Natomiast muszę Wam powiedzieć, że wioski robią ogromne wrażenie. Stoją na pełnym morzu. Wokół nic, tylko obłędny błękit. I pustka...
Ten dom stał zupełnie sam, w olbrzymiej odległości od wioski. Nie wiem dlaczego. Na pewno jednak można tu w pełni zrozumieć słowo : samotność....
Powoli zbliżamy się do Mabul...
Na wyspie nie ma przystani. W zależności od tego, gdzie się ma zarezerwowany nocleg, łódź wysadza przy hotelowych pomostach, albo bezpośrednio na plaży.
Stara platforma wiertnicza, pod którą podobno jest najdoskonalsze miejsce do nurkowania.
I wreszcie nasz ośrodek. Pierwszy "dom" po 68 godzinach...
C.D.N.
Mabul. Wreszcie! Dwa dni odpoczynku, błogiego lenistwa i nastawiania się psychicznie na spotkanie z Górą. Odetchnęliśmy z ulgą (a przynajmniej ja
:D, gdy nasza łódź zacumowała przy pomoście Arung Hayat Mabul Island Lodge, jednego z tańszych ośrodków na wyspie. Podczas załatwiania formalności z dosyć wyluzowanym właścicielem, dowiedzieliśmy się jednak paru przykrych rzeczy: 1. Ośrodek, mimo, że tańszy, również organizuje "dopływy" na wyspę dla swoich klientów. I pan nam przecież pisał na ten temat maila, zaraz zaraz, kiedy to było? A, no tak, wczoraj wieczorem przecież wysłał
:D (pewnie, każdy przecież sprawdza maila co pięć minut, zwłaszcza, że przez te cztery miesiące jakie minęły od rezerwacji wysłaliśmy do pana co najmniej cztery maile z tym pytaniem. Na żaden nie dostaliśmy odpowiedzi :/
:D
2. Każdego dnia przy pomoście cumuje też łódź, która zabiera chętnych z wszystkich ośrodków na stały ląd. Ta informacja akurat bardzo nam poprawiła humor. Niestety, nie na długo :/
:D Dużym problemem, a właściwie tragedią, okazał się fakt, że owa łódź odpływa o 10.00 rano. Tymczasem o 10.00 rano powinniśmy już siedzieć w samolocie w Sempornie i czekać na lot do Tawau, kolejnego miejsca na naszej liście "do zwiedzenia". I może nawet moglibyśmy zignorować ten fakt i po prostu wyrzucić bilety (nie oszukujmy się - ich cena była niższa, niż cena samodzielnie organizowanej łodzi), gdyby nie nasz co do minuty rozpisany plan podróży :/ W Tawau miał na nas czekać kierowca, który musiał nas szybko przewieźć w kolejne miejsce, gdzie czekał kierowca do jeszcze innego miejsca, gdzie czekał...itp.,itd. Każde spóźnienie, zmiana planu, poskutkowałaby nawet nie ominięciem jednego miejsca. Rozerwanie tego łańcuszka zależności mogłoby poskutkować (och, nie! Nie chcę nawet o tym myśleć!) czymś znacznie gorszym - rozminięciem się z Kinabalu. Czyli wszystkim sterowała magiczna data - 8 sierpnia. Cudowny dzień, na który mieliśmy zezwolenie na wspinaczkę.
3. Cena za dwie doby pobytu w ośrodku, zaakceptowana przez nas na booking.com (360 MYR), została podniesiona do 381.60, przez jakieś nie do końca zrozumiałe podatki. Ale, szczerze mówiąc, w porównaniu do naszych prawdziwych problemów, to był nic nieznaczący drobiazg (jak również fakt, że wyluzowany pan nie należy do tych, którzy kłopoczą się wydawaniem reszty :/
:D Ech, życie...
:D Naprawdę, pogodziłam się już ze swoim przeznaczeniem (i na tym poprzestańmy. Inaczej musiałabym tu dodać brzydkie słowa w stylu "mało asertywna" lub jeszcze gorsze - "frajer"
:D
Trudno. Najważniejsze, że nareszcie dostaliśmy klucze do naszego pokoju, położonego w budynku na wodzie. I ujmę to tak - na własnej skórze doznałam, jak prawdziwe jest przysłowie "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia"
:D
Nie obchodzi mnie, co ktoś o tym myśli. Dla mnie to najpiękniejsza łazienka na świecie
:) Euforii nie zaburzyło nawet spostrzeżenie, że woda z prysznica jest jedynie lekko ciepła (ok - to eufemizm
:D , za to dosyć słona
:D
Właściciel natomiast chyba poczuł lekkie wyrzuty sumienia i zaproponował, że załatwi nam prywatną łódź na powrót. Trzeba tylko zapłacić 250 MYR (mówiłam. Te wyrzuty sumienia były naprawdę lekkie
:D i będziemy mogli odpłynąć o 6.00 rano (o nie, nie! Czy już do końca życia w wakacje będę musiała wstawać o tak podłych godzinach? Nigdy więcej zorganizowanego planu podróży! Poważnie - znacznie przyjemniejsze i mniej stresujące jest pojawienie się w obcym kraju zupełnie spontanicznie - bez zarezerwowanych noclegów, bez planu. Nawet w nocy i bez znajomości języka. Wszystko jest lepsze, wszystko!
:D
Nie mieliśmy jednak wyjścia. Z resztą - 250 MYR, to i tak dużo mniej, niż 400 za osobę. Pozostało więc nam tylko cieszenie się wyspą, na którą z takim trudem udało się nam dotrzeć. Przez dwa dni nie robiliśmy nic konkretnego - po prostu cieszyliśmy się Mabul, łażąc wszędzie, gdzie się dało, zupełnie bez planu (Ha! Jednak można
:D Dzięki temu dowiedzieliśmy się wielu istotnych rzeczy : 1. Cała wyspa jest bardzo mała, co zauważyliśmy, gdy zupełnie przez przypadek obeszliśmy ją wokół :/ (a zaczęło się po prostu : chodźmy kawałek w prawo, tam jeszcze nie byliśmy
:D Jest też niejako podzielona na dwie części - na jednej z nich znajdują się luksusowe ośrodki wypoczynkowe, z prywatnymi wyprawami nurkowymi i meleksami, żeby się nie zmęczyć przejściem na plażę (:/ które trwa może 2 minuty
:D Tam mieszkają bogaci turyści (hmm...sądząc po cenach na booking.com - baaardzo bogaci). Przechadzają się po przepięknie zagrabionych alejkach i raczej nie opuszczają "swojej" części wyspy.
2. Na drugiej połowie znajduje się wioska, która aż tętni prawdziwym życiem i "nasz" ośrodek. To spostrzeżenie dostarczyło nam olbrzymiej radości, zwłaszcza, gdy okazało się, że idąc na ląd pomostem z naszego domku, wychodzi się bezpośrednio pomiędzy domami miejscowych.
3. Większość naszych współmieszkańców w ogóle nie dotyka stopą lądu. Mabul jest wymarzoną wyspą dla wielbicieli nurkowania, snoorkowania i wszystkich innych sportów wodnych. Cały pobyt można spędzić przemieszczając się między ośrodkiem, pomostem i łodzią. Natomiast wieczory spędza się tak :
4. Wioska jest znacznie bardziej interesująca i nastrojowa, niż turystyczna część wyspy. Było w niej coś takiego, że człowiek chciał przejść wzdłuż niej jeszcze raz i jeszcze raz, napawając się życzliwością mieszkańców i samym klimatem.
Malutkie sklepiki typu "mieszkańcy dla mieszkańców" z podstawowymi produktami - drobne słodycze, coca-cola rozlewana z dwulitrowej butelki i sprzedawana na kubki, dzieci oblepiające ladę i kupujące dwa żelowe cukierki "na spółę"...Cudowny, cudowny klimat...Tu bogaci turyści się nie zapędzają. W swojej części wyspy mają własne stoiska z niezbędnymi na wakacjach akcesoriami (takimi jak bermudy w palmy i jaskrawe stroje kąpielowe) - oczywiście za odpowiednio wyższą cenę.
5. Malezyjskie dzieci są...ech, brak mi słów...Można bawić się z nimi godzinami, rozmawiać przy pomocy uśmiechów i nigdy nie mieć dosyć...
I okazuje się, że chyba wszystkie dzieci na świecie kochają bańki mydlane
:)
Pobyt na Mabul składał się dla mnie z niesamowitych momentów i z emocji, których nie potrafię opisać... Kiedy stoisz z bańkami w gromadce umorusanych dzieci, które pchają się niemiłosiernie i z wyrazem szczęścia na buziach pokazują na siebie rączkami, krzycząc "Aku! Aku!", to...to wtedy czujesz, że naprawdę żyjesz....(wybacz, Kinabalu. W takich momentach zapominałam nawet o Tobie
:)
6. Nauczyliśmy się też, że angielskie słowo "chalet" wcale nie oznacza tego, co nam się wydaje, wsłuchując się w jego brzmienie
:D Była to nauka dosyć bolesna, gdy z powodów naturalnych potrzeb człowieczych stanęliśmy pod strzałką z owym napisem i przez dobrych kilkanaście minut szukaliśmy drewnianego domku z charakterystycznym serduszkiem (a było to, pech chciał, na samym środku pięknego, turystycznego ośrodka, gdzie każde źdźbło trawy jest równiutko przystrzyżone i nie ma co liczyć na żadne krzaki
:D Nie było wyjścia - zostały tylko wielkie głazy nad brzegiem morza. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że ten teren był już zajęty
:D
A teraz wyobraźcie sobie szok, jakiego doznaje człowiek, gdy staje w pozycji dosyć bezbronnej i, no...strategicznej
:D nad głazami i nagle zauważa POD sobą wielką łapę
:D Między kamieniami żyło ogromne stado waranów -niektóre większe, inne całkiem malutkie. Niestety, nestor rodu nie zaszczycił nas swoim widokiem. Siedział spokojnie pod głazem, spod którego wystawiał tylko jedną łapę. Wielkości mojej głowy :/
7. A teraz porada praktyczna dla bojących się wody i nie umiejących pływać wielbicieli snoorkowania
:D Jeżeli jesteś w takiej samej sytuacji życiowej, jak ja, nie martw się, snoorkowanie wcale nie jest dla ciebie stracone
:D Wystarczy znaleźć odpowiedni pomost z zejściem do wody i bocznymi poprzeczkami...
...upewnić się, że są solidne i mocno trzymają (to ważne
:D , a następnie można się już cieszyć urokami podwodnego życia, przesuwając się wzdłuż barierek (i trzymając się ich kurczowo
:D I wprawdzie kolega Marcin usilnie próbował mnie przekonać, że na końcu pomostu (o nie nie! Dobrze wiem, jak tam jest głęboko!
:D są najciekawsze ryby, a przy moim miejscu tylko muł i ślimaki, to w ostatecznym rozrachunku okazało się to nieprawdą
:D Bo (uwaga!uwaga!
:D) w takim mule jest mnóstwo fajnych, pełnobiałkowych żyjątek i wszyscy przychodzą tam jeść
:D I była nawet ośmiornica, i wąż morski (ale trochę słabo było ich widać przez zamuloną wodę
:D
Jest jeszcze poziom "hard", dla wyjątkowo wymagających
:D Trzeba tylko wykazać się niezłomnością i hartem ducha. Po prostu znajdujemy bardzo solidny pomost i nie zrażamy się przepasującym wejście łańcuchem z napisem "not allowed" (tu właśnie przydają się wyżej wymienione cechy
:D Idziemy na sam koniec i schodzimy na wąską platformę, lekko zalewaną wodą. Tam można się położyć i zbierać szczękę z podłogi, oglądając naprawdę przepiękną rafę koralową (ale trzeba się trzymać wyjątkowo mocno barierki, bo tam jest naprawdę głęboko. Jako dowód mogę powiedzieć, że właśnie od tej strony przypływały łodzie z turystami z drugiej części wyspy, organizatorzy wkładali ich w koła ratunkowe przywiązane linami do łódki i z każdym jednym turystą do wody schodził malezyjski ratownik, trzymając swojego podopiecznego za rękę :/
:D Są jednak pewne minusy tego sposobu - deski platformy są twarde i trochę uwierają w brzuch, a gdy chce się obejrzeć inny kawałek rafy, trzeba przekładać całe ciało na drugą stronę
:D Natomiast sama rafa - przecudna. Tylko na sam koniec można się trochę zdziwić :/ Bo okazuje się, że ten zamknięty, najlepszy pomost należy do wojska :/
:D (a strasznie się zastanawiałam, dlaczego turyści z łódek nawet do niego nie podpływają
:D I czasami to wojsko przybija do swojego pomostu :/
:D
Na szczęście żołnierze są dosyć dobrze nastawieni do takich ekscesów (a może, jak zwykle, wzbudziliśmy po prostu litość
:D i skończyło się na uśmiechach i pomachiwaniu (tak, na Mabul jest duża baza wojskowa).
Według mnie - ta wyspa (a przynajmniej jej druga, wiadomo która, połowa) to prawdziwy raj...
C.D.N.Cały pobyt na Mabul (w sumie półtora dnia) spędziliśmy na "błogim nicnierobieniu". Myszkowaliśmy po najgłębszych zakamarkach wioski,
staliśmy się niechcący główną atrakcją dla mieszkańców, kupując posiłki na miejscowych stoiskach, nieprzeznaczonych i zupełnie nieoczekujących turystycznych klientów.
Jedna z najlepszych ryb, jakie jadłam w życiu. Świeżo wyłowiona przez miejscowych rybaków i upieczona przez jedną z kobiet na grillu, zrobionym z drutów. Sprzedawana za grosze (2 MYR) i polewana przed podaniem jakąś dziwną przyprawą z plastikowej torebki. Grill, który pani rozpalała pod wieczór (pewnie wtedy mąż wracał z połowu), stawał się dla wioski miejscem spotkań. Raczej każdego z mieszkańców było stać na kawałek ryby w tej cenie, a dodatkowo za 2 MYR dostawał możliwość rozmowy z sąsiadami. Trochę zaburzyliśmy tę idyllę naszym zakupem. Nieco zaskoczona pani podała nam deskę, otrzepując ją wcześniej z piachu, żebyśmy mieli gdzie usiąść. Siedzieliśmy więc tak w oparach grilla na desce (nieuprzejmością byłoby z niej zrezygnować), jedliśmy palcami i obserwowaliśmy coraz większy tłum miejscowych, którzy schodzili się, żeby poobserwować głupiutkich turystów, wolących siedzieć tu, niż w ośrodku na drugiej części wyspy. Otaczał nas krąg uśmiechniętych życzliwie twarzy, który coraz bardziej się zacieśniał. Aż w końcu zbliżyli się do nas na tyle blisko, że można było zacząć....Oczywiście! Naukę języka
:D (pocieszeniem był fakt, że tym razem nikt nie chciał nauczyć mnie, jak w jego języku nazywa się bydło
:D Powód był prozaiczny - na wyspie bydła nie było. Natomiast otrzymaliśmy solidne wykształcenie w postaci nazw dużej ilości gatunków ryb
:D Chyba
:D Cudowni, ciepli ludzie. Brak wspólnego języka (bardzo trudno tam o angielski, zwłaszcza u starszych osób) zupełnie nie utrudniał komunikacji. Gdy przyszliśmy tam kolejnego dnia, byliśmy już witani jak starzy, dobrze znani sąsiedzi.
Myliliśmy wejście do naszego ośrodka, z wejściami do prywatnych domów. Nasz pomost wychodził prosto z wioski, więc trudno było go rozpoznać, szczególnie, gdy robiło się ciemniej. Dla mieszkańców nie był to żaden problem - witali się uśmiechem i wskazywali odpowiedni kierunek.
Muzułmański cmentarz na wyspie.
Podziwialiśmy widoki i snoorkowaliśmy (snoorkowanie - pływanie w masce z rurką i podglądanie wodnego świata, @K Marek Trusz
:) Odkryliśmy raj dla palaczy (nawet tych, którzy ograniczają
:D Paczka papierosów - 5 lub 4 MYR, w zależności od gatunku (fakt, przemycane z Indonezji, ale inna sprawa, że tych z rządową akcyzą po prostu tam nie było. No dobrze, może były - ale na drugiej części wyspy
:) Udało się nam też zakupić piwo - 7 MYR puszka. Ale przyznam się szczerze, że bardzo sprytnie najpierw oznajmiłam sprzedającej go pani, że muszę się wcześniej zapytać męża
:D - to spotkało się z jej dużą aprobatą.
Przeżyliśmy też chwilę zastanowienia się nad sobą i ludzkimi normami moralnymi, które, jak się okazuje, są jednak ruchome. Było to doświadczenie dosyć...dziwne? Obserwując bawiące się nad morzem dzieci, zauważyliśmy chłopca, który bawił się wyjątkowo dziwnie. Trzymał w ręku płaską rybę (płaską z natury, nie na skutek działalności człowieka
:D i nożyczki (!). I wycinał tej rybie falbanki w jej płaskich, bocznych płetwach (:/)
Doskonale znam nasze podejście do męczenia zwierząt, zazwyczaj reagujemy odruchowo i błyskawicznie (a szczególnie dobrze wie o tym pewien chłopczyk, spotkany we wrocławskim ZOO, który zamiast oglądać zwierzątka, jak Bóg przykazał, doskonale się realizował naciskając mieszkającą w oczku wodnym żabę patykiem. Ha! Przypuszczam, że do tej pory obchodzi każdą żabę z daleka i możliwe, że ma nocne koszmary
:D I jestem z tego dumna
:D Tym razem zareagowaliśmy jednak dziwnie łagodnie. Do tej pory nie wiem, czy chłopiec z Mabul krzywdził rybę, czy wręcz przeciwnie - może z takimi falbankami lepiej się pływa? I czy ta ryba w ogóle była żywa? Na sam koniec ryba wylądowała ponownie w wodzie (nie wiem - czy "ulepszona" wypuszczona na wolność, czy po prostu wyrzucona, bo zabawa się znudziła?). My natomiast zamyśliliśmy się nad tym, jak trudno reagować i oceniać sytuację, gdy nie zna się kultury i kontekstu...
A dzieci? Dzieci na Mabul są cudowne! Wesołe, ciekawskie i w większości odważne. W naprawdę rzadkich przypadkach widzieliśmy najpierw same oczy zza rogu lub łodzi, gdzie speszony maluch postanowił się ukryć, aby po chwili jednak podejść bliżej.
Pogoda cały czas dopisywała. Powiedziałabym nawet, że za bardzo
:D (zapamiętać - nie ma snoorkowania bez koszulki
:) Czasem tylko na horyzoncie widać było ścianę deszczu, gdzieś na morzu, która jednak do samej wyspy nie dochodziła.
Jednym słowem - raj...
Jednak w tym raju był jeden ciemniejszy punkt. Nasz pokój
:D
No ale to akurat nie była niczyja wina. Sami to sobie zrobiliśmy
:D
Prawdziwe problemy zaczęły się pojawiać dopiero ostatniego wieczoru, gdy do ośrodka przypłynął pan, który miał nas na drugi dzień (rano! Przypominam - za rano
:D zabrać na stały ląd. Przypłynął z synkiem, na oko sześcioletnim. W ośrodku mieli spędzić noc i jutro wyruszyć razem z nami w drogę powrotną. Pan nie mówił po angielsku, ale bardzo znacząco zaczął wpatrywać się w niebo. I w nadpływające coraz szybciej chmury...Kręcił głową, cmokał ostrzegawczo, aż w końcu, przez tłumacza w osobie właściciela ośrodka, przekazał nam, że jutro pogoda nie będzie najlepsza, w związku z tym, lepiej wyruszyć już o 5.00 ...:/ Patrząc na fale odbijające się od naszych platform, jakoś wyjątkowo nie zrobiła mi różnicy jeszcze wcześniejsza godzina wstawania... Noc była jedną z gorszych...Nasz domek na palach wbitych w dno morza, skrzypiał i chwiał się od uderzeń wody. Dodatkowo szum ulewy nie pozwalał zasnąć...Więc już przed 5.00 byliśmy na pomoście, gotowi do drogi.
Wiem, na zdjęciu tego dobrze nie widać, ale spróbujcie do tego obrazu dodać sobie ścianę deszczu, fale wysokie na dobry metr, świszczący wiatr, jakieś huki i trzaski i takie tam...I małą łódeczkę...I wyobraźcie sobie, że to wszystko oglądacie z chwiejącego się pomostu...Szału nie ma, prawda? Pan obchodził łódkę z każdej strony, patrzył, jak nią rzuca na wszystkie strony, cmokał, kręcił głową, wreszcie się zadumał i poszedł obudzić właściciela ośrodka. Po krótkiej rozmowie (niezbyt wesołej), właściciel oznajmił nam, że czekamy do 6.00. Bo tak będzie bezpieczniej...Kolejna godzina na trzęsącym się pomoście nie wprawiła mnie w dobry humor. Właściwie miałam tylko dwa pomysły - albo olewamy samolot i szlag trafi cały kolejny plan wyjazdu (byłam gotowa odpuścić nawet Kinabalu, przepraszam...), albo kupujemy gdzieś odpowiednią butelkę o pojemności 0,7 l, całą dla mnie :/
:D (a należę do tych o słabej głowie
:D Niezbyt widziałam inne wyjście z tej sytuacji
:)
O 6.00 pan jednak zarządził - płyniemy. Jedyną rzeczą, która dawała mi nikłą nadzieję na przeżycie tej podróży, był fakt, że pan zabrał ze sobą synka. A chyba przecież świadomie nie skazałby go na śmierć? :/ Uchwyciłam się tej myśli, bo tonący....eeee....tfu, tfu!!!, bo człowiek brzytwy się chwyta i, z zamkniętymi oczami, wsiadłam na łódź. Ciemno. Rzucało. Strzelało. Łódź skakała po falach. Przed deszczem i tryskającą wszędzie wodą nie było się gdzie ukryć, więc w kilka chwil byliśmy całkowicie mokrzy. Gdy zobaczyłam, że pan, nie bacząc na ustalenia, zmienia trasę i wpływa na teren wioski na morzu, byłam przekonana, że to ostatni mój widok w życiu :/ (w myślach zdążyłam ułożyć cały testament. Dla fly4free "zapisałam" wszystkie moje przewodniki i pamiątki z podróży :/
:D Kolega Marcin, bardzo odważny człowiek (mam nadzieję, że to czytasz i odpowiednia gratyfikacja mnie nie minie
:D, od pewnego momentu zaczął filmować naszą łódź i podróż. Bardzo miła pamiątka. Na wszystkich ujęciach prezentuję niebywałą wręcz jasność cery (z tendencjami do białej jak ściana
:D i macham figlarnie do operatora kamery paluszkiem. Środkowym :/
:D
Nie było mowy, żebyśmy dopłynęli żywi, a co dopiero zdążyli na ostatni minivan na lotnisko (o godz. 7.00, z Semporny). Jedynym, który miał na to nadzieję, był pan sternik. I wiecie co? Tego typu pomyłki są tymi, które mnie uszczęśliwiają. Punktualnie o 6.48 (co??? Dałabym sobie rękę odciąć, że ta męczarnia trwała przynajmniej cztery godziny!
:D przybiliśmy do przystani w Sempornie, a pan z dumnym uśmiechem (a naprawdę miał być z czego dumny), podawał nam plecaki...
Na miejscu odjazdu mnivanów byliśmy przed 7.00. Teraz pozostał nam już tylko jeden problem, ale bardzo istotny - znalezienie minivana z plastikowymi (żadnych miękkich, łatwo nasiąkających wodą, foteli
:D siedzeniami. To nawet nie to, że byliśmy mokrzy. My po prostu byliśmy wodą
:D Trochę przykro byłoby zniszczyć komuś auto :/ I chyba wyczerpaliśmy limit przykrych zdarzeń (na ten dzień, oczywiście. Nie łudzę się, że w ogóle
:D , bo jedyny minivan, który podjechał, miał całkowicie plastikowe wnętrze
:D 25 MYR i już o 8.15 byliśmy na lotnisku w Tawau. Idealnie na czas - odlot miał być o 10.20.
A po takich przeżyciach, to naprawdę nikt nie może mieć mi za złe, że musiałam się przebrać w suche (no, powiedzmy
:D po prostu wyjęłam z plecaka to, co było najmniej mokre
:D ubrania na samym środku lotniska w muzułmańskim kraju...
:D
C.D.N.
Japonka76 napisał:
Gratuluje zamążpójścia
;)
:D ostatnio jakoś tak wychodzi, że jestem bardzo-bardzo zamężna na wyjazdach, bo, jak się okazuje, to znacznie ułatwia wiele spraw
:D
Japonka76 napisał:
A potem wyrastają...
.................................
Japonka76 napisał:
nawet nie wiesz jak mnie uradowałaś
:lol:
I wzajemnie, siostro w problemie
:D
sim napisał:
przyznaj sie!
Przyznaję się
:D Nie ja robię zdjęcia. To działka kolegi Marcina
:) Podzieliliśmy się obowiązkami po równo. Moją robotą jest pokrzykiwanie na niego, potrącanie, poszturchiwanie i ogólnie robienie rozgardiaszu, niestety
:) udanego wyjazdu!
bozenak napisał:
dziękuję :* pozdrawiam gorąco
:)
madziaro napisał:
w grudniu Szanghaj, Borneo w marcu
8-)
Ponieważ pewnie nie zdążę skończyć relacji przed Twoim wyjazdem do Szanghaju, muszę teraz dać Ci pewną tajemną radę. Otóż to, co jest na zdjęciu w pierwszym poście, to NIE JEST ogród Yuyuan
:D my dowiedzieliśmy się o tym fakcie dopiero podczas drugiego pobytu w Szanghaju, wracając. Ale Ty nie musisz przecież powtarzać naszych błędów
:D Prawdziwy ogród poznasz po tym, że wchodząc do niego trzeba kupić bilet (30 yuanów) i po jego urodzie oczywiście. Warto
:) Udanych wyjazdów!
Bilet na lot z Tawau do Sandakan kosztował 117 MYR. Samolot był dosyć mały (podejrzanie mały:/ bo czy takie maleństwo może sobie poradzić w powietrzu? :/) (chyba powinnam zacząć się zastanawiać, czemu ja w ogóle gdzieś wyjeżdżam :/ łódka - nie pasuje, bo woda, bo wieje i, uwaga uwaga, niespodzianka - bo mokro...samolot - bo za mały i pewnie też wieje :/ no zołza, po prostu :/
:D Sam lot trwał około 40 minut i, pomimo, że szkoda było odpuszczać przemieszczanie się lądem, pozwalał oszczędzić naprawdę masę czasu.
I te widoki...Kinabatangan, jedna z najdłuższych rzek malezyjskiego Borneo...Przepływa przez dżunglę i właściwie jest jedynym sposobem, aby się głęboko do tej dżungli dostać - płynąc jej nurtem. A dostać się w to miejsce naprawdę warto - można, jeśli się ma szczęście, spotkać wolno żyjące orangutany, makaki, nosacze, krokodyle, zagrożone wyginięciem słonie karłowate i wiele innych zwierząt. Niesamowite są też wymarłe odnogi Kinabatangan. Czasami fragment rzeki zarasta i powstają małe jeziora, a sama rzeka spokojnie sobie przepływa inną drogą (patrz : zdjęcie
:)
Bardzo chcieliśmy się tam dostać, jednak przeglądanie internetowych ofert przed wyjazdem nie nastroiło nas optymistycznie. Cena. Mnie zabijała. Średnio ok. 2000 zł za dwie/trzy noce w obozowisku w dżungli i trzy rejsy po Kinabatangan. Wprawdzie zdjęcia z tych wycieczek były genialne (i te słonie! Słonie karłowate! :* ), ale koszt był zupełnie nie do przejścia. Gdybyśmy mieli płacić za te wszystkie atrakcje, równie dobrze moglibyśmy sobie po prostu wykupić cały wyjazd w agencji turystycznej i pewnie wyszłoby to nas taniej, a na pewno wesoło (np. dodatkowe wieczorki "kulturoznawcze" i takie tam
:D Postanowiliśmy więc zrobić to, w czym jesteśmy najlepsi - improwizować
:D Zarezerwowaliśmy dwa noclegi w okolicy (każdy w innym ośrodku, bo nie udało się znaleźć dwóch noclegów w jednym :/ i liczyliśmy na to, że np. podczas spaceru poznamy jakiegoś rybaka (no co, to duża rzeka, na pewno tam łowią
:D , potem standardowo wzbudzimy litość i ów dobry człowiek za niewielką opłatą zawiezie nas prosto na żerowisko słoni karłowatych. I będą całe dla nas
:D (cóż, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że na Borneo z rybakami nam nie bardzo będzie szło
:D Ale stał się cud i jeden z ośrodków (ten droższy oczywiście
:D w odpowiedzi na naszą rezerwację wysłał nam bardzo miłego maila. Sedno listu było takie : jako, że jesteśmy od teraz ich klientami, mają dla nas wspaniałą ofertę wykupienia wycieczki nad Kinabatangan : dwie noce w dżungli, wszystkie posiłki, trzy rejsy po rzece za...546 MYR od osoby. I jeszcze po nas przyjadą na lotnisko. A po wszystkim odwiozą do ośrodka (tego drugiego:/ bo, pech chciał, u nich mieliśmy nocować na samym końcu
:D Nie było się więc nad czym zastanawiać
:)
I tym sposobem zaraz po wyjściu z samolotu w Sandakan, zostaliśmy przejęci przez miłego pana z tabliczką, na której widniało niemiłosiernie przekręcone nazwisko Marcina
:D Imię zresztą też - nie wiem dlaczego dla Malezyjczyków na zawsze został Marainą i w dodatku kobietą
:D Ale liczą się chęci...
:)
Do Sepilok Jungle Resort (ośrodka, w którym rezerwowaliśmy wycieczkę) jechało się ok. 40 minut. Tam miało rozpocząć się dożywianie, chwila odpoczynku i dalej w drogę. Sam ośrodek wart był obejrzenia. Znajdował się jakby na skraju dżungli, na jego terenie chodziło się tylko po drewnianych mostkach i platformach, a noclegi były bardzo zróżnicowane cenowo - od tańszych miejsc w dormitorium, do drogich apartamentów (my zarezerwowaliśmy dwuosobowy pokój - 169 MYR). Już spacer do restauracji, w której wydawano wycieczkowiczom lunch, był niezłą przygodą
:) Z powodu widoków i, niestety, z powodu uświadomienia sobie przykrej prawdy - nad morzem nie było tego tak czuć, a tu, z powodu bliskości dżungli, wilgoć stała się wręcz oszałamiająca...Przejście paru metrów stawało się dużym wysiłkiem (na szczęście zawsze można było się wesprzeć : "posiedźmy jeszcze chwilę w tej altance...tak tu pięknie..."
:D
A pięknie naprawdę było. Nic dziwnego, że ośrodek reklamował "night jungle trekking" po swoim terenie
:)
Lunch był w formie bufetu - dużo i smacznie. Napoje dodatkowo płatne (cola - 4,5 MYR).
Jak zwykle wrzucasz zachętę, a potem każesz czekać ma więcej
:)A swoją drogą palisz fajki przed wspinaczką na górę ??? Przecież Cię zaraz tu zlinczują za to
:P
Na to czekałam
:D I już od pierwszych zdjęć i pierwszy słów mi się mega podoba
:) - jak zawsze zresztą
;) Pisz pisz dalej kochana, nie dawaj nam za długo czekać
:D
Uśmiechnięte dzieci i bańki mydlane stały się Twoim znakiem rozpoznawczym.ŁośPs. Głupio mi spytać, ale jestem w niektórych tematach trochę ciemny - co to jest "snoorkowanie"?
pestycyda napisał:Ale przyznam się szczerze, że bardzo sprytnie najpierw oznajmiłam sprzedającej go pani, że muszę się wcześniej zapytać męża
:D - to spotkało się z jej dużą aprobatą. Gratuluje zamążpójścia
;) Niesamowite to jest, dzieci na całym świecie są takie same, tak samo płaczą, tak samo się bawią, są tak samo ciekawe świata bez względu na długość czy szerokość geograficzną. A potem wyrastają tacy ekstremiści, wojownicy o tę czy inną religię czy światopogląd.
:cry: Dziękuję Ci za zdjęcie wakacyjnego pokoju, nawet nie wiesz jak mnie uradowałaś
:lol:
o mamo. a mnie zachwycaja te zdjecia z shanghaju. boje sie tylko ze to @pestycyda kwestia Twojego talentu fotograficznego i wcale to tak pieknie nie wyglada
;-) przyznaj sie!chiny nie sa na liscie na przyszly rok. jest nowa zeladia na marzec ( Fly4free & Thai airways! dzieki
;-) ) i czatuje na chile i argentyne na jesien. ale.. kto wie..
;-)
No i teraz wszyscy myslą co za potwór z tego Washington'a
;)A ja z zapartym tchem czekam na dalszy ciąg!(preferowanie z happy endem - w stylu zapomnieliście ze dla bezpieczeństwa schowaliscie gdzieś pieniądze - tak jak kolega który wracał się 100km na Sri Lance do poprzedniego miejsca noclegowego - z sukcesem)Wysłane z mojego JY-G4S przy użyciu Tapatalka
No @pestycyda ależ potęgujesz napięcie. Miało być pięknie i egzotycznie, ale malezyjski komisariat to już egzotyka wyższego rzędu. Pisz dziewczyno pisz, co dalej. @Washington gratuluje autorytetu przy okazji
;)
Oj. @Washington, dopiero teraz do mnie dotarło, jak to zabrzmiało :/ :/
:D Miałam na myśli fakt, że nasze style podróżowania leżą na dwóch przeciwległych biegunach. Ty - opanowany i zawsze wiesz, co należy zrobić i co Ci się należy. I potrafisz o to zadbać. Ja - zawsze przepłacająca, zgadzająca się na wszystko, oszukiwana na własne życzenie itp., itd.
:D (niezła reklama
:D hotelarze wszystkich krajów - macie mnie teraz, jak na tacy
:D I nie mówię, że mi z tym bardzo źle, ale czasem chciałoby się (albo po prostu trzeba) spróbować czegoś innego
:) A ponieważ jest to dla mnie bardzo trudne, to zostałeś mi w głowie niejako w formie pewnej "idei podróżowania". Łatwiej mi wtedy postępować niezgodnie z moją "nienegocjowalną" naturą
:D @Japonka76, najgorsze jest to, że wcale nie próbuję budować napięcia :/ po prostu zaczynam pisać, planuję, że napiszę dużo więcej, a nagle zaczynam sobie wspominać i w połowie moich grafomańskich wynurzeń nadchodzi noc :/
:DPozdrawiam:)
No tak, wróciłem do Twojej opowieści z przyjemnością tym większą, że przez dobre dwa tygodnie zaglądania tutaj żyłem w przekonaniu, że zrobiłaś dłuższą przerwę w pisaniu - dopiero dzisiaj odkryłem (hm!), że wystarczyło przejść na kolejną stronę żeby czytać dalej. A tak przy okazji sytuacji na komisariacie, zastanawiam się, czy rzeczywiście Twój ojciec pozwala Ci na takie wyprawy?
Ja to po każdej relacji Pestycydy to chciałam się z nią wybrać na wakacje
:D
;)
;)
8-) ale po tych wizytach na komisariatach w Borneo....
8-)
8-)
:lol: I ta kobra...
:o
:o Pozostanę na czytaniu z wielką przyjemnością relacji
8-)
8-)
:lol:
:oops:
:P
;)
;)
;)
;)
fantastyczne zdjęcia @pestycyda! nie mogłam się napatrzeć i nadziwić ,jak u każdego nosacza inna końcowka tego nochala.
:shock: Jakie to bardzo ludzkie
:)
Żona mnie uświadomiła, że piszesz relację
:D i oczywiście jak zawsze z zapartym tchem czytałem linijka po linijce, jakby pominąć ten jeden przykry incydent to po prostu bajka!!! Nie piecz pierników, nie lep uszek
:P karpia tez nie musi być, wole małpy
:D karm nas dalsza częścią opowieści
;-) Pozdrawiam serdecznie Max
No Kinabalu rzeczywiście robi wrażenie, zwłaszcza w chmurach wygląda groźnie. Stopniujesz napięcie, ale mam nadzieję, że udało się bez przeszkód zdobyć szczyt.
Z ciekawości spytam - chodziłaś wcześniej po górach? Np. choćby po Tatrach? Miałaś jakieś przygotowanie kondycyjne?Chodzi mi o to, czy poszłaś z marszu na Kinabalu, czy też rzeczywiście ta góra jest aż tak wymagająca + wilgotność, co powoduje te problemy wydolnościowe.
O kurczę, ale smutna końcówka! Potrafię sobie wyobrazić Twoje rozgoryczenie, ale to była jedyna racjonalna decyzja. Wspaniałe zdjęcia i świetna relacja - Borneo podskoczyło do pierwszej trójki na mojej liście miejsc do zobaczenia :)
O kurczę, ale smutna końcówka! Potrafię sobie wyobrazić Twoje rozgoryczenie, ale to była jedyna racjonalna decyzja. Wspaniałe zdjęcia i świetna relacja - Borneo podskoczyło do pierwszej trójki na mojej liście miejsc do zobaczenia
:)
Nie przejmuj się @pestycyda tym rzyganiem w górach na przyszłość. Kiedyś na kacu zrobiłem trasę z Doliny Kir na Kasprowy Wierch. Dopadło mnie to samo
:)
Oj szkoda... Ale przynajmniej w relacji znalazły się zdjęcia ze szczytu więc nie jest aż tak źle
:)Na pocieszenie (i w ramach podziękowania za wszystkie świetne relacje - przy czym ta najlepsza) zrobiłem Ci avatar, bo nie masz
:D
szacunek, że podjęłaś taką decyzję! wbrew pozorom podjęcie jej wymagało pewnie większej siły niż decyzja o kontynuowaniu trekkingu
:( ale przyłączam się do wcześniejszych opinii - nie warto ryzykować! znasz to powiedzenie.. "co ma wisieć, nie utonie
:)"? boję się tylko o jedno..
:) jak ty moja Droga do każdego z krajów, w których byłaś będziesz musiała jeszcze z jakiegoś powodu wrócić..... to obawiam się, że może Ci życia zabraknąć!!
:D hehe
@pestycyda Jebal Tubkal czeka - Myślę, że to będzie godny rywal Kinbalu. Świetnie czyta i ogląda się Twoją relację. Wysłane z mojego SM-G935F przy użyciu Tapatalka
Kochani, wiedziałam, że można na Was liczyć. Dziękuję :* Wbrew pozorom, to dla mnie bardzo emocjonalny wpis i długo biłam się z myślami, jak to zrobić. I czy mogę się tu aż tak odsłonić. Dziękuję za to, że mogłam....@sranda, trudno mi odpowiedzieć na pytanie. Nie jestem typem sportowca, ale przed wyjazdem zrobiłam, co mogłam. Na Kinabalu nie wchodziłam "z marszu". Chodzę po górach, po Tatrach też. Przed wyjazdem biegałam, robiłam treningi wytrzymałościowe, starałam się lepiej odżywiać i, wbrew pozorom, faktycznie ograniczyłam palenie. Spałam na 3500 m n.p.m. i nie było żadnych problemów. Po prostu myślę, że jednak każdy organizm reaguje inaczej. Ale czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałam. Pewnie mogłam się lepiej przygotować - zawsze można "lepiej" i "więcej"... @zuzanna_89, @olus, @bozenak, @Japonka76 - dzięki za słowa wsparcia. Byłam i w jakiś sposób nadal jestem tym, hmmm, "załamana" to może nie jest odpowiednie słowo. Bardziej - siedzi gdzieś to we mnie w środku, znacie to uczucie, prawda? Chciałam tam wejść bardziej, niż wielu innych rzeczy w życiu. Jednak pocieszam się jednym - po powrocie, ktoś mądry (dziękuję :* ) powiedział tak : jeśli jeden członek wyprawy wszedł na szczyt, to wyprawa jest udana...@Don_Bartoss -
:D
:D
:D "you made my day"
:D
:D Dziękuję
:D Delikatnie chcę Ci jednak przypomnieć, że nie tylko samo rzyganie było moim problemem
:D @dj3500 - jesteś cudowny
:D ten avatar to cała ja, poważnie
:D Prześlij mi go na priv, proszę - z chęcią skorzystam
:D@Maxima0909 - dziękuję... Masz rację, to było mega trudne. Miło mi rozmawiać z kimś, kto to rozumie...@Kalispell - dziękuję. Po prostu bardzo miło poczuć wsparcie...
@pestycydaNa szczyt zawsze jeszcze można spróbować się kiedyś wybrać. A nieostrożni bohaterowie w górach potrafią kończyć na pierwszej stronie newsów. Jest dobrze. Byłaś tam, zaszłaś tak wysoko jak się dało. I potrafiłaś poprawnie ocenić swoje siły. Na dodatek potrafisz o tym otwarcie napisać, co - myślę - jest bardzo cenną informacją dla innych, którzy może planują podobne wyprawy. Brawo!
Zła
:evil: jestem , ze już się kończy twoja relacja . Miło jest zaglądać na fly4free i szukać - dodała Pestycyda następną część
8-) . Kończ w 2016 - będę głosowąć na Ciebie
:P
:P . Macie już jakieś plany gdzie następny wypad??
@Kalispell, dziękuję za miłe słowa
:)Co do sprawy z kradzieżą - trudno powiedzieć. Policja miała przeprowadzić śledztwo, a później, z tego co udało się nam zorientować, mieli 3 miesiące na to, żeby nas poinformować o efektach. Cała dokumentacja miała przyjść do nas pocztą. Dalej czekamy
:) Sama jestem ciekawa, co tam będzie napisane. Hm, rozprawa sądowa w Malezji? Brzmi ciekawie
:) zwłaszcza, że podobno pracodawca musi wtedy dać pełnopłatny urlop
:)
Tak ogólnie, Pestycydo, nie pozostaje nic innego, jak podziękować Ci z wspaniałą relację. I pozostaje tylko nadzieja, że pozwolisz nam odbyć z Tobą następną podróż w Himalaje. Łoś
Co z tego że nie udało się zdobyć tej głupiej góry (ups, mam nadzieję że nie usłyszy z tak daleka) I tak wspaniała relacja i wspaniała wyprawa, cudne zdjęcia! Gratuluję i zazdroszczę, to trochę taka sytuacja: też bym tak chciała ale się boję
;)
i zgodnie z "obietnicą" po pierwszym wpisie tej relacji, wstrzymałem się z jej czytaniem do zakończenia i...ślicznie dziękuje za miły wieczór jaki mogłem dziś z Wami spędzić na Borneo
:)
Co ja się będę wysilać - skopiuję po prostu mój komentarz z innej Twojej relacji bo nic dodać nic ujać:gosiagosia napisał:Specjalnie do Twoich relacji powinno się dorobić przycisk "bardzo lubię"
:lol: Gratuluję Ci umiejętności pisania zabawnie o rzeczach, które zabawne na pewno dla Was wtedy nie były.@olus - możesz sobie poczytać o podróży kajakiem na Palau - polecam - jestem pod jej absolutnym wrażeniem
:D
olus napisał:Co ja będę wieczorami czytać?
:) Ty, moja droga, masz wieczorami PISAĆ
:DK Marek Trusz napisał:odbyć z Tobą następną podróż w Himalaje Znając moje grafomańskie zapędy, pewnie tego nie unikniesz
:Dmaginiak napisał: tej głupiej góry (ups, mam nadzieję że nie usłyszy z tak daleka)
:D
:D
:D dziękuję - najlepsze pocieszenie w życiu
:D@marcino123, zastanawiałam się, czy dotrzymasz obietnicy
:) mi jeszcze nigdy się nie udało tak przetrzymać czyjejś relacji, choć próbowałam - jestem za bardzo niecierpliwa. I jak? Lepiej się czyta całą naraz? (bo nie wiem, czy mi się opłaca powstrzymywać ciekawość
:)@gosiagosia - mogę Ci odpowiedzieć tylko dokładnie tym samym, co ostatnio - bardzo dużo nas to nauczyło (wiem, frazes, ale to prawda). Owszem, takie doświadczenia nie są super przyjemne, ale można z nich naprawdę wiele wynieść.Dziękuję za miłe słowa i pozdrawiam
:)
Przeczytałem po zapoznaniu się z wynikami głosowania na relację miesiąca i mam pytanie - czy akceptowalne jest słowo "zajebisty"? Bo tylko takie mi pasuje
:D
@pestycydaOdświeżam sobie tę relację po raz drugi, bo się stęskniłem. Mam jednak pytanie - jest szansa na przywrócenie wyświetlania obrazków? U mnie PhotoBucket twierdzi, że ich nie pokaże :/
:D
@wilku17, oficjalnie stwierdzam, że kończę współpracę z photobucket. I każdemu to radzę :/ Szczerze mówiąc, to płakać mi się chce, jak pomyślę o ponownym wgrywaniu zdjęć do wszystkich relacji. W jednej już to przechodziłam i to chyba gorsza robota, niż napisanie relacji od nowa:/ Pewnie się w końcu za to zabiorę pomalutku, ale już naprawdę nie mam pomysłu, gdzie można umieszczać zdjęcia, żeby były bezpieczne (w sensie : nie zniknęły znowu). Może ktoś z Was ma jakąś radę, sprawdzony portal, nie wiem...? Z góry dziękuję za wszelkie sugestie.Pozdrawiam:)
@pestycyda Ja umieszczam zdjęcia na f4f na społeczności. Jedyny problem jest taki, że zdjęcia trzeba tam dodać pojedynczo, to znaczy w każde oddzielnie kliknąc przy dodawaniu, nie da się zaznaczyć wszystkich naraz i wgrać. Przez to jest to dość czasochłonne, ale potem ze zdjęciami w relacji nic sie już nie dzieje.
Natomiast muszę Wam powiedzieć, że wioski robią ogromne wrażenie. Stoją na pełnym morzu. Wokół nic, tylko obłędny błękit. I pustka...
Ten dom stał zupełnie sam, w olbrzymiej odległości od wioski. Nie wiem dlaczego. Na pewno jednak można tu w pełni zrozumieć słowo : samotność....
Powoli zbliżamy się do Mabul...
Na wyspie nie ma przystani. W zależności od tego, gdzie się ma zarezerwowany nocleg, łódź wysadza przy hotelowych pomostach, albo bezpośrednio na plaży.
Stara platforma wiertnicza, pod którą podobno jest najdoskonalsze miejsce do nurkowania.
I wreszcie nasz ośrodek. Pierwszy "dom" po 68 godzinach...
C.D.N.
Mabul. Wreszcie! Dwa dni odpoczynku, błogiego lenistwa i nastawiania się psychicznie na spotkanie z Górą. Odetchnęliśmy z ulgą (a przynajmniej ja :D, gdy nasza łódź zacumowała przy pomoście Arung Hayat Mabul Island Lodge, jednego z tańszych ośrodków na wyspie. Podczas załatwiania formalności z dosyć wyluzowanym właścicielem, dowiedzieliśmy się jednak paru przykrych rzeczy:
1. Ośrodek, mimo, że tańszy, również organizuje "dopływy" na wyspę dla swoich klientów. I pan nam przecież pisał na ten temat maila, zaraz zaraz, kiedy to było? A, no tak, wczoraj wieczorem przecież wysłał :D (pewnie, każdy przecież sprawdza maila co pięć minut, zwłaszcza, że przez te cztery miesiące jakie minęły od rezerwacji wysłaliśmy do pana co najmniej cztery maile z tym pytaniem. Na żaden nie dostaliśmy odpowiedzi :/ :D
2. Każdego dnia przy pomoście cumuje też łódź, która zabiera chętnych z wszystkich ośrodków na stały ląd. Ta informacja akurat bardzo nam poprawiła humor. Niestety, nie na długo :/ :D Dużym problemem, a właściwie tragedią, okazał się fakt, że owa łódź odpływa o 10.00 rano. Tymczasem o 10.00 rano powinniśmy już siedzieć w samolocie w Sempornie i czekać na lot do Tawau, kolejnego miejsca na naszej liście "do zwiedzenia". I może nawet moglibyśmy zignorować ten fakt i po prostu wyrzucić bilety (nie oszukujmy się - ich cena była niższa, niż cena samodzielnie organizowanej łodzi), gdyby nie nasz co do minuty rozpisany plan podróży :/ W Tawau miał na nas czekać kierowca, który musiał nas szybko przewieźć w kolejne miejsce, gdzie czekał kierowca do jeszcze innego miejsca, gdzie czekał...itp.,itd. Każde spóźnienie, zmiana planu, poskutkowałaby nawet nie ominięciem jednego miejsca. Rozerwanie tego łańcuszka zależności mogłoby poskutkować (och, nie! Nie chcę nawet o tym myśleć!) czymś znacznie gorszym - rozminięciem się z Kinabalu. Czyli wszystkim sterowała magiczna data - 8 sierpnia. Cudowny dzień, na który mieliśmy zezwolenie na wspinaczkę.
3. Cena za dwie doby pobytu w ośrodku, zaakceptowana przez nas na booking.com (360 MYR), została podniesiona do 381.60, przez jakieś nie do końca zrozumiałe podatki. Ale, szczerze mówiąc, w porównaniu do naszych prawdziwych problemów, to był nic nieznaczący drobiazg (jak również fakt, że wyluzowany pan nie należy do tych, którzy kłopoczą się wydawaniem reszty :/ :D Ech, życie... :D Naprawdę, pogodziłam się już ze swoim przeznaczeniem (i na tym poprzestańmy. Inaczej musiałabym tu dodać brzydkie słowa w stylu "mało asertywna" lub jeszcze gorsze - "frajer" :D
Trudno. Najważniejsze, że nareszcie dostaliśmy klucze do naszego pokoju, położonego w budynku na wodzie. I ujmę to tak - na własnej skórze doznałam, jak prawdziwe jest przysłowie "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" :D
Nie obchodzi mnie, co ktoś o tym myśli. Dla mnie to najpiękniejsza łazienka na świecie :) Euforii nie zaburzyło nawet spostrzeżenie, że woda z prysznica jest jedynie lekko ciepła (ok - to eufemizm :D , za to dosyć słona :D
Właściciel natomiast chyba poczuł lekkie wyrzuty sumienia i zaproponował, że załatwi nam prywatną łódź na powrót. Trzeba tylko zapłacić 250 MYR (mówiłam. Te wyrzuty sumienia były naprawdę lekkie :D i będziemy mogli odpłynąć o 6.00 rano (o nie, nie! Czy już do końca życia w wakacje będę musiała wstawać o tak podłych godzinach? Nigdy więcej zorganizowanego planu podróży! Poważnie - znacznie przyjemniejsze i mniej stresujące jest pojawienie się w obcym kraju zupełnie spontanicznie - bez zarezerwowanych noclegów, bez planu. Nawet w nocy i bez znajomości języka. Wszystko jest lepsze, wszystko! :D
Nie mieliśmy jednak wyjścia. Z resztą - 250 MYR, to i tak dużo mniej, niż 400 za osobę. Pozostało więc nam tylko cieszenie się wyspą, na którą z takim trudem udało się nam dotrzeć. Przez dwa dni nie robiliśmy nic konkretnego - po prostu cieszyliśmy się Mabul, łażąc wszędzie, gdzie się dało, zupełnie bez planu (Ha! Jednak można :D Dzięki temu dowiedzieliśmy się wielu istotnych rzeczy :
1. Cała wyspa jest bardzo mała, co zauważyliśmy, gdy zupełnie przez przypadek obeszliśmy ją wokół :/ (a zaczęło się po prostu : chodźmy kawałek w prawo, tam jeszcze nie byliśmy :D Jest też niejako podzielona na dwie części - na jednej z nich znajdują się luksusowe ośrodki wypoczynkowe, z prywatnymi wyprawami nurkowymi i meleksami, żeby się nie zmęczyć przejściem na plażę (:/ które trwa może 2 minuty :D Tam mieszkają bogaci turyści (hmm...sądząc po cenach na booking.com - baaardzo bogaci). Przechadzają się po przepięknie zagrabionych alejkach i raczej nie opuszczają "swojej" części wyspy.
2. Na drugiej połowie znajduje się wioska, która aż tętni prawdziwym życiem i "nasz" ośrodek. To spostrzeżenie dostarczyło nam olbrzymiej radości, zwłaszcza, gdy okazało się, że idąc na ląd pomostem z naszego domku, wychodzi się bezpośrednio pomiędzy domami miejscowych.
3. Większość naszych współmieszkańców w ogóle nie dotyka stopą lądu. Mabul jest wymarzoną wyspą dla wielbicieli nurkowania, snoorkowania i wszystkich innych sportów wodnych. Cały pobyt można spędzić przemieszczając się między ośrodkiem, pomostem i łodzią. Natomiast wieczory spędza się tak :
4. Wioska jest znacznie bardziej interesująca i nastrojowa, niż turystyczna część wyspy. Było w niej coś takiego, że człowiek chciał przejść wzdłuż niej jeszcze raz i jeszcze raz, napawając się życzliwością mieszkańców i samym klimatem.
Malutkie sklepiki typu "mieszkańcy dla mieszkańców" z podstawowymi produktami - drobne słodycze, coca-cola rozlewana z dwulitrowej butelki i sprzedawana na kubki, dzieci oblepiające ladę i kupujące dwa żelowe cukierki "na spółę"...Cudowny, cudowny klimat...Tu bogaci turyści się nie zapędzają. W swojej części wyspy mają własne stoiska z niezbędnymi na wakacjach akcesoriami (takimi jak bermudy w palmy i jaskrawe stroje kąpielowe) - oczywiście za odpowiednio wyższą cenę.
5. Malezyjskie dzieci są...ech, brak mi słów...Można bawić się z nimi godzinami, rozmawiać przy pomocy uśmiechów i nigdy nie mieć dosyć...
I okazuje się, że chyba wszystkie dzieci na świecie kochają bańki mydlane :)
Pobyt na Mabul składał się dla mnie z niesamowitych momentów i z emocji, których nie potrafię opisać... Kiedy stoisz z bańkami w gromadce umorusanych dzieci, które pchają się niemiłosiernie i z wyrazem szczęścia na buziach pokazują na siebie rączkami, krzycząc "Aku! Aku!", to...to wtedy czujesz, że naprawdę żyjesz....(wybacz, Kinabalu. W takich momentach zapominałam nawet o Tobie :)
6. Nauczyliśmy się też, że angielskie słowo "chalet" wcale nie oznacza tego, co nam się wydaje, wsłuchując się w jego brzmienie :D Była to nauka dosyć bolesna, gdy z powodów naturalnych potrzeb człowieczych stanęliśmy pod strzałką z owym napisem i przez dobrych kilkanaście minut szukaliśmy drewnianego domku z charakterystycznym serduszkiem (a było to, pech chciał, na samym środku pięknego, turystycznego ośrodka, gdzie każde źdźbło trawy jest równiutko przystrzyżone i nie ma co liczyć na żadne krzaki :D Nie było wyjścia - zostały tylko wielkie głazy nad brzegiem morza. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że ten teren był już zajęty :D
A teraz wyobraźcie sobie szok, jakiego doznaje człowiek, gdy staje w pozycji dosyć bezbronnej i, no...strategicznej :D nad głazami i nagle zauważa POD sobą wielką łapę :D Między kamieniami żyło ogromne stado waranów -niektóre większe, inne całkiem malutkie. Niestety, nestor rodu nie zaszczycił nas swoim widokiem. Siedział spokojnie pod głazem, spod którego wystawiał tylko jedną łapę. Wielkości mojej głowy :/
7. A teraz porada praktyczna dla bojących się wody i nie umiejących pływać wielbicieli snoorkowania :D Jeżeli jesteś w takiej samej sytuacji życiowej, jak ja, nie martw się, snoorkowanie wcale nie jest dla ciebie stracone :D Wystarczy znaleźć odpowiedni pomost z zejściem do wody i bocznymi poprzeczkami...
...upewnić się, że są solidne i mocno trzymają (to ważne :D , a następnie można się już cieszyć urokami podwodnego życia, przesuwając się wzdłuż barierek (i trzymając się ich kurczowo :D I wprawdzie kolega Marcin usilnie próbował mnie przekonać, że na końcu pomostu (o nie nie! Dobrze wiem, jak tam jest głęboko! :D są najciekawsze ryby, a przy moim miejscu tylko muł i ślimaki, to w ostatecznym rozrachunku okazało się to nieprawdą :D Bo (uwaga!uwaga! :D) w takim mule jest mnóstwo fajnych, pełnobiałkowych żyjątek i wszyscy przychodzą tam jeść :D I była nawet ośmiornica, i wąż morski (ale trochę słabo było ich widać przez zamuloną wodę :D
Jest jeszcze poziom "hard", dla wyjątkowo wymagających :D Trzeba tylko wykazać się niezłomnością i hartem ducha. Po prostu znajdujemy bardzo solidny pomost i nie zrażamy się przepasującym wejście łańcuchem z napisem "not allowed" (tu właśnie przydają się wyżej wymienione cechy :D Idziemy na sam koniec i schodzimy na wąską platformę, lekko zalewaną wodą. Tam można się położyć i zbierać szczękę z podłogi, oglądając naprawdę przepiękną rafę koralową (ale trzeba się trzymać wyjątkowo mocno barierki, bo tam jest naprawdę głęboko. Jako dowód mogę powiedzieć, że właśnie od tej strony przypływały łodzie z turystami z drugiej części wyspy, organizatorzy wkładali ich w koła ratunkowe przywiązane linami do łódki i z każdym jednym turystą do wody schodził malezyjski ratownik, trzymając swojego podopiecznego za rękę :/ :D Są jednak pewne minusy tego sposobu - deski platformy są twarde i trochę uwierają w brzuch, a gdy chce się obejrzeć inny kawałek rafy, trzeba przekładać całe ciało na drugą stronę :D Natomiast sama rafa - przecudna.
Tylko na sam koniec można się trochę zdziwić :/ Bo okazuje się, że ten zamknięty, najlepszy pomost należy do wojska :/ :D (a strasznie się zastanawiałam, dlaczego turyści z łódek nawet do niego nie podpływają :D I czasami to wojsko przybija do swojego pomostu :/ :D
Na szczęście żołnierze są dosyć dobrze nastawieni do takich ekscesów (a może, jak zwykle, wzbudziliśmy po prostu litość :D i skończyło się na uśmiechach i pomachiwaniu (tak, na Mabul jest duża baza wojskowa).
Według mnie - ta wyspa (a przynajmniej jej druga, wiadomo która, połowa) to prawdziwy raj...
C.D.N.Cały pobyt na Mabul (w sumie półtora dnia) spędziliśmy na "błogim nicnierobieniu". Myszkowaliśmy po najgłębszych zakamarkach wioski,
staliśmy się niechcący główną atrakcją dla mieszkańców, kupując posiłki na miejscowych stoiskach, nieprzeznaczonych i zupełnie nieoczekujących turystycznych klientów.
Jedna z najlepszych ryb, jakie jadłam w życiu. Świeżo wyłowiona przez miejscowych rybaków i upieczona przez jedną z kobiet na grillu, zrobionym z drutów. Sprzedawana za grosze (2 MYR) i polewana przed podaniem jakąś dziwną przyprawą z plastikowej torebki. Grill, który pani rozpalała pod wieczór (pewnie wtedy mąż wracał z połowu), stawał się dla wioski miejscem spotkań. Raczej każdego z mieszkańców było stać na kawałek ryby w tej cenie, a dodatkowo za 2 MYR dostawał możliwość rozmowy z sąsiadami. Trochę zaburzyliśmy tę idyllę naszym zakupem. Nieco zaskoczona pani podała nam deskę, otrzepując ją wcześniej z piachu, żebyśmy mieli gdzie usiąść. Siedzieliśmy więc tak w oparach grilla na desce (nieuprzejmością byłoby z niej zrezygnować), jedliśmy palcami i obserwowaliśmy coraz większy tłum miejscowych, którzy schodzili się, żeby poobserwować głupiutkich turystów, wolących siedzieć tu, niż w ośrodku na drugiej części wyspy. Otaczał nas krąg uśmiechniętych życzliwie twarzy, który coraz bardziej się zacieśniał. Aż w końcu zbliżyli się do nas na tyle blisko, że można było zacząć....Oczywiście! Naukę języka :D (pocieszeniem był fakt, że tym razem nikt nie chciał nauczyć mnie, jak w jego języku nazywa się bydło :D Powód był prozaiczny - na wyspie bydła nie było. Natomiast otrzymaliśmy solidne wykształcenie w postaci nazw dużej ilości gatunków ryb :D Chyba :D Cudowni, ciepli ludzie. Brak wspólnego języka (bardzo trudno tam o angielski, zwłaszcza u starszych osób) zupełnie nie utrudniał komunikacji. Gdy przyszliśmy tam kolejnego dnia, byliśmy już witani jak starzy, dobrze znani sąsiedzi.
Myliliśmy wejście do naszego ośrodka, z wejściami do prywatnych domów. Nasz pomost wychodził prosto z wioski, więc trudno było go rozpoznać, szczególnie, gdy robiło się ciemniej. Dla mieszkańców nie był to żaden problem - witali się uśmiechem i wskazywali odpowiedni kierunek.
Muzułmański cmentarz na wyspie.
Podziwialiśmy widoki i snoorkowaliśmy (snoorkowanie - pływanie w masce z rurką i podglądanie wodnego świata, @K Marek Trusz :)
Odkryliśmy raj dla palaczy (nawet tych, którzy ograniczają :D Paczka papierosów - 5 lub 4 MYR, w zależności od gatunku (fakt, przemycane z Indonezji, ale inna sprawa, że tych z rządową akcyzą po prostu tam nie było. No dobrze, może były - ale na drugiej części wyspy :) Udało się nam też zakupić piwo - 7 MYR puszka. Ale przyznam się szczerze, że bardzo sprytnie najpierw oznajmiłam sprzedającej go pani, że muszę się wcześniej zapytać męża :D - to spotkało się z jej dużą aprobatą.
Przeżyliśmy też chwilę zastanowienia się nad sobą i ludzkimi normami moralnymi, które, jak się okazuje, są jednak ruchome. Było to doświadczenie dosyć...dziwne? Obserwując bawiące się nad morzem dzieci, zauważyliśmy chłopca, który bawił się wyjątkowo dziwnie. Trzymał w ręku płaską rybę (płaską z natury, nie na skutek działalności człowieka :D i nożyczki (!). I wycinał tej rybie falbanki w jej płaskich, bocznych płetwach (:/)
Doskonale znam nasze podejście do męczenia zwierząt, zazwyczaj reagujemy odruchowo i błyskawicznie (a szczególnie dobrze wie o tym pewien chłopczyk, spotkany we wrocławskim ZOO, który zamiast oglądać zwierzątka, jak Bóg przykazał, doskonale się realizował naciskając mieszkającą w oczku wodnym żabę patykiem. Ha! Przypuszczam, że do tej pory obchodzi każdą żabę z daleka i możliwe, że ma nocne koszmary :D I jestem z tego dumna :D Tym razem zareagowaliśmy jednak dziwnie łagodnie. Do tej pory nie wiem, czy chłopiec z Mabul krzywdził rybę, czy wręcz przeciwnie - może z takimi falbankami lepiej się pływa? I czy ta ryba w ogóle była żywa? Na sam koniec ryba wylądowała ponownie w wodzie (nie wiem - czy "ulepszona" wypuszczona na wolność, czy po prostu wyrzucona, bo zabawa się znudziła?). My natomiast zamyśliliśmy się nad tym, jak trudno reagować i oceniać sytuację, gdy nie zna się kultury i kontekstu...
A dzieci? Dzieci na Mabul są cudowne! Wesołe, ciekawskie i w większości odważne. W naprawdę rzadkich przypadkach widzieliśmy najpierw same oczy zza rogu lub łodzi, gdzie speszony maluch postanowił się ukryć, aby po chwili jednak podejść bliżej.
Pogoda cały czas dopisywała. Powiedziałabym nawet, że za bardzo :D (zapamiętać - nie ma snoorkowania bez koszulki :) Czasem tylko na horyzoncie widać było ścianę deszczu, gdzieś na morzu, która jednak do samej wyspy nie dochodziła.
Jednym słowem - raj...
Jednak w tym raju był jeden ciemniejszy punkt. Nasz pokój :D
No ale to akurat nie była niczyja wina. Sami to sobie zrobiliśmy :D
Prawdziwe problemy zaczęły się pojawiać dopiero ostatniego wieczoru, gdy do ośrodka przypłynął pan, który miał nas na drugi dzień (rano! Przypominam - za rano :D zabrać na stały ląd. Przypłynął z synkiem, na oko sześcioletnim. W ośrodku mieli spędzić noc i jutro wyruszyć razem z nami w drogę powrotną. Pan nie mówił po angielsku, ale bardzo znacząco zaczął wpatrywać się w niebo. I w nadpływające coraz szybciej chmury...Kręcił głową, cmokał ostrzegawczo, aż w końcu, przez tłumacza w osobie właściciela ośrodka, przekazał nam, że jutro pogoda nie będzie najlepsza, w związku z tym, lepiej wyruszyć już o 5.00 ...:/ Patrząc na fale odbijające się od naszych platform, jakoś wyjątkowo nie zrobiła mi różnicy jeszcze wcześniejsza godzina wstawania...
Noc była jedną z gorszych...Nasz domek na palach wbitych w dno morza, skrzypiał i chwiał się od uderzeń wody. Dodatkowo szum ulewy nie pozwalał zasnąć...Więc już przed 5.00 byliśmy na pomoście, gotowi do drogi.
Wiem, na zdjęciu tego dobrze nie widać, ale spróbujcie do tego obrazu dodać sobie ścianę deszczu, fale wysokie na dobry metr, świszczący wiatr, jakieś huki i trzaski i takie tam...I małą łódeczkę...I wyobraźcie sobie, że to wszystko oglądacie z chwiejącego się pomostu...Szału nie ma, prawda?
Pan obchodził łódkę z każdej strony, patrzył, jak nią rzuca na wszystkie strony, cmokał, kręcił głową, wreszcie się zadumał i poszedł obudzić właściciela ośrodka. Po krótkiej rozmowie (niezbyt wesołej), właściciel oznajmił nam, że czekamy do 6.00. Bo tak będzie bezpieczniej...Kolejna godzina na trzęsącym się pomoście nie wprawiła mnie w dobry humor. Właściwie miałam tylko dwa pomysły - albo olewamy samolot i szlag trafi cały kolejny plan wyjazdu (byłam gotowa odpuścić nawet Kinabalu, przepraszam...), albo kupujemy gdzieś odpowiednią butelkę o pojemności 0,7 l, całą dla mnie :/ :D (a należę do tych o słabej głowie :D Niezbyt widziałam inne wyjście z tej sytuacji :)
O 6.00 pan jednak zarządził - płyniemy. Jedyną rzeczą, która dawała mi nikłą nadzieję na przeżycie tej podróży, był fakt, że pan zabrał ze sobą synka. A chyba przecież świadomie nie skazałby go na śmierć? :/ Uchwyciłam się tej myśli, bo tonący....eeee....tfu, tfu!!!, bo człowiek brzytwy się chwyta i, z zamkniętymi oczami, wsiadłam na łódź. Ciemno. Rzucało. Strzelało. Łódź skakała po falach. Przed deszczem i tryskającą wszędzie wodą nie było się gdzie ukryć, więc w kilka chwil byliśmy całkowicie mokrzy. Gdy zobaczyłam, że pan, nie bacząc na ustalenia, zmienia trasę i wpływa na teren wioski na morzu, byłam przekonana, że to ostatni mój widok w życiu :/ (w myślach zdążyłam ułożyć cały testament. Dla fly4free "zapisałam" wszystkie moje przewodniki i pamiątki z podróży :/ :D Kolega Marcin, bardzo odważny człowiek (mam nadzieję, że to czytasz i odpowiednia gratyfikacja mnie nie minie :D, od pewnego momentu zaczął filmować naszą łódź i podróż. Bardzo miła pamiątka. Na wszystkich ujęciach prezentuję niebywałą wręcz jasność cery (z tendencjami do białej jak ściana :D i macham figlarnie do operatora kamery paluszkiem. Środkowym :/ :D
Nie było mowy, żebyśmy dopłynęli żywi, a co dopiero zdążyli na ostatni minivan na lotnisko (o godz. 7.00, z Semporny). Jedynym, który miał na to nadzieję, był pan sternik. I wiecie co? Tego typu pomyłki są tymi, które mnie uszczęśliwiają. Punktualnie o 6.48 (co??? Dałabym sobie rękę odciąć, że ta męczarnia trwała przynajmniej cztery godziny! :D przybiliśmy do przystani w Sempornie, a pan z dumnym uśmiechem (a naprawdę miał być z czego dumny), podawał nam plecaki...
Na miejscu odjazdu mnivanów byliśmy przed 7.00. Teraz pozostał nam już tylko jeden problem, ale bardzo istotny - znalezienie minivana z plastikowymi (żadnych miękkich, łatwo nasiąkających wodą, foteli :D siedzeniami. To nawet nie to, że byliśmy mokrzy. My po prostu byliśmy wodą :D Trochę przykro byłoby zniszczyć komuś auto :/ I chyba wyczerpaliśmy limit przykrych zdarzeń (na ten dzień, oczywiście. Nie łudzę się, że w ogóle :D , bo jedyny minivan, który podjechał, miał całkowicie plastikowe wnętrze :D
25 MYR i już o 8.15 byliśmy na lotnisku w Tawau. Idealnie na czas - odlot miał być o 10.20.
A po takich przeżyciach, to naprawdę nikt nie może mieć mi za złe, że musiałam się przebrać w suche (no, powiedzmy :D po prostu wyjęłam z plecaka to, co było najmniej mokre :D ubrania na samym środku lotniska w muzułmańskim kraju... :D
C.D.N.
Bilet na lot z Tawau do Sandakan kosztował 117 MYR. Samolot był dosyć mały (podejrzanie mały:/ bo czy takie maleństwo może sobie poradzić w powietrzu? :/) (chyba powinnam zacząć się zastanawiać, czemu ja w ogóle gdzieś wyjeżdżam :/ łódka - nie pasuje, bo woda, bo wieje i, uwaga uwaga, niespodzianka - bo mokro...samolot - bo za mały i pewnie też wieje :/ no zołza, po prostu :/ :D Sam lot trwał około 40 minut i, pomimo, że szkoda było odpuszczać przemieszczanie się lądem, pozwalał oszczędzić naprawdę masę czasu.
I te widoki...Kinabatangan, jedna z najdłuższych rzek malezyjskiego Borneo...Przepływa przez dżunglę i właściwie jest jedynym sposobem, aby się głęboko do tej dżungli dostać - płynąc jej nurtem. A dostać się w to miejsce naprawdę warto - można, jeśli się ma szczęście, spotkać wolno żyjące orangutany, makaki, nosacze, krokodyle, zagrożone wyginięciem słonie karłowate i wiele innych zwierząt. Niesamowite są też wymarłe odnogi Kinabatangan. Czasami fragment rzeki zarasta i powstają małe jeziora, a sama rzeka spokojnie sobie przepływa inną drogą (patrz : zdjęcie :)
Bardzo chcieliśmy się tam dostać, jednak przeglądanie internetowych ofert przed wyjazdem nie nastroiło nas optymistycznie. Cena. Mnie zabijała. Średnio ok. 2000 zł za dwie/trzy noce w obozowisku w dżungli i trzy rejsy po Kinabatangan. Wprawdzie zdjęcia z tych wycieczek były genialne (i te słonie! Słonie karłowate! :* ), ale koszt był zupełnie nie do przejścia. Gdybyśmy mieli płacić za te wszystkie atrakcje, równie dobrze moglibyśmy sobie po prostu wykupić cały wyjazd w agencji turystycznej i pewnie wyszłoby to nas taniej, a na pewno wesoło (np. dodatkowe wieczorki "kulturoznawcze" i takie tam :D Postanowiliśmy więc zrobić to, w czym jesteśmy najlepsi - improwizować :D Zarezerwowaliśmy dwa noclegi w okolicy (każdy w innym ośrodku, bo nie udało się znaleźć dwóch noclegów w jednym :/ i liczyliśmy na to, że np. podczas spaceru poznamy jakiegoś rybaka (no co, to duża rzeka, na pewno tam łowią :D , potem standardowo wzbudzimy litość i ów dobry człowiek za niewielką opłatą zawiezie nas prosto na żerowisko słoni karłowatych. I będą całe dla nas :D (cóż, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że na Borneo z rybakami nam nie bardzo będzie szło :D
Ale stał się cud i jeden z ośrodków (ten droższy oczywiście :D w odpowiedzi na naszą rezerwację wysłał nam bardzo miłego maila. Sedno listu było takie : jako, że jesteśmy od teraz ich klientami, mają dla nas wspaniałą ofertę wykupienia wycieczki nad Kinabatangan : dwie noce w dżungli, wszystkie posiłki, trzy rejsy po rzece za...546 MYR od osoby. I jeszcze po nas przyjadą na lotnisko. A po wszystkim odwiozą do ośrodka (tego drugiego:/ bo, pech chciał, u nich mieliśmy nocować na samym końcu :D Nie było się więc nad czym zastanawiać :)
I tym sposobem zaraz po wyjściu z samolotu w Sandakan, zostaliśmy przejęci przez miłego pana z tabliczką, na której widniało niemiłosiernie przekręcone nazwisko Marcina :D Imię zresztą też - nie wiem dlaczego dla Malezyjczyków na zawsze został Marainą i w dodatku kobietą :D Ale liczą się chęci... :)
Do Sepilok Jungle Resort (ośrodka, w którym rezerwowaliśmy wycieczkę) jechało się ok. 40 minut. Tam miało rozpocząć się dożywianie, chwila odpoczynku i dalej w drogę. Sam ośrodek wart był obejrzenia. Znajdował się jakby na skraju dżungli, na jego terenie chodziło się tylko po drewnianych mostkach i platformach, a noclegi były bardzo zróżnicowane cenowo - od tańszych miejsc w dormitorium, do drogich apartamentów (my zarezerwowaliśmy dwuosobowy pokój - 169 MYR). Już spacer do restauracji, w której wydawano wycieczkowiczom lunch, był niezłą przygodą :) Z powodu widoków i, niestety, z powodu uświadomienia sobie przykrej prawdy - nad morzem nie było tego tak czuć, a tu, z powodu bliskości dżungli, wilgoć stała się wręcz oszałamiająca...Przejście paru metrów stawało się dużym wysiłkiem (na szczęście zawsze można było się wesprzeć : "posiedźmy jeszcze chwilę w tej altance...tak tu pięknie..." :D
A pięknie naprawdę było. Nic dziwnego, że ośrodek reklamował "night jungle trekking" po swoim terenie :)
Lunch był w formie bufetu - dużo i smacznie. Napoje dodatkowo płatne (cola - 4,5 MYR).