Wysiadamy z taxi obok meczetu. Duży i piękny. Widać, że coś się ma tam zaraz odbywać, bo ze wszystkich stron idą tam wierni. Nie jakieś tłumy, raczej pojedyncze osoby. Oczywiście sami mężczyźni. Asia chce lecieć do środka, a mi się coś w głowie dziwnego dzieje i zaczynam odczuwać jakiś irracjonalny lęk. Asia często ma różne przeczucia. Bardzo często się sprawdzają. Mi się to przytrafia niezwykle rzadko, ale jak już przyjdzie, to nie chce z głowy wyleźć. Normalnie boję się iść do tego meczetu. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie jest to pierwszy meczet, nie mam nic do muzułmanów i nie uważam, że 90% z nich to terroryści. Więc skąd ten lęk? Może faktycznie nie powinniśmy tam wchodzić? Ale weź zatrzymaj kobietę w ferworze zwiedzania i robienia zdjęć. Idę zatem za Asią, najpierw na dziedziniec, później do środka. Oprócz nas jest jeszcze kilkoro turystów. Może nie będzie źle... Nie przy ludziach...
Już się prawie wyluzowałem, bo w końcu nic się nie dzieje. Podziwiam ogrom budowli, piękny sufit i wspaniały dywan gdy nagle Asia mnie trąca w ramię... - Zobacz tego gościa...
Ten gość, to był starszy pan, siedzący troszkę z boku na dywanie, który uśmiechał się szeroko, pokazując braki w uzębieniu, machał do nas ręką i wyglądał jak... Pan Miyagi z prastarego filmu "Karate Kid". Zdjęcia temu staruszkowi nie zrobiłem, ale poniżej kadr z innego filmu tego aktora (Pat Morita, "I kowbojki mogą marzyć" (1993)). Na tym zdjęciu jeszcze bardziej przypomina tego staruszka z meczetu, tyle, że nasz staruszek był ubrany bardziej odświętnie.
Pan Miyagi uśmiechał się i machał, żeby do niego podejść. - Dobra, zobaczyliśmy meczet, spadamy - mój lęk powrócił ze zdwojoną siłą... - No co Ty, chodź zobaczymy, czego on chce... - Mam złe przeczucia... - Nie przesadzaj Najdroższy, idziemy - z wdziękiem zignorowała moje przeczucia Asia.
Pan Miyagi okazał się mało komunikatywny. Wstał z podłogi i uśmiechając się dawał znaki, żebyśmy szli za nim... Zaczyna się - pomyślałem... Schowałem aparat do torby, żeby mieć wolne ręce. Wyjąłem aparat z powrotem - jest twardy, ciężki... Pan Myagi miał może z półtora metra wzrostu i jakieś 40 kg wagi, z drugiej strony kto oglądał "Karate Kid" ten wie, że nie ma z nim żartów. Zaprowadził nas do jakiegoś korytarzyka przy głównej sali meczetu, gdzie była winda. - Może on nas chce na minaret zawieźć? - Oooo, super.... - ucieszyła się Asia oglądająca, a jakże, kolejny w tej opowieści żyrandol. - Asiu, ja mam cały czas te złe przeczucia. Nie jedźmy z nim. Podziękujmy, powiedzmy, że się śpieszymy i spadajmy. ... Wsiedliśmy do windy, Pan Miyagi wcisnął przycisk a winda ruszyła... w dół. - Czyli nie minaret, a lochy pod meczetem. - z satysfakcją powiedziało moje złe przeczucie i uprzejmie podrzuciło obrazy z kilku filmów, gdzie Saraceni torturują Krzyżowców. Na chwilę zapomniałem, że meczet ma dopiero 2 lata... Winda zatrzymała się, a to, co zobaczyliśmy po otwarciu drzwi zupełnie nie przypominało lochów, tylko kopię głównego pomieszczenia meczetu. Było równie duże, był tam identyczny, olbrzymi i przepiękny dywan i tylko sufit był zwykły. - Łelkom, łelkom - powiedział Pan Miyagi, pokazując, że możemy sobie po tym dywanie pochodzić. Dość słabym angielskim zaczął nam tłumaczyć, że ten dywan jest identyczny, jak ten na górze, że meczet zbudowali Turcy, że w meczecie mieści się 20.000 ludzi i że tam na górze nie można chodzić po całej sali, ale tu można. Później zaprowadził nas do jakiegoś sporego i pięknie urządzonego gabinetu. Wyglądało, że to jego gabinet. Otworzył szufladę wielkiego biurka i, ku mojemu zaskoczeniu, nie wyjął z niej noża tylko ulotki, które nam dał. Jeszcze chwilkę poopowiadał, po czym odprowadził do windy i puścił całych i zdrowych. Odetchnąłem głęboko dopiero, kiedy wyszliśmy do parku przed meczetem. - No widzisz, mówiłam Ci, że będzie dobrze - powiedziała Asia i poszła zrobić jeszcze kilka zdjęć meczetu z zewnątrz.
Gdybym palił, to bym sobie zapalił. Na szczęście to już prawie dziesięć lat, od kiedy rzuciłem palenie na zawsze, więc może by się chociaż czegoś napić na uspokojenie? Ta, świetny pomysł. Napić się, pod meczetem. Ale, ale... stoi kobitka, obok niej żółta beczka z napisem KWAS. No wreszcie jest okazja spróbować, jak to tutaj smakuje. I powiem Wam, że smakuje przepysznie!. Od tego momentu, do końca wyjazdu, nie pominąłem żadnej okazji, żeby się napić kwasu.
Nie mam pojęcia, kim był Pan Miyagi, ale "... nie zapomnę go nigdy". Nie wiem, skąd i po co był ten lęk, na szczęście minął i jak na razie nigdy więcej nie wrócił.
Wracamy do hotelu. Ten nasz hotel (Astor), to nawet fajny, tylko kilka szczegółów było dziwnych. Jak to w Azji... - Remont ulicy przed hotelem. Nawierzchnię zdjęto całkowicie, wysypano jakieś góry piachu i kruszywa. Pewnie już jest nowa i to nie wina hotelu, niemniej jednak kilkaset metrów trzeba było dojść z buta. Dobrze, że mieliśmy plecaki, nie walizki. - Gniazdka elektryczne w całym hotelu (jak i wszędzie indziej w Kirgistanie) były "normalne", takie jak w Polsce. Co z tego, kiedy wtyczki od hotelowych sprzętów były "angielskie"? Nie dało się czajnika włączyć. Poszedłem na recepcję po jakąś przejściówkę czy inny czajnik, a pan mi dał przejściówkę, którą wyciągnął z kontaktu pod biurkiem w innym pokoju. - Czujki dymu na suficie. Normalnie robi się jedną, na środku pokoju. U nas były dwie. w narożnikach, bo środek sufitu zajmowała jakaś płyta na wysoki połysk. Takie rozmieszczenie czujek znacząco obniża ich skuteczność, ale co tam. Ważne, że sufit ładny.
Najlepsze ze wszystkiego było jednak śniadanie. Myślę, że człowiek, odpowiedzialny za jego przygotowanie po prostu się spóźnił, bo na początku był chaos. Śniadanie miało być od bodajże 7, i kiedy pojawiliśmy się w hotelowej śniadaniowni kilkanaście minut później, to trafiliśmy na dziwny obrazek. Prawie nic do jedzenia tam jeszcze nie było i w losowej kolejności pojawiały się różne rzeczy związane ze śniadaniem. A to serwetki, a to jogurty, a to talerzyki na ciasto... Problem polegał na tym, że pojawiały się te mniej ważne, a tych najważniejszych dość długo brakowało (np. jakichkolwiek sztućców, głównych dań typu pieczywo, sery czy jajka), a wodę na herbatę włączyli dopiero, jak już prawie kończyliśmy jedzenie. To niemożliwe, żeby tak to wyglądało codziennie, więc obstawiam, że to była jakaś jednorazowa wpadka. Po śniadaniu pełnym niespodzianek jedziemy na dworzec znaleźć jakiś transport do Ałmaty. Najpierw znajduję taksówki, ale cena, którą proponują jest daleka od moich oczekiwań. Kierowcy nie są chętni do negocjacji, za to pokazują mi, skąd odjeżdżają marszrutki. Cena za marszrutkę bardzo przystępna, zatem jedziemy w ten sposób. Za resztę kirgiskich pieniędzy Asia kupuje pamiątkowe skarpetki dla córki. Ze złotą nitką. A co, na bogato. W zasadzie Asia poszła kupić pamiątkowe widokówki, ale nigdzie w okolicy największego dworca w stolicy kraju nie było takiej możliwości. Co więcej, ludzie byli mocno zdziwieni i nie bardzo rozumieli o co właściwie chodzi... Za resztę reszty pieniędzy kupiłem sobie... kwas. W marszrutce poznajemy Kasię i Victora - bardzo sympatyczną polsko-hiszpańską parę, która jest w podróży znacznie dłużej niż my. Nieprzerwanie od 2015 roku. Było o czym porozmawiać, i na tych rozmowach szybko nam mija droga. Jeszcze tylko kilka uwag na temat granicy kirgisko-kazachskiej. Przypominam - w przeciwnym kierunku kierowca taksówki nam jakoś załatwił przejście poza kolejką i bez bagaży (bagaże zostały w aucie). Tym razem nie było tak super. Musieliśmy z plecakami odstać swoje najpierw przed budynkiem, następnie w budynku. Dobrze pomyślane jest to, że do budynku wpuszczają ludzi w niewielkich grupkach i dopóki cała poprzednia grupka nie zostanie obsłużona, to nie wpuszczają kolejnych. W budynku czynnych było 6 stanowisk i dość szybko zorientowałem się, że jest pewna różnica w widzeniu tej sytuacji między nami, a miejscowymi. Dla nas była to jedna kolejka do 6 stanowisk, dla miejscowych 6 kolejek. I to, że jakiś gość się obok przepycha, to on się wcale nie przepycha, tylko stoi w innej kolejce, do innego stanowiska. I ta jego kolejka porusza się szybciej. I tak oto dojechaliśmy z powrotem do Ałmaty...- Długo jeszcze będę czekał? - warknąłem w kierunku Ochroniarza. Gotowało się we mnie, ale wiedziałem, że tylko na spokojnie mogę coś załatwić... - O, idzie... - powiedział Ochroniarz. Kierownik techniczny ochrony okazał się jakimś młodym, wystraszonym łepkiem. Posłuchał o co mi chodzi, podrapał się po głowie i powiedział - To by się musiał dyrektor zgodzić... Bardzo brzydko zakląłem w myślach... - Marcin! - usłyszałem gdzieś z tyłu. Odwróciłem się i zobaczyłem Asię. Biegła w moim kierunku. Miała łzy w oczach...
...
Po powrocie do Ałmaty udajemy się Yandexem do hotelu Kazakhstan. Pamiętacie?
Quote:
"- Piękny ten żyrandol. - powiedziała Asia No. Piękny. - W zasadzie nawet nie spojrzałem. Skoro Asi się podoba, to musi być piękny. Albo przynajmniej musi mi się podobać. "
To było w czwartej części, wieki temu i chodziło o ten żyrandol:
Mieliśmy tu wrócić na przedostatnią nockę i właśnie nadszedł ten moment. Jest to hotel z tradycjami. Wybudowano go w 1977 roku. Przez długie lata był najbardziej reprezentacyjnym hotelem w stolicy oraz (do 2008 roku) najwyższym budynkiem w mieście. Aktualnie, z wysokością 102 metry, zajmuje 3 miejsce. W hotelu "czuć piniądz". Może dlatego, że wizerunek hotelu znajduje się na banknocie 5.000 tenge
Ponieważ hotel zamawiałem dużo wcześniej i w jakiejś promocji, to cena była bardzo korzystna. Zaszalałem i wziąłem taki trochę lepszy pokój. Nie dość, że miał 2 razy większą powierzchnię niż standardowy, to do tego był na 19 piętrze. Na tej lokalizacji i na widokach mi właśnie najbardziej zależało. No wiecie, żeby było widać góry...
Wyposażenie pokoju na niezłym poziomie, ale bez żadnych wielkich szaleństw. Zaskoczyła mnie jedynie zawartość "mini-baru". Czy to standardowe wyposażenie w tych lepszych hotelach?
:lol:
W holu była makieta, na której można zobaczyć jak hotel wygląda w całej okazałości, wraz z przyległym terenem. Przy okazji i zdjęcie oryginału.
Wieczorem poszliśmy do baru na najwyższym piętrze, licząc na jakieś fajne foty nocne. Niestety, brudne szyby i zbyt mocne oświetlenie w środku nie dały szans. Widoki były, ale ze zdjęć nic nie wyszło. Wypiliśmy jakiegoś drinka, piwo i do spania.
Śniadanie było super. Naprawdę. Zjedliśmy w miarę wcześnie, zdaliśmy pokój, bagaże zostały w depozycie, a my do zwiedzania. Miasta nas niespecjalnie kręcą, Ałmaty nie są wyjątkiem, ale po ponad 2 tygodniach w Kirgistanie, gdzie jak wiadomo nic nie ma, trzeba było wreszcie "coś" zobaczyć. Na pierwszy ogień idzie Sobór Wniebowstąpienia Pańskiego. Piękny budynek, którego budowę zakończono w 1907 roku. Przetrwał wiele trzęsień ziemi, pokonała go komuna. Za czasów ZSRR sobór przekształcono najpierw na radiostację, następnie na muzeum krajoznawcze, co wiązało się z kompletną przebudową wnętrza. Dopiero w 1995 roku budynek został zwrócony Kościołowi Prawosławnemu i stopniowo przywrócono jego pierwotną funkcję. Niestety, podczas naszego pobytu we wnętrzu trwały jakieś poważne remonty i wszystko było pozasłaniane i poobstawiane rusztowaniami. W parku otaczającym sobór mnóstwo ludzi. I gołębi. Fajne miejsce na krótki wypoczynek w cieniu.
Idziemy dalej, w kierunku Arbatu. Mijamy ciekawy budynek. Zainteresowałem się, cóż to. Okazało się, że Arasan Wellness & SPA. Kiedyś po prostu miejska bania (łaźnia).
Obok Arbatu jest Centralny Dom Towarowy (ЦУМ = Центральный универсальный магазин). Większość sklepów podobna do tego, co można u nas w galeriach zobaczyć. Z rzeczy mniej oczywistych: sklep z pięknymi sukniami, kilka sklepów z futrami i automat do lodów.
Spędzamy trochę czasu na Arbacie, głównie na obserwacji ludzi. Dużo się dzieje - dzieciaki się kąpią w fontannach, mnóstwo zakochanych par, takich nastoletnich, i takich 60+. Dookoła sklepy, kawiarnie, lody. W kilku miejscach ktoś przygrywa na jakimś instrumencie. Normalny deptak w centrum miasta. Ruszamy dalej. Kolejny punkt programu - Central Park.
:) Już na wejściu humory poprawiają nam bohaterowie naszej młodości.
:)
Po drodze mijamy "Komnatę śmiechu", do której obiecuję sobie wrócić (kto oglądał "Wilka i zająca", ten wie...) i idziemy na diabelski młyn. Widać go z połowy miasta, to pewnie i widoki z niego przednie. Mnie oczywiście najbardziej zainteresował napęd.
;)
Widoki faktycznie były niezłe. I na park, i na aquapark i na miasto. Wysiadamy z karuzeli i idziemy w kierunku ZOO, ale ostatecznie przed samym wejściem rezygnujemy. ZOO nie jest chyba jakieś wyjątkowe, a my już mocno głodni. Posiedzieliśmy chwilę na ławce przy wejściu, sprawdziłem, gdzie w okolicy warto coś zjeść i poszliśmy do jakiejś restauracji. Zamawiamy jedzonko. Płacimy, bo tu płaci się z góry. I tutaj mała dygresja.
Do robienia zdjęć służyło nam kilka urządzeń. Najbardziej podręczne i najrzadziej używane, to mój chiński telefon, z półki raczej niższej, niż wyższej. Jakość zdjęć słaba. Niewiele lepsze są zdjęcia z iPada. Przy dobrym oświetleniu jeszcze całkiem, całkiem, ale jak zrobi się ciemniej, to słabo. Kolejny na liście to stary Pentax MX-1. Kilka lat temu przeżył straszliwą przygodę na Bali - kąpiel w morzu. Woda nie służy urządzeniom elektronicznym, ale woda morska jest dla nich wręcz zabójcza. Nasz Pentax jakoś przeżył. Reanimowałem go (z pomocą kolegi Radka) i ostatecznie straty ograniczyły się do tego, że nie działa lampa błyskowa i bateria podtrzymująca pamięć. Każdorazowo po wymianie akumulatora trzeba od nowa ustawiać datę, godzinę i jeszcze kilka rzeczy. Ale robi świetne makro (jak na kompaktowy aparat), a pozostałe zdjęcia też są OK. Nieduży, lekki, jeździ więc z nami, jako drugi aparat. I wreszcie aparat podstawowy: Sony a6300 z dwoma obiektywami (Sony 18-105 F4.0 oraz Samyang 12 mm F2.0).
Mam taki odruch, że jak robię zdjęcia tym Sony, to dekielek od aparatu (osłonę obiektywu) chowam do kieszeni. I właśnie, siedząc w tej restauracji i płacąc za jedzenie znajduję w kieszeni ten dekielek. Czyżbym schował aparat do torby bez dekielka? Nie, nie ma go w torbie. - Asiu, masz aparat? - Nie, a co? Ponad 30 stopni Celsjusza, a ja zaczynam się oblewać zimnym potem. Sprawdzam jeszcze w plecaku. Nic.
...Gdzie ja go miałem ostatnio?
Aparat z obiektywem to ładne kilka tysięcy PLN, ale nie wiem, czy bardziej nie przeraża mnie utrata większości zdjęć z całego wyjazdu. Tym razem nie miałem ze sobą laptopa, i jedyne kopie zdjęć były na karcie w aparacie. Czyżby do relacji, która miała powstać po powrocie będę mógł dodać jedynie zdjęcia z iPada i Pentaxa???
...przy ZOO jeszcze chyba był, może na tej ławeczce...
Po minie Asi widzę, że już wie co się stało. - Asia, czy kojarzysz, gdzie ostatnio mieliśmy aparat? - Nie. - No to czekaj tutaj, ja lecę szukać. Przy ZOO chyba jeszcze był. Nie czekając na odpowiedź, ruszam szybkim krokiem w stronę wejścia do ZOO. To jakieś 300 m.. Po drodze uważnie się rozglądam, czy ktoś nie ma mojego Soniacza. Nic.
Sprawdzam ławeczkę i okolice. Nic.
Obok ławeczki jest jakiś kiosk z gadżetami. Pytam sprzedawczynię, czy cokolwiek widziała. Nic. Kononowicz byłby zachwycony.
Rozglądam się. Na ławeczkę patrzy kamera wisząca przy wejściu do ZOO. Bingo! Za chwilę będę wiedział, czy miałem tu aparat, czy nie. Może będzie widać, że go zostawiliśmy i ktoś go wziął. Może uda się namierzyć tego kogoś... Trzeba działać szybko.
Pytam Ochroniarza przy wejściu, czy mogą sprawdzić zapis z kamer z ostatnich kilkunastu minut. Zawodowo zajmuję się m.in. instalowaniem i obsługą takich systemów, i wiem, że za 5 minut mógłbym mieć odpowiedź na moje wątpliwości. Ale nie w Kazachstanie. - Ja tam nic nie wiem, trzeba zapytać szefa zmiany.
Szef zmiany, a właściwie Szefowa po wysłuchaniu mojej opowieści najpierw mnie zwyzywała, jak można zgubić aparat. No nie powiem, trochę mnie zatkało. Później stwierdziła, że to musi Kierownik techniczny ochrony coś zdecydować, i że ona do niego zadzwoni. I zadzwoniła, kilka razy, bo nikt nie odbierał. Mijała minuta za minutą, a mój aparat oddalał się coraz bardziej. W końcu ktoś odebrał. Porozmawiali chwilę i Szefowa powiedziała, że Kierownik zaraz przyjdzie. mam czekać obok Ochroniarza. I jeszcze mi wytłumaczyła, że jeżeli będę chciał wejść i oglądać ten obraz z kamer, to i tak będę musiał kupić bilet wejściowy do ZOO... Po kolejnych kilku czy może nawet kilkunastu minutach w końcu przeszedł ten Kierownik. I przybiegła Asia.
Kiedy Asia została sama przy stole, nie usiedziała zbyt długo. Powiedziała kelnerce, że wrócimy, żeby nam zostawiła jedzenie na stole, zabrała plecak i pobiegła w przeciwnym kierunku niż ZOO, porozglądać się. Jak mi później opowiedziała obejrzała każdą ławkę, obok której przechodziliśmy. Zajrzała do każdego kosza na śmieci. Zapytała niezliczoną ilość osób, czy nie widziały aparatu. i na sam koniec, niemal już bez nadziei na sukces dotarła do młyńskiego koła. Dziewczyna, która nas na to koło wpuszczała, teraz siedziała na kasie. Na pytanie, czy nie widziała aparatu, odpowiedziała ze stoickim spokojem: - Tak, tego szukacie? - i wyjęła spod lady naszego Soniacza. Asi puściły nerwy. Podobno rozryczała się jak bóbr, wyściskała i wycałowała dziewczynę, która, w szoku, powtarzała tylko: - Не надо плакать.... (Nie trzeba płakać...) A później sobie przypomniała, że ja, gdzieś tam po drugiej stronie parku, mogę za chwilę zejść na zawał.
:) Więc znowu biegiem...
Niniejszym ogłaszam, że bohaterem wyjazdu zostaje Asia! A ja, cóż ja... aparat zostawiłem w wagoniku na diabelskim kole...
Jak już Asia złapała oddech, a ja odwołałem cyrki z ochroną i kamerami, to wróciliśmy zjeść zimny obiad, który o dziwo na nas cały czas czekał.
Do "Komnaty śmiechu" już nie wróciłem. Ponieważ mieliśmy dość wrażeń, a i pora była ku temu odpowiednia, to zamówiłem Yandex na powrót do hotelu. Na zwykły Yandex trzeba by długo czekać, więc zamówiłem wersję exclusive. Całe 2 PLN droższą.
:) Odbieramy bagaże w hotelu i kolejnym Yandexem jedziemy na nasz ostatni nocleg. Właściwie taki północleg, bo o 3:00 nad ranem go musimy opuścić. O 5:00 ma startować nasz samolot. Hotel Aksunkar, bo w nim nocowaliśmy, ma dwie wielkie zalety: ceną i odległość od lotniska. Cena to ok. 50 PLN, a do lotniska jest jakieś 200 m spacerem. Ostrzegam tylko, że więcej zalet ten hotel nie ma.W drodze powrotnej do Polski, a później FlixBusem do domu nic ciekawego się już nie działo. Większość przespaliśmy.
I to by było na tyle.
Góry były. We wszystkich możliwych odmianach i kolorach. Ta malutka część Kazachstanu, którą zobaczyliśmy była super, ale to Kirgistan został gwiazdą wyjazdu. Bardzo nas zaskoczył na plus. Może dlatego, że nic tam nie ma. Warto go odwiedzić, zanim zacznie się tam pojawiać coraz więcej "czegoś". Atrakcji, turystów, komercji... Bardzo możliwe, że jeszcze kiedyś tam wrócimy. Na razie jest plan, żeby zrobić kolejne kółko po okolicy z Uzbekistanem i Tadżykistanem w rolach głównych. Zahaczając o Kirgistan.
Relacja zapowiada się świetnie
:), z niecierpliwością czekam na dalsze wpisy, zwłaszcza z Kirgistanu (i zdjęcia
:))! Już wiem, że trzeba tam koniecznie pojechać, być może Waszymi śladami i tak na wariata, też to lubimy
:P. Niestety nie znamy rosyjskiego, więc jak zatrzyma nas policja, to 3 lata więzienia w szpitalu jak nic
:P (cały czas nie mogę ze śmiechu z Waszych przygód ;P). Ale faktycznie jak już człowiek ogarnie jedną taką większą i dalszą wyprawę (jak do USA) to potem reszta wydaje się pestką (czyli np.brak bukowania noclegów w KIRGISTANIE (!), przecież jakoś sobie poradzimy
:P)
:lol: . Ciekawe co było dalej
:)!
@Bubu69 Dzięki! Sam z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy. Niestety, nie chcą się same napisać.
:( Co do noclegów, to zupełny luz, tam booking działa tak samo, jak wszędzie indziej. Na google maps też można hotele znaleźć... Tylko ten rosyjski - to naprawdę bardzo pomagało. Raz, że organizacyjnie, dwa - towarzysko.
A ja żałuję, że nie starczyło nam czasu na odwiedzenie Uzbekistanu.
:lol:Tak jak mówisz, nie da się wszystkiego zobaczyć. Dzięki temu jest dobry pretekst, żeby wrócić.
:)
Ja caly czas glowkuje co to jest to co kupiliscie do domu :)))) Wyglada na jakies bursztyny z mydla glicerynowego ;) A w ogole to zaluje, ze nie pojechaliscie do Uzbekistanu, bo byloby cudownie poczytac relacje i z tamtad !
Ja caly czas glowkuje co to jest to co kupiliscie do domu
:)))) Wyglada na jakies bursztyny z mydla glicerynowego
;) A w ogole to zaluje, ze nie pojechaliscie do Uzbekistanu, bo byloby cudownie poczytac relacje i z tamtad !
@DorotaY Popatrz wyżej - ewaolivka już "wygłówkowała", że to cukier.
:)Co do Uzbekistanu, to właśnie się zastanawiamy, czy w następne wakacje nie uzupełnić pozostałych poradzieckich stanów (Uzbekistan, Tadżykistan).
:) Inną alternatywą, którą bardzo poważnie rozważamy, myślę, że też dla Ciebie interesującą, jest opcja wyjazdu do Kanady.
:lol::Co do poczytania relacji z Uzbekistanu, to jest tu na forum kilka. Na przykład relacja Cubero4: azja-srodkowa-zabim-skokiem,215,146077albo, nie tylko moim zdaniem, rewelacyjnie napisana i ze świetnymi zdjęciami relacja nenyan: kirgistan-uzbekistan-tadzykistan-od-pamiru-po-m-aralskie,215,120523Czytania wystarczy na kilka zimowych wieczorów.
:)
BrunoJ napisał:Fajna ta mapka. ...Masz na myśli #relive czy historie z google maps?
:lol:Domyślam się, że raczej to pierwsze. Żebyś nie musiał za dużo rozpracowywać - ja po kilku różnych próbach uznałem, że dla mnie najodpowiedniejszy jest następujący schemat działania:1. Ścieżkę w telefonie zapisuję za pomocą endomondo. Relive też potrafi to robić, ale wiele razy mi się wieszało.2. Po drodze robię kilka zdjęć, najlepiej tym samym telefonem, którym zapisuję ścieżkę.3. Efekt końcowy "robi się sam" w aplikacji #relive. Apka jest darmowa w wersji podstawowej (niska rozdzielczość, brak muzyki, krótkie filmy) albo płatna (nie pamiętam ile). Można wziąć wersję pełną na miesiąc na próbę za darmo.
Dzięki. Tak, chodziło o relive. Wstępnie już czytałem. Pomacam coś jak. Tylko chyba telefon będę musiał po mału wymienić bo od tych wszystkich apek w tle to bateria przestaje trzymać
;)
:lol: Tak w dużym uproszczeniu, to wiem, bo sam coś takiego kończyłem jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Tyle, że świat idzie na przód i teraz są tysiące najróżniejszych specjalizacji. Nie drążyłem, czy pan Amerykanin uczył ogólnie obsługi komputera, czy też był specjalistą od nierelacyjnych baz danych, programowania w C/C++ czy może tworzenia modeli 3D.
Jakie tam są piękne widoki
:o !!! Za to przygody macie równie ciekawe
:P. Podziwiam, że nie odpuszczacie i kombinujecie dalej, żeby dostać przepustki
:) i wszystko pod okiem uzbrojonych strażników
:P. Super relacja!
marcinsss napisał: Se tą przepustkę w ramkę mogę oprawić. Jedynie do tego się przyda. E tam. Warto było. Już choćby dla samej formułki: "marcinsss razem z 1 człowiekiem". Możesz się poczuć jak jakiś Terminator czy coś...
;)
Będzie, będzie...Na razie okres świąteczny, teraz siedzę na kilka dni w Norwegii, a do tego mnóstwo czasu zajmuje przygotowanie kolejnego wyjazdu (HKG + Filipiny).
:)No ale w styczniu muszę skończyć.
Nie daj czekaj na kolejną część tak długo
:) Świetnie się czyta, to styl, który lubię- w razie czego pierwszą chętną na książkę już macie
;) Tylko koniecznie z toną zdjęć, bo są cudne!
@jerzy5 Dziękuję.Wśród ponad 50 odwiedzonych krajów, Kirgistan jest jednym z niewielu, do których bardzo chciałbym wrócić. I wrócę.Tym razem łącząc go z Uzbekistanem i Tadżykistanem.
:)
marcinsss napisał:Za to auto na wypasie
:) UAZ-452, prawdopodobnie starszy od kierowcy. Ale sprawny. Trochę mu tylko przy większym obciążeniu jedynka "wylata", ale jak się ręką trzyma, to się da pod każdą górkę podjechać.Marcin no nie, to ja tyle kasy w ostrej walucie wydalem, aby zobaczyc Buchanke, a Ty mogles sie nawet przejechac 60-letnia Buchanka. Anyway swietna relacja i gratulacje! cccc napisał:Moim marzeniem bylo rowniez zobaczyc Buchankemiesiac-w-podrozy-ktora-mi-sie-przysnila,214,127564&p=1445765#p1445765Pozdrawiam cieplutko.
@cccc Jeśli w ciągu najbliższych 10 lat wybierzesz się w tamte rejony, to niewątpliwie ten UAZ dalej będzie tam kursował do jeziora. A jak grzecznie poprosisz, to pewnie nawet będziesz mógł zasiąść za jego kierownicą.
:)
@marcinsss w Kirgistanie jest takie powiedzenie, ze Buchanka nie do zdarcia, nawet po domach przejedzie, mysle, ze nawet za 15 lat moze jeszcze jezdzic. Jak sam pojade to nie bede mial mozliwosci dac zarobic kierowcy z napiwkiem.Gdybym nie musial znow do A to bym jutro pojechal. Btw dzieki, ze zabrales tych Biednych ludzi, masz plusa.
:)Dobrej nocki.
@cccc Tym razem zupełnie się z Tobą nie zgadzam.
:)1. Jeżeli kierowca pozwoli Ci prowadzić jego samochód (i jednocześnie, być może jedyne, źródło utrzymania), to napiwek powinien być przynajmniej podwójny.
:)2. Nie zabrałem tych ludzi, bo byli biedni, tylko dlatego, że potrzebowali zabrania. Czy gdyby byli bogaci, to frajda ze zrobionej im przysługi byłaby mniejsza? Zresztą, kto wie, może na warunki Kirgiskie wcale nie byli biedni?
:)
@marcinsss nie przejmuj sie tak, bedzie dobrze, potrafie cieszyc sie z malych rzeczy, mi wystarczy, jak tylko wejde do srodka i chetnie porzadnie wynagrodze.
:) Nikt nie bedzie mial krzywdy na pewno. Zreszta mam juz dogadane, ze nastepnym razem wycieczka w gory Buchanka i po drodze bedziemy zabierac stopem Wszystkich, kto tylko nas zatrzyma, czy biednych czy bogatych. Ja nie oceniam ludzi po stanie konta, tylko albo ktos jest sympatyczny albo nie. Nawet bogaty moze okazac sie Biednym, gdy potrzebuje pomocy. W Son Kul wlasciciel campu z kanistrem w reku poprosil, czy go nie podwieziemy do Naryn, bo tam stalo jego auto. Kierowca zapytal mnie o zgode i sie oczywiscie zgodzilem.
:) Po drodze sympatyczny starszy Pan chwalil sie, ze ma 100 owiec, a ilosci koni to nie pamietam, ale podkreslal, ze sa bogatsi od niego. Pozdr. i milego dnia.
Wysiadamy z taxi obok meczetu. Duży i piękny. Widać, że coś się ma tam zaraz odbywać, bo ze wszystkich stron idą tam wierni. Nie jakieś tłumy, raczej pojedyncze osoby. Oczywiście sami mężczyźni. Asia chce lecieć do środka, a mi się coś w głowie dziwnego dzieje i zaczynam odczuwać jakiś irracjonalny lęk.
Asia często ma różne przeczucia. Bardzo często się sprawdzają. Mi się to przytrafia niezwykle rzadko, ale jak już przyjdzie, to nie chce z głowy wyleźć. Normalnie boję się iść do tego meczetu. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie jest to pierwszy meczet, nie mam nic do muzułmanów i nie uważam, że 90% z nich to terroryści. Więc skąd ten lęk? Może faktycznie nie powinniśmy tam wchodzić? Ale weź zatrzymaj kobietę w ferworze zwiedzania i robienia zdjęć.
Idę zatem za Asią, najpierw na dziedziniec, później do środka.
Oprócz nas jest jeszcze kilkoro turystów. Może nie będzie źle... Nie przy ludziach...
Już się prawie wyluzowałem, bo w końcu nic się nie dzieje. Podziwiam ogrom budowli, piękny sufit i wspaniały dywan gdy nagle Asia mnie trąca w ramię...
- Zobacz tego gościa...
Ten gość, to był starszy pan, siedzący troszkę z boku na dywanie, który uśmiechał się szeroko, pokazując braki w uzębieniu, machał do nas ręką i wyglądał jak... Pan Miyagi z prastarego filmu "Karate Kid". Zdjęcia temu staruszkowi nie zrobiłem, ale poniżej kadr z innego filmu tego aktora (Pat Morita, "I kowbojki mogą marzyć" (1993)). Na tym zdjęciu jeszcze bardziej przypomina tego staruszka z meczetu, tyle, że nasz staruszek był ubrany bardziej odświętnie.
Pan Miyagi uśmiechał się i machał, żeby do niego podejść.
- Dobra, zobaczyliśmy meczet, spadamy - mój lęk powrócił ze zdwojoną siłą...
- No co Ty, chodź zobaczymy, czego on chce...
- Mam złe przeczucia...
- Nie przesadzaj Najdroższy, idziemy - z wdziękiem zignorowała moje przeczucia Asia.
Pan Miyagi okazał się mało komunikatywny. Wstał z podłogi i uśmiechając się dawał znaki, żebyśmy szli za nim...
Zaczyna się - pomyślałem... Schowałem aparat do torby, żeby mieć wolne ręce. Wyjąłem aparat z powrotem - jest twardy, ciężki... Pan Myagi miał może z półtora metra wzrostu i jakieś 40 kg wagi, z drugiej strony kto oglądał "Karate Kid" ten wie, że nie ma z nim żartów.
Zaprowadził nas do jakiegoś korytarzyka przy głównej sali meczetu, gdzie była winda.
- Może on nas chce na minaret zawieźć?
- Oooo, super.... - ucieszyła się Asia oglądająca, a jakże, kolejny w tej opowieści żyrandol.
- Asiu, ja mam cały czas te złe przeczucia. Nie jedźmy z nim. Podziękujmy, powiedzmy, że się śpieszymy i spadajmy.
...
Wsiedliśmy do windy, Pan Miyagi wcisnął przycisk a winda ruszyła... w dół.
- Czyli nie minaret, a lochy pod meczetem. - z satysfakcją powiedziało moje złe przeczucie i uprzejmie podrzuciło obrazy z kilku filmów, gdzie Saraceni torturują Krzyżowców. Na chwilę zapomniałem, że meczet ma dopiero 2 lata...
Winda zatrzymała się, a to, co zobaczyliśmy po otwarciu drzwi zupełnie nie przypominało lochów, tylko kopię głównego pomieszczenia meczetu. Było równie duże, był tam identyczny, olbrzymi i przepiękny dywan i tylko sufit był zwykły.
- Łelkom, łelkom - powiedział Pan Miyagi, pokazując, że możemy sobie po tym dywanie pochodzić. Dość słabym angielskim zaczął nam tłumaczyć, że ten dywan jest identyczny, jak ten na górze, że meczet zbudowali Turcy, że w meczecie mieści się 20.000 ludzi i że tam na górze nie można chodzić po całej sali, ale tu można.
Później zaprowadził nas do jakiegoś sporego i pięknie urządzonego gabinetu. Wyglądało, że to jego gabinet. Otworzył szufladę wielkiego biurka i, ku mojemu zaskoczeniu, nie wyjął z niej noża tylko ulotki, które nam dał. Jeszcze chwilkę poopowiadał, po czym odprowadził do windy i puścił całych i zdrowych.
Odetchnąłem głęboko dopiero, kiedy wyszliśmy do parku przed meczetem.
- No widzisz, mówiłam Ci, że będzie dobrze - powiedziała Asia i poszła zrobić jeszcze kilka zdjęć meczetu z zewnątrz.
Gdybym palił, to bym sobie zapalił. Na szczęście to już prawie dziesięć lat, od kiedy rzuciłem palenie na zawsze, więc może by się chociaż czegoś napić na uspokojenie? Ta, świetny pomysł. Napić się, pod meczetem. Ale, ale... stoi kobitka, obok niej żółta beczka z napisem KWAS. No wreszcie jest okazja spróbować, jak to tutaj smakuje.
I powiem Wam, że smakuje przepysznie!. Od tego momentu, do końca wyjazdu, nie pominąłem żadnej okazji, żeby się napić kwasu.
Nie mam pojęcia, kim był Pan Miyagi, ale "... nie zapomnę go nigdy".
Nie wiem, skąd i po co był ten lęk, na szczęście minął i jak na razie nigdy więcej nie wrócił.
Wracamy do hotelu. Ten nasz hotel (Astor), to nawet fajny, tylko kilka szczegółów było dziwnych. Jak to w Azji...
- Remont ulicy przed hotelem. Nawierzchnię zdjęto całkowicie, wysypano jakieś góry piachu i kruszywa. Pewnie już jest nowa i to nie wina hotelu, niemniej jednak kilkaset metrów trzeba było dojść z buta. Dobrze, że mieliśmy plecaki, nie walizki.
- Gniazdka elektryczne w całym hotelu (jak i wszędzie indziej w Kirgistanie) były "normalne", takie jak w Polsce. Co z tego, kiedy wtyczki od hotelowych sprzętów były "angielskie"? Nie dało się czajnika włączyć. Poszedłem na recepcję po jakąś przejściówkę czy inny czajnik, a pan mi dał przejściówkę, którą wyciągnął z kontaktu pod biurkiem w innym pokoju.
- Czujki dymu na suficie. Normalnie robi się jedną, na środku pokoju. U nas były dwie. w narożnikach, bo środek sufitu zajmowała jakaś płyta na wysoki połysk. Takie rozmieszczenie czujek znacząco obniża ich skuteczność, ale co tam. Ważne, że sufit ładny.
Najlepsze ze wszystkiego było jednak śniadanie. Myślę, że człowiek, odpowiedzialny za jego przygotowanie po prostu się spóźnił, bo na początku był chaos. Śniadanie miało być od bodajże 7, i kiedy pojawiliśmy się w hotelowej śniadaniowni kilkanaście minut później, to trafiliśmy na dziwny obrazek. Prawie nic do jedzenia tam jeszcze nie było i w losowej kolejności pojawiały się różne rzeczy związane ze śniadaniem. A to serwetki, a to jogurty, a to talerzyki na ciasto... Problem polegał na tym, że pojawiały się te mniej ważne, a tych najważniejszych dość długo brakowało (np. jakichkolwiek sztućców, głównych dań typu pieczywo, sery czy jajka), a wodę na herbatę włączyli dopiero, jak już prawie kończyliśmy jedzenie.
To niemożliwe, żeby tak to wyglądało codziennie, więc obstawiam, że to była jakaś jednorazowa wpadka.
Po śniadaniu pełnym niespodzianek jedziemy na dworzec znaleźć jakiś transport do Ałmaty.
Najpierw znajduję taksówki, ale cena, którą proponują jest daleka od moich oczekiwań. Kierowcy nie są chętni do negocjacji, za to pokazują mi, skąd odjeżdżają marszrutki. Cena za marszrutkę bardzo przystępna, zatem jedziemy w ten sposób. Za resztę kirgiskich pieniędzy Asia kupuje pamiątkowe skarpetki dla córki. Ze złotą nitką. A co, na bogato. W zasadzie Asia poszła kupić pamiątkowe widokówki, ale nigdzie w okolicy największego dworca w stolicy kraju nie było takiej możliwości. Co więcej, ludzie byli mocno zdziwieni i nie bardzo rozumieli o co właściwie chodzi...
Za resztę reszty pieniędzy kupiłem sobie... kwas.
W marszrutce poznajemy Kasię i Victora - bardzo sympatyczną polsko-hiszpańską parę, która jest w podróży znacznie dłużej niż my. Nieprzerwanie od 2015 roku. Było o czym porozmawiać, i na tych rozmowach szybko nam mija droga.
Jeszcze tylko kilka uwag na temat granicy kirgisko-kazachskiej. Przypominam - w przeciwnym kierunku kierowca taksówki nam jakoś załatwił przejście poza kolejką i bez bagaży (bagaże zostały w aucie). Tym razem nie było tak super. Musieliśmy z plecakami odstać swoje najpierw przed budynkiem, następnie w budynku. Dobrze pomyślane jest to, że do budynku wpuszczają ludzi w niewielkich grupkach i dopóki cała poprzednia grupka nie zostanie obsłużona, to nie wpuszczają kolejnych.
W budynku czynnych było 6 stanowisk i dość szybko zorientowałem się, że jest pewna różnica w widzeniu tej sytuacji między nami, a miejscowymi. Dla nas była to jedna kolejka do 6 stanowisk, dla miejscowych 6 kolejek. I to, że jakiś gość się obok przepycha, to on się wcale nie przepycha, tylko stoi w innej kolejce, do innego stanowiska. I ta jego kolejka porusza się szybciej.
I tak oto dojechaliśmy z powrotem do Ałmaty...- Długo jeszcze będę czekał? - warknąłem w kierunku Ochroniarza. Gotowało się we mnie, ale wiedziałem, że tylko na spokojnie mogę coś załatwić...
- O, idzie... - powiedział Ochroniarz.
Kierownik techniczny ochrony okazał się jakimś młodym, wystraszonym łepkiem. Posłuchał o co mi chodzi, podrapał się po głowie i powiedział
- To by się musiał dyrektor zgodzić...
Bardzo brzydko zakląłem w myślach...
- Marcin! - usłyszałem gdzieś z tyłu. Odwróciłem się i zobaczyłem Asię. Biegła w moim kierunku. Miała łzy w oczach...
...
Po powrocie do Ałmaty udajemy się Yandexem do hotelu Kazakhstan.
Pamiętacie?
No. Piękny. - W zasadzie nawet nie spojrzałem. Skoro Asi się podoba, to musi być piękny. Albo przynajmniej musi mi się podobać. "
To było w czwartej części, wieki temu i chodziło o ten żyrandol:
Mieliśmy tu wrócić na przedostatnią nockę i właśnie nadszedł ten moment. Jest to hotel z tradycjami. Wybudowano go w 1977 roku. Przez długie lata był najbardziej reprezentacyjnym hotelem w stolicy oraz (do 2008 roku) najwyższym budynkiem w mieście. Aktualnie, z wysokością 102 metry, zajmuje 3 miejsce. W hotelu "czuć piniądz". Może dlatego, że wizerunek hotelu znajduje się na banknocie 5.000 tenge
Ponieważ hotel zamawiałem dużo wcześniej i w jakiejś promocji, to cena była bardzo korzystna. Zaszalałem i wziąłem taki trochę lepszy pokój. Nie dość, że miał 2 razy większą powierzchnię niż standardowy, to do tego był na 19 piętrze. Na tej lokalizacji i na widokach mi właśnie najbardziej zależało. No wiecie, żeby było widać góry...
Wyposażenie pokoju na niezłym poziomie, ale bez żadnych wielkich szaleństw. Zaskoczyła mnie jedynie zawartość "mini-baru". Czy to standardowe wyposażenie w tych lepszych hotelach? :lol:
W holu była makieta, na której można zobaczyć jak hotel wygląda w całej okazałości, wraz z przyległym terenem. Przy okazji i zdjęcie oryginału.
Wieczorem poszliśmy do baru na najwyższym piętrze, licząc na jakieś fajne foty nocne. Niestety, brudne szyby i zbyt mocne oświetlenie w środku nie dały szans. Widoki były, ale ze zdjęć nic nie wyszło. Wypiliśmy jakiegoś drinka, piwo i do spania.
Śniadanie było super. Naprawdę. Zjedliśmy w miarę wcześnie, zdaliśmy pokój, bagaże zostały w depozycie, a my do zwiedzania. Miasta nas niespecjalnie kręcą, Ałmaty nie są wyjątkiem, ale po ponad 2 tygodniach w Kirgistanie, gdzie jak wiadomo nic nie ma, trzeba było wreszcie "coś" zobaczyć. Na pierwszy ogień idzie Sobór Wniebowstąpienia Pańskiego.
Piękny budynek, którego budowę zakończono w 1907 roku. Przetrwał wiele trzęsień ziemi, pokonała go komuna. Za czasów ZSRR sobór przekształcono najpierw na radiostację, następnie na muzeum krajoznawcze, co wiązało się z kompletną przebudową wnętrza. Dopiero w 1995 roku budynek został zwrócony Kościołowi Prawosławnemu i stopniowo przywrócono jego pierwotną funkcję. Niestety, podczas naszego pobytu we wnętrzu trwały jakieś poważne remonty i wszystko było pozasłaniane i poobstawiane rusztowaniami.
W parku otaczającym sobór mnóstwo ludzi. I gołębi. Fajne miejsce na krótki wypoczynek w cieniu.
Idziemy dalej, w kierunku Arbatu. Mijamy ciekawy budynek. Zainteresowałem się, cóż to. Okazało się, że Arasan Wellness & SPA. Kiedyś po prostu miejska bania (łaźnia).
Obok Arbatu jest Centralny Dom Towarowy (ЦУМ = Центральный универсальный магазин). Większość sklepów podobna do tego, co można u nas w galeriach zobaczyć. Z rzeczy mniej oczywistych: sklep z pięknymi sukniami, kilka sklepów z futrami i automat do lodów.
Spędzamy trochę czasu na Arbacie, głównie na obserwacji ludzi. Dużo się dzieje - dzieciaki się kąpią w fontannach, mnóstwo zakochanych par, takich nastoletnich, i takich 60+. Dookoła sklepy, kawiarnie, lody. W kilku miejscach ktoś przygrywa na jakimś instrumencie. Normalny deptak w centrum miasta.
Ruszamy dalej. Kolejny punkt programu - Central Park. :)
Już na wejściu humory poprawiają nam bohaterowie naszej młodości. :)
Po drodze mijamy "Komnatę śmiechu", do której obiecuję sobie wrócić (kto oglądał "Wilka i zająca", ten wie...) i idziemy na diabelski młyn. Widać go z połowy miasta, to pewnie i widoki z niego przednie. Mnie oczywiście najbardziej zainteresował napęd. ;)
Widoki faktycznie były niezłe. I na park, i na aquapark i na miasto. Wysiadamy z karuzeli i idziemy w kierunku ZOO, ale ostatecznie przed samym wejściem rezygnujemy. ZOO nie jest chyba jakieś wyjątkowe, a my już mocno głodni. Posiedzieliśmy chwilę na ławce przy wejściu, sprawdziłem, gdzie w okolicy warto coś zjeść i poszliśmy do jakiejś restauracji. Zamawiamy jedzonko. Płacimy, bo tu płaci się z góry. I tutaj mała dygresja.
Do robienia zdjęć służyło nam kilka urządzeń.
Najbardziej podręczne i najrzadziej używane, to mój chiński telefon, z półki raczej niższej, niż wyższej. Jakość zdjęć słaba.
Niewiele lepsze są zdjęcia z iPada. Przy dobrym oświetleniu jeszcze całkiem, całkiem, ale jak zrobi się ciemniej, to słabo.
Kolejny na liście to stary Pentax MX-1. Kilka lat temu przeżył straszliwą przygodę na Bali - kąpiel w morzu. Woda nie służy urządzeniom elektronicznym, ale woda morska jest dla nich wręcz zabójcza. Nasz Pentax jakoś przeżył. Reanimowałem go (z pomocą kolegi Radka) i ostatecznie straty ograniczyły się do tego, że nie działa lampa błyskowa i bateria podtrzymująca pamięć. Każdorazowo po wymianie akumulatora trzeba od nowa ustawiać datę, godzinę i jeszcze kilka rzeczy. Ale robi świetne makro (jak na kompaktowy aparat), a pozostałe zdjęcia też są OK. Nieduży, lekki, jeździ więc z nami, jako drugi aparat.
I wreszcie aparat podstawowy: Sony a6300 z dwoma obiektywami (Sony 18-105 F4.0 oraz Samyang 12 mm F2.0).
Mam taki odruch, że jak robię zdjęcia tym Sony, to dekielek od aparatu (osłonę obiektywu) chowam do kieszeni. I właśnie, siedząc w tej restauracji i płacąc za jedzenie znajduję w kieszeni ten dekielek. Czyżbym schował aparat do torby bez dekielka? Nie, nie ma go w torbie.
- Asiu, masz aparat?
- Nie, a co?
Ponad 30 stopni Celsjusza, a ja zaczynam się oblewać zimnym potem. Sprawdzam jeszcze w plecaku.
Nic.
...Gdzie ja go miałem ostatnio?
Aparat z obiektywem to ładne kilka tysięcy PLN, ale nie wiem, czy bardziej nie przeraża mnie utrata większości zdjęć z całego wyjazdu. Tym razem nie miałem ze sobą laptopa, i jedyne kopie zdjęć były na karcie w aparacie.
Czyżby do relacji, która miała powstać po powrocie będę mógł dodać jedynie zdjęcia z iPada i Pentaxa???
...przy ZOO jeszcze chyba był, może na tej ławeczce...
Po minie Asi widzę, że już wie co się stało.
- Asia, czy kojarzysz, gdzie ostatnio mieliśmy aparat?
- Nie.
- No to czekaj tutaj, ja lecę szukać. Przy ZOO chyba jeszcze był.
Nie czekając na odpowiedź, ruszam szybkim krokiem w stronę wejścia do ZOO. To jakieś 300 m.. Po drodze uważnie się rozglądam, czy ktoś nie ma mojego Soniacza.
Nic.
Sprawdzam ławeczkę i okolice.
Nic.
Obok ławeczki jest jakiś kiosk z gadżetami. Pytam sprzedawczynię, czy cokolwiek widziała.
Nic. Kononowicz byłby zachwycony.
Rozglądam się. Na ławeczkę patrzy kamera wisząca przy wejściu do ZOO. Bingo! Za chwilę będę wiedział, czy miałem tu aparat, czy nie. Może będzie widać, że go zostawiliśmy i ktoś go wziął. Może uda się namierzyć tego kogoś... Trzeba działać szybko.
Pytam Ochroniarza przy wejściu, czy mogą sprawdzić zapis z kamer z ostatnich kilkunastu minut. Zawodowo zajmuję się m.in. instalowaniem i obsługą takich systemów, i wiem, że za 5 minut mógłbym mieć odpowiedź na moje wątpliwości. Ale nie w Kazachstanie.
- Ja tam nic nie wiem, trzeba zapytać szefa zmiany.
Szef zmiany, a właściwie Szefowa po wysłuchaniu mojej opowieści najpierw mnie zwyzywała, jak można zgubić aparat. No nie powiem, trochę mnie zatkało. Później stwierdziła, że to musi Kierownik techniczny ochrony coś zdecydować, i że ona do niego zadzwoni. I zadzwoniła, kilka razy, bo nikt nie odbierał.
Mijała minuta za minutą, a mój aparat oddalał się coraz bardziej.
W końcu ktoś odebrał. Porozmawiali chwilę i Szefowa powiedziała, że Kierownik zaraz przyjdzie. mam czekać obok Ochroniarza. I jeszcze mi wytłumaczyła, że jeżeli będę chciał wejść i oglądać ten obraz z kamer, to i tak będę musiał kupić bilet wejściowy do ZOO...
Po kolejnych kilku czy może nawet kilkunastu minutach w końcu przeszedł ten Kierownik. I przybiegła Asia.
Kiedy Asia została sama przy stole, nie usiedziała zbyt długo. Powiedziała kelnerce, że wrócimy, żeby nam zostawiła jedzenie na stole, zabrała plecak i pobiegła w przeciwnym kierunku niż ZOO, porozglądać się. Jak mi później opowiedziała obejrzała każdą ławkę, obok której przechodziliśmy. Zajrzała do każdego kosza na śmieci. Zapytała niezliczoną ilość osób, czy nie widziały aparatu. i na sam koniec, niemal już bez nadziei na sukces dotarła do młyńskiego koła. Dziewczyna, która nas na to koło wpuszczała, teraz siedziała na kasie. Na pytanie, czy nie widziała aparatu, odpowiedziała ze stoickim spokojem:
- Tak, tego szukacie? - i wyjęła spod lady naszego Soniacza.
Asi puściły nerwy. Podobno rozryczała się jak bóbr, wyściskała i wycałowała dziewczynę, która, w szoku, powtarzała tylko:
- Не надо плакать.... (Nie trzeba płakać...)
A później sobie przypomniała, że ja, gdzieś tam po drugiej stronie parku, mogę za chwilę zejść na zawał. :) Więc znowu biegiem...
Niniejszym ogłaszam, że bohaterem wyjazdu zostaje Asia!
A ja, cóż ja... aparat zostawiłem w wagoniku na diabelskim kole...
Jak już Asia złapała oddech, a ja odwołałem cyrki z ochroną i kamerami, to wróciliśmy zjeść zimny obiad, który o dziwo na nas cały czas czekał.
Do "Komnaty śmiechu" już nie wróciłem. Ponieważ mieliśmy dość wrażeń, a i pora była ku temu odpowiednia, to zamówiłem Yandex na powrót do hotelu. Na zwykły Yandex trzeba by długo czekać, więc zamówiłem wersję exclusive. Całe 2 PLN droższą. :)
Odbieramy bagaże w hotelu i kolejnym Yandexem jedziemy na nasz ostatni nocleg. Właściwie taki północleg, bo o 3:00 nad ranem go musimy opuścić. O 5:00 ma startować nasz samolot.
Hotel Aksunkar, bo w nim nocowaliśmy, ma dwie wielkie zalety: ceną i odległość od lotniska. Cena to ok. 50 PLN, a do lotniska jest jakieś 200 m spacerem. Ostrzegam tylko, że więcej zalet ten hotel nie ma.W drodze powrotnej do Polski, a później FlixBusem do domu nic ciekawego się już nie działo. Większość przespaliśmy.
I to by było na tyle.
Góry były. We wszystkich możliwych odmianach i kolorach.
Ta malutka część Kazachstanu, którą zobaczyliśmy była super, ale to Kirgistan został gwiazdą wyjazdu. Bardzo nas zaskoczył na plus. Może dlatego, że nic tam nie ma. Warto go odwiedzić, zanim zacznie się tam pojawiać coraz więcej "czegoś". Atrakcji, turystów, komercji... Bardzo możliwe, że jeszcze kiedyś tam wrócimy. Na razie jest plan, żeby zrobić kolejne kółko po okolicy z Uzbekistanem i Tadżykistanem w rolach głównych. Zahaczając o Kirgistan.
Czego sobie i Wam życzę.