyprawówek .Gratuluję pomysłu.Pół roku kombinowałem z autem na wyprawę do Botswany , Zimbabwe, Zambii i ... pojechałem z namiotem
:lol: Czekam z niecierpliwością na dalszą relację.
Komary zapomniały o nas (przynajmniej w tym miejscu nad rzeką). Miałem DEET (nie wiem, czy to się przeterminowuje, ale dość stary) - ale nie smarowaliśmy się, bo nie było potrzeby. O lekach nawet nie myślałem.
bardzo przyjemna relacja, z oryginalnego miejsca jakim z pewnością jest dla nas Namibia.@Gleba3 czy mógłbyś jeszcze wrzucić jakąś mapkę z Waszą trasą ? z góry dzięki.
@marcino123Mapka zamieszczona w początkowym poście (link: mapa) była tylko inspiracją - ale właśnie taką trasę ostatecznie przejechaliśmy. Małe różnice:1) ze Swakopmund najpierw pojechaliśmy do Spitzkoppe, potem wróciliśmy nad ocean do Cape Cross - ale to było nadłożenie drogi, lepiej jest jechać tak jak na mapce (najpierw wzdłuż wybrzeża do Cape Cross a potem w głąb lądu) 2) na mapce widać też Waterberg National Park - tam zboczyliśmy (dojazd i powrót tą samą trasą, od głównej drogi z Etoshy do Windhoek). 3) również aby dojechać do skamieniałych śladów dinozaurów trzeba było nieco zboczyć, ale post factum to bym tam w ogóle nie jechał (dość słabe to było), tylko wybrał jakąś inną atrakcję.@skayePotwierdzam cenę paliwa podaną przez @jprawickiZasięg auta (mimo braku dodatkowych zbiorników) był dość duży (moim zdaniem ok. 600-700 km), ale tak jak zalecano w przewodniku, tankowaliśmy gdy poziom schodził do połowy baku.
Próbuję sobie wyobrazić tych kierowców w parku Etosha, którzy rozmawiają za pomocą mikrofalówek ale jakoś nie mogę. Masz zdjęcie?
:mrgreen: Ciekawa relacja, przeczytałem w całości do popołudniowej kawy
:) Pozdrawiam.
Wioska którą odwiedziliśmy również znajduje się pod patronatem namibijskiej organizacji „living museum”. Byliśmy jednak bardzo zadowoleni z wczorajszej wizyty u ludów Damara, dlatego też postanowiliśmy zatrzymać się właśnie tutaj (po drodze mijaliśmy też inne drogowskazy wskazujące drogę do wiosek Himba). Ludzie, z którymi spędziliśmy prawie 3 godziny nie znali angielskiego (tłumacz jako jedyny był w stroju klasycznym, europejskim). Miejscowi, na co dzień żyjący w okolicznych wioskach, chętnie pokazywali nam czym na co dzień się zajmują, metody mielenia kukurydzy, przygotowywania posiłków, wyrobu drewnianych narzędzi. Osobną część pokazu stanowiły tańce i gry, Żonę smarowali ochrą oraz okadzali dymem pod pachami (taki dezodorant). Tutaj też nauczyliśmy się że owoc baobabu jest ożywczo cytrusowy.
Wstęp do wioski był biletowany według cennika, a kosztował ok. 65 zł / osobę - znacznie mniej od cen, które znałem w internecie. Ten cennik był zresztą bardzo złożony, można było zamówić wycieczkę po buszu, polowanie a nawet ślub. W sumie taka przejrzystość bardzo nam się podobała i a pewna sztuczność całego przedsięwzięcia była całkowicie niezauważalna – to w końcu byli prawdziwi Himba, nie chodzący do szkoły, nadal zachowujący swoje zwyczaje (jeszcze! – choć kobiety nie miały już tradycyjnie wybitych zębów – jedynek i dwójek). Naprawdę wrażenia pozostaną na całe życie!
Po obiedzie ruszamy na północ, pod granicę z Angolą. Mijamy cmentarz z ciekawym nagrobkiem jakiegoś wodza.
Wodospady Epupa znajdują się na rzece Kunene, na granicy Namibii i Angoli. W języku Herero nazwa "Epupa" oznacza "pianę". Szerokość rzeki wynosi w tym miejscu około 500 metrów (w porze deszczowej) i tworzy szereg wodospadów na odcinku 1,5 km, z których najwyższy ma około 37 metrów. W czasie naszej wizyty wody było znacznie mniej, ale i tak sprawiała piorunujące wrażenie. Niestety zdjęcia nie oddają tej wielkości, ale i tak udało się uchwycić piękno tego miejsca.
Po opuszczeniu tego miejsca miał się rozpocząć najbardziej dziki etap naszej wycieczki – przejazd drogą D3700 do wodospadów Ruacana. Droga ta dostępna jest (według map i przewodników) tylko dla samochodów z napędem na 4 koła (a nasza dioda wskazująca na uszkodzenie tego napędu nadal migała). Stwierdziłem, że jeśli będzie za ciężko, to zawrócę i pojedziemy naokoło (objazd to dodatkowe 170 km). Zaraz za wodospadami zatrzymaliśmy się w pięknym palmowym zagajniku w celu zrobienia sesji zdjęciowej.
Ruszamy i jedziemy dalej. Jedziemy i jedziemy, droga jest w porządku, nie można jechać 100 km/h, ale 60-70 km/h już tak. Droga prowadzi wzdłuż rzeki granicznej, opada w dół, wznosi się w górę. Widoki są przepiękne. Przejeżdżamy przez małe strumyki, zwalniamy na ostrych zakrętach, ale nigdzie nie ma potrzeby ani na chwilę uruchamiać napędu na 4 koła. Okazało się, że klasa drogi została podniesiona – jest ona obecnie poszerzona i wyrównana. W niektórych miejscach została wytyczona nowym śladem (pokazuje to GPS, i widać w terenie stary szlak) – musiało to nastąpić całkiem niedawno, bowiem w wielu miejscach są jeszcze ślady gąsienic spychaczy. W sumie więc nici z wielkiej przygody, ale może to i dobrze, bo nie wiadomo jak by się zachował samochód z uszkodzonym napędem.
W połowie drogi zatrzymujemy się przy monumencie upamiętniającym “wędrujących farmerów” (Dorslandtrekkers) – osadników z RPA podejmujących ekspedycje pod koniec XIX i na początku XX wieku.
Jaszczurka zlewała się z pomnikiem.
Zmrok w Namibii zapada dość gwałtownie i wiem że wkrótce nastąpi ten czas. Nawigacja pokazuje, że w pobliżu znajduje się kilka kempingów – zjeżdżamy na jeden z nich, który znajduje się przy samej rzece. Jesteśmy jedynymi gośćmi i może dlatego udaje nam się wytargować niższą cenę. Prąd w ośrodku zapewniają panele słoneczne, a w nocy generator spalinowy. Całość jest ogrodzona i pilnowana, jest ciepła woda, plastikowe stoliki, grill – wszystko czego nam potrzeba. Mimo przepływającej rzeki nie ma komarów! Fantastyczne miejsce!
C.D.N.Dzień dziewiąty - wodospady, baobaby i zwierzęta
Rankiem nie mogłem pożegnać się z widokiem Angoli – ciągle kołatała mi myśl, aby wskoczyć do wody i przepłynąć sobie graniczną rzekę Kunene, aby choć na chwilę stanąć na tej dość nieprzyjaznej turystom ziemi. Górę wziął jednak rozsądek – i nie chodziło tu nawet o jakieś komplikacje związane z nielegalnym przekroczeniem granicy, co o krokodyle, które ponoć zamieszkują tę rzekę dość licznie.
Ruszamy więc do ziemi niczyjej – wodospadów Ruacana. Aby tam się dostać trzeba minąć namibijski punkt graniczny, nie zbliżając się rzecz jasna do punktu angolskiego.
Ruacana Falls (port. Quedas do Ruacaná) – to wodospad na rzece Kunene, na granicy Namibii i Angoli. Wodospad ma wysokość 120 metrów i 700 metrów szerokości, jednak tylko w porze deszczowej gdy przepływ wody jest największy. Nazwa wodospadu pochodzi od miasta Ruacana, które znajduje się nieopodal.
Bezpośrednio pod wodospadem znajduje się podziemna elektrownia wodna, którą zbudowano w latach 70. XX wieku jako część projektu Kunene. Jest to największa elektrownia w Namibii, której generatory dostarczają energię znacznej części kraju.
Pomimo, że Kunene jest rzeką całoroczną jedynie przy wysokim stanie wody oglądanie wodospadu jest imponującym widowiskiem, które uczyniły go znanym miejscem turystycznym. Podczas najwyższego stanu wody wodospad Ruacana jest przez krótki czas większy niż słynne wodospady Wiktorii (cytat: Wikipedia).
Powyższy opis znałem już przed wycieczką, ale ponieważ wodospad i tak był przy zaplanowanej trasie, to pojechaliśmy zobaczyć miejsce, gdzie powinien być wodospad. W porze suchej większość wody przepływa tunelem wydrążonym w skale zasilając prądnice elektrowni. Na zewnątrz pozostał mały strumyczek.
Aby w ogóle coś zobaczyć trzeba było zejść po starych technicznych schodach wzdłuż rurociągu gdzie spotkaliśmy takie oto zwierzątko:
Mogliśmy jedynie oczami wyobraźni widzieć te masy wody, który powinny były zajmować całą skalną ścianę znajdującą się za mną po lewej.
Naszym głównym celem na dziś jest park narodowy Etosha, jednak po drodze chcemy obejrzeć jeden z największych baobabów w Namibii. Zanim jednak docieramy na miejsce zatrzymuje nas czerwone drzewo:
Wkrótce potem dojeżdżamy do baobabu Ombalantu zwanego też Drzewem Życia – roślina ma 28 metrów wysokości, 26,5 metra obwodu a jej wiek szacowany jest na 800 lat. Drzewo jest wewnątrz puste, a w pomieszczeniu może zmieścić się 35 osób. Na przestrzeni wieków baobab spełniał różnorakie funkcje – domu, kaplicy, urzędu pocztowego oraz kryjówki.
Baobab obecnie służy za atrakcję turystyczną (biletowaną – wstęp kilka złotych), a w sklepiku można kupić pamiątki. My kupujemy owoc baobabu, bo na samym drzewie znajdują się dopiero ich zawiązki. Owoc został oficjalnie rozłupany w Poznaniu i wyjadam sobie tę białą piankę o orzeźwiającym cytrusowym smaku (ma podobno więcej witaminy C od cytryny). Otacza ona małe orzeszki w twardych skorupkach, z których można wytłoczyć olej, który nigdy nie wysycha.
Wkrótce wjeżdżamy do parku narodowego Etosha – wykupujemy pozwolenie na 24 godziny, co oznacza pół dnia szukania zwierząt dziś, nocleg na jednym z trzech kempingów (oczywiście płatnych dodatkowo) i jeszcze poranne obserwacje zwierząt. Do 14.00 musimy wyjechać z parku lub kupić pozwolenie na kolejny dzień.
Park Narodowy Etoszy (ang. Etosha National Park) – park narodowy położony w Namibii, zajmuje powierzchnię 22270 km². Jeden z największych parków narodowych na świecie. Został ustanowiony jako rezerwat zwierzyny przez niemieckiego gubernatora von Lindenquista w 1907 roku. W czasach apartheidu, w 1967, władze kraju w ramach polityki obronnej został zmniejszony do mniej niż połowy swojego pierwotnego rozmiaru.
Sercem parku jest Etosha Pan – rozległa, pozbawiona roślinności, płaska depresja i solnisko o powierzchni 4760 km², które zajmuje niemal ¼ parku. Na północ i na zachód od Etoszy znajdują się inne pokłady soli lub gliny; część leży poza granicami parku. Jednym z najciekawszych miejsc w parku jest oświetlony w nocy wodopój w rejonie Okakuejo (przy kempingu na którym nocowaliśmy), który w nocy odwiedzają słonie i inne zwierzęta (cytat: Wikipedia).
Zwiedzanie parku polega na jeżdżeniu autem od wodopoju do wodopoju (bo tam głównie gromadzą się zwierzęta) i oczekiwaniu aż coś się pojawi. Można też wypatrywać stojące auta, bo to oznacza, że ich kierowcy już coś wypatrzyli. Kierowcy komercyjnych wycieczek komunikują się ze sobą i za pomocą mikrofalówek przekazują sobie informacje o zwierzętach. Nam wystarczyło to , co zobaczyliśmy sami:
Wkrótce z tych ciemnych chmur spadł deszcz, i był to deszcz totalny – ściana wody, która pokryła wielkie przestrzenie i wypełniła wiele zagłębień. Zwierzęta nie potrzebowały już chodzić do wodopojów, bo woda była wszędzie. Po kałużach wielkości naszych jezior zaczęły pływać kaczki.
Deszcz zniknął tak samo szybko jak się zaczął, a my mogliśmy dalej szukać zwierząt, które ze spokojem znosiły naszą obecność. Było ich naprawdę mnóstwo, poniżej kilka zdjęć dla przykładu. Nosorożec stanowił ukoronowanie dnia – wypatrzyliśmy go tuż przed zmrokiem:
C.D.N.Dzień dziesiąty - Etosza, guźce i dinozaury
Dzisiejszej nocy odwiedziły nas słonie, to znaczy przyszły do oświetlonego wodopoju koło naszego kempingu. Spaliśmy w tym czasie w aucie, ale zbudziły nas głośnym ryczeniem. Żona bała się wyjść, ale ja poszedłem je zobaczyć. Niestety było zbyt ciemno, aby można było zrobić dobre zdjęcie. Samo jeziorko otoczone jest wysokim płotem, znajdują się przy nim zadaszone ławki na których niektórzy spędzają całą noc. Dwie duże samice i trójka małych na wyciągnięcie ręki to był naprawdę niezapomniany widok.
Rankiem wyruszyliśmy ponownie na oglądanie zwierząt i były to naprawdę udane bezkrwawe łowy. Poniżej kilka zdjęć: