Posiłek z takim widokiem - nie ma lepszej restauracji na świecie
:)
C.D.N.I nadszedł, niestety, nasz ostatni dzień pobytu na Borneo. Jedyną pociechą był fakt, że przy przesiadce spędzimy jeszcze kilkanaście godzin w Szanghaju. Samolot mieliśmy mieć o 1.30 w nocy, natomiast hostel trzeba było opuścić do 12.00. Nie było to jednak żadnym problemem - w hostelu działa bezpłatna przechowalnia bagażu. Bez żadnego obciążenia więc (jeśli nie liczyć bolących po spotkaniu z Kinabalu mięśni, piekącego i swędzącego ciała - tym razem po spotkaniu z piaskowymi diabłami i lejących się z nas hektolitrów potu) wyruszyliśmy na zwiedzanie Kota Kinabalu.
Kota Kinabalu to miasto o dwóch twarzach. Przy głównych ulicach znajdują się duże sklepy i eleganckie restauracje - czyli według mnie, naprawdę nic ciekawego. Natomiast wystarczy wejść w którąś z bocznych uliczek, żeby natychmiast przenieść się w zupełnie inny świat.
Na dziś nie mieliśmy żadnych konkretnych planów. Chcieliśmy się po prostu powłóczyć, ponapawać klimatem, kupić pamiątki i prezenty dla bliskich...Taki dzień totalnego "nicnierobienia". I ten zamysł udało się nam zrealizować w stu procentach. Najpierw wybraliśmy się na poszukiwanie pamiątek. Ponieważ była dosyć wczesna pora i targi dopiero zaczynały się rozstawiać, na pierwszy rzut poszły po prostu sklepy z pamiątkami dla turystów. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru nic w nich kupować, chcieliśmy się tylko, ot tak, porozglądać i zorientować, co i za ile można kupić. Przy okazji odkryliśmy, że w dzień na nocnym targu, w długiej hali, porozstawiane są miliony stoisk z wszystkimi niepotrzebnymi rzeczami, jakie tylko możesz sobie wymarzyć
:D Są chusty we wszystkich kolorach tęczy, "tradycyjne" obrazy, "tradycyjna" biżuteria i w ogóle wszystko "tradycyjne" i "oryginalne". Trochę to wygląda jak Sukiennice
:D Ale zajrzeć warto - ceny nie odstraszają. Przeżyliśmy tam jednak bardzo niemiłe spotkanie, które znacznie przyspieszyło nasze wyjście z tego przybytku ("O, zobacz, jak śliczna torebka w kształcie żabki" przy bliższych oględzinach okazała się po prostu wydrążoną i utwardzoną czymś żabą, na rzemyku. Każda chętna dama mogła schować w niej portfelik, wkładając go przez rozciągnięty przerażająco pyszczek :/
Postanowiliśmy też "podarować sobie odrobinę luksusu" i skorzystać z oferty eleganckiej, chińskiej restauracji (nie bez znaczenia był fakt, że miała klimatyzację
:D Poza tym, Jack skutecznie zasiał w nas uwielbienie do chińskich potraw. Jako znawcy chińskiej kuchni, zamówiliśmy dwa, przepięknie wyglądające desery i napoje - 17 MYR.
I jednak Jack miał, jak zawsze rację, gdy mówił : "Wy nie zamawiacie. Ja zamówię. Ja wiem, co dla was dobre". Szkoda, że go tu teraz nie było - może przestrzegłby nas przed tą ogromną pomyłką
:D Otóż to, co na zdjęciu, jest całkowicie, ale to całkowicie niejadalne! To chyba kruszony lód, polany syropem kokosowym i karmelowym i czymś jeszcze i posypany fasolą i kukurydzą :/ Każdy z tych smaków osobno może i jest super, ale w zestawieniu...To, na szczęście, deser Marcina
:D Choć, szczerze mówiąc, mój był wcale nie lepszy - cały z tych zielonych glutów.
A tak wyglądała nasza "odrobina luksusu" po paru minutach - roztopiła się w jakąś okropną breję :/ Niestety, była to bardzo elegancka restauracja, wypełniona szczęśliwymi Chińczykami, którzy z olbrzymią przyjemnością zajadali swoje potrawy. Na nas patrzyli z dużą podejrzliwością - dlaczego nie jemy tych smakołyków? Głupio nam było bardzo, ale nie mieliśmy wyjścia - po prostu po szybkim uregulowaniu rachunku ...uciekliśmy z niej. Biegiem
:D Żeby zabić paskudny smak w ustach (trochę jednak tego spróbowaliśmy), postanowiliśmy pocieszyć się w jednej z bocznych uliczek.
Wprawdzie bez klimatyzacji, ale za to smacznie i klimatycznie
:) Taka porcja - 4 MYR.
Spacerowaliśmy wąskimi uliczkami i podglądaliśmy życie miejscowych. Ryby suszące się na słońcu.
Dzieci pomagające rodzicom przygotować się do wieczornego handlu.
Czekaliśmy, aż do końca rozłoży się targ na jednym z bocznych placów. Liczyliśmy, że właśnie na nim kupimy wszystkie pamiątki - bo będą "prawdziwe", bez "tradycyjnych" i "oryginalnych" przedmiotów. Niestety, przeżyłam ogromny szok, gdy wreszcie się rozłożył :/ Każdy, ale to każdy sprzedający był Chińczykiem, a na swoich straganach miał dokładnie te same rzeczy, które można kupić w sklepach "wszystko za 2.50" :/ Trochę głupio byłoby przywieźć z końca świata np. "plastry, które oczyszczają organizm" (w dodatku dosyć za nie przepłacając :/ W końcu stanęło na tym, że jeśli nic nie znajdziemy gdzie indziej, to po prostu po przyjeździe wybierzemy się na zakupy do jednego z tych sklepików w Polsce
:D Prezenty w nim zakupione będą dokładnie takie same, jak nabyte tutaj, a nie będziemy przynajmniej ich dźwigać przez pół świata. No i taniej będzie
:)
Rozrywka dzieci sklepikarzy - ponad ich głowami wisiał telewizor, do którego zbiegały się wszystkie maluchy z okolicy. Patrzyły w mieniący się ekran, jak urzeczone.
Na "nicnierobieniu" wbrew pozorom czas dosyć szybko mija. Zaczął się zbliżać wieczór, więc ruszyliśmy w kierunku nocnego targu. To miejsce dawało gwarancję, że zjemy coś smacznego.
Jeśli będziecie w Kota Kinabalu, pamiętajcie - odwiedzenie nocnego targu jest absolutną koniecznością
:) Jedyny problem, jaki ma się w tym miejscu, to problem z wyborem - który z tych smakołyków zjeść najpierw?
:)
A cały czas towarzyszą nam takie widoki. Bajka.
Obładowani zakupami, przysiedliśmy na nadbrzeżnym murku. Po raz ostatni chcieliśmy ponapawać się klimatem i chłonąć, jak najwięcej. Obserwowaliśmy więc całe otoczenie i bawiące się na nadbrzeżu dzieci.
A bawiły się naprawdę znakomicie - nawzajem wciągały się po tym murku, żeby za chwilę zepchnąć się ponownie z głośnym chichotem.
Nadbrzeże jest znakomitym punktem obserwacyjnym, żeby podziwiać zachód słońca. A naprawdę jest co podziwiać.
Można skorzystać z punktu obserwacyjnego na mostku.
My jednak woleliśmy korzystać z własnego punktu obserwacyjnego, na który, za pomocą baniek mydlanych, zwabiliśmy sobie najlepsze na świecie towarzystwo
:)
Rodzice zaczęli powoli zabierać dzieci z nadbrzeża i odpływać z nimi do swoich statko-domów, stojących na morzu.
Było pięknie. Ale było też trochę smutno i nostalgicznie. Ostatni wieczór na Borneo. Coś się kończy...
I ta uparta myśl, że się nie udało, że nie zrealizowałam tego, po co właściwie przyjechałam...
Nie wiem, co mogę tu więcej dodać. To był chyba dla mnie taki bardzo "do środka" moment...
Do hostelu wróciliśmy po 22.00. Szybka kąpiel i pani recepcjonistka zamówiła nam taksówkę na lotnisko (30 MYR). I tak pożegnaliśmy się z Borneo - wyspą, która ma tak wiele do zaoferowania, że pewnie miesiąc pobytu nie starczyłby, żeby poznać jej wszystkie tajemnice.
Samolot był opóźniony niecałą godzinę, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby wydać ostatnie ringgity.
Taki zestaw w sklepiku na lotnisku - 25 MYR (na drugą buteleczkę już nam nie starczyło
:D I uważam, że to były bardzo dobrze wydane pieniądze
:D
C.D.N.@BrunoJ, @Gollum, @Grzegorz40, @bozenak - bardzo dziękuję za miłe słowa
:) O tak, jedzenie to coś, co kocham i nie mogę się powstrzymać, żeby o nim nie mówić
:D (choć jakoś dziwnie nabrałam urazu do chińskich deserów
:D
W Szanghaju wylądowaliśmy około 6.00 rano. Kolejny samolot, do Pragi, mieliśmy 00.45 - więc całkiem dużo czasu na zwiedzanie (tylko co jeszcze moglibyśmy zobaczyć? W końcu w ogrodzie Yuyuan, według nas, już byliśmy, a skoro tak, to zwiedziliśmy też Stare Miasto - całkiem z resztą skromne
:D. Nie mogło być inaczej, bo przecież ogród tam właśnie leży :/
:D Postawiliśmy więc na improwizację (wiem, brzmi śmiesznie, ale w ramach oszczędności wagowej bagażu, zabraliśmy ze sobą tylko dwie kartki skserowane z przewodnika po Szanghaju. Jedna była o Starym Mieście właśnie, a druga o ogrodzie - wprawdzie trochę się dziwiłam, gdy będąc tu za pierwszym razem i patrząc na jedyny, wyglądający na starszy, budynek, czytałam z kartki : "Stare Miasto to najstarsza, zamieszkana dzielnica (!!!) w Szanghaju" :/
:D Ale cóż, Chińczycy chyba nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać...:/
:D Wiza tranzytowa (gdy ma się bilet na dalszy lot) jest wydawana za darmo. Niestety, do końca nie wiem, na jak długi czas - słyszałam o 24, 36 i nawet 72 godzinach. Cieszyliśmy się, że w ogóle ją dostaliśmy (a na pewno nie w głowie było mi dopytywać się miłego, wróć - strasznego służbisty w okienku
:D Kolejka do niego była dosyć długa (lotnisko opuściliśmy dopiero po 8.00), wzdłuż czekających turystów przechadzali się umundurowani panowie, którzy co chwilę wyłuskiwali kogoś z kolejki i prowadzili do osobnego pokoju (na przesłuchanie? Chyba coś w tym rodzaju. Widzieliśmy wychodzące dwie czy trzy zestresowane rodziny, które skarżyły się, że przetrzymywano je tam ponad 3 godziny :/ ) Dodatkowo pan wydawał się bardzo niezadowolony z powodu obecności w naszych paszportach pieczątki z ...Gruzji :/ Wskazywał na nią palcem i groźnie krzyczał (groźnie, ale niewyraźnie, więc nie mogę podać szczegółów
:D Wołał umundurowanych panów i, wskazując na niefortunną pieczątkę, bardzo się im żalił i takie tam (oczyma duszy widziałam już, jak prawie siedemnastogodzinną przerwę w locie spędzamy w zamkniętym pokoju, odpowiadając na jakieś absurdalne pytania). Na szczęście w końcu pan odpuścił - pewnie ze względu na nasz wyjątkowy, stoicki spokój i brak kłótni (wynikający z faktu, że nie rozumieliśmy ani słowa
:D Pan wprawdzie mówił po angielsku, ale był to najładniejszy wariant anglochińskiego, jaki słyszałam
:D Później wpadliśmy na przypuszczalny powód jego zdenerwowania - najwyraźniej gruzińska pieczątka skojarzyła mu się z koreańską. Innego wyjścia nie widzę.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do stacji metra. Za 80 yuanów kupiliśmy bilet, uprawniający na przejazdy koleją magnetyczną przez siedem dni i wszystkimi numerami metra - ale tylko przez dobę. Bardzo chcieliśmy przejechać się Maglevem, który osiąga 431 km/h. A, ponieważ na ogół z pobytu w tych samych miejscach, ludzie pokazują takie same zdjęcia, my będziemy wyjątkowo oryginalni
:D
Nie mamy zdjęcia samego Magleva (nie zrobiliśmy z podniecenia podróżą
:D , ale mamy tablicę informacyjną.
Nie mamy też zdjęcia z momentu, gdy pociąg osiągnął 431 km/h (a osiągnął - na krótką chwilę) - też z przejęcia
:D Zdążyliśmy zrobić tylko to, gdy zaczął zwalniać. Natomiast trzeba przyznać, że przyspieszenie ma znakomite, a na stacji końcowej znalazł się po 8 minutach od wystartowania (droga metrem w podobne rejony zajmuje około godziny).
Natomiast minusem tej szybkości jest to, że człowiek prawie nic nie może zdążyć zrobić - ani sfotografować widoków, ani tablicy z podaną prędkością
:D Nie zdążyłam też sprawdzić tego, co bardzo mnie nurtowało - mianowicie faktu, czy w Maglevie jest toaleta
:D
Na ostatniej stacji znajduje się muzeum Magleva. Wstęp darmowy + dodatkowa zachęta w postaci klimatyzacji
:) Przedstawiono tam historię pociągu - zarówno przy pomocy plansz, jak i różnych interaktywnych atrakcji. Np dowiedziałam się prawdy na temat mojej kondycji fizycznej :/ Oj, słabo (tłumaczyć mnie może jedynie fakt, że jechałam z obciążeniem
:D
Do centrum nie da się dojechać Maglevem. Trzeba się przesiąść do metra. Stacje są dobrze oznakowane, postanowiliśmy więc kierować się na dobrze już nam znaną Yuyuan Garden.
Trochę nam jednak nie wyszło, bo wylądowaliśmy w bardzo nowoczesnej i mocno handlowej części miasta. Jednak, klucząc ulicami, weszliśmy ponownie na ulubiony przez nas szlak - czyli trasę wąskich uliczek i małych sklepików.
Raj dla palaczy. Średnio - 4,5 yuana za paczkę. A jakie miały piękne opakowania - małe dzieła sztuki
:)
Naprawdę wolę wchodzić w takie kąty, niż zwiedzać galerie handlowe, choćby były nie wiem jak ekskluzywne i nowoczesne. W Szanghaju na każdym kroku rzucają się w oczy kontrasty. Obok wystylizowanych ślicznotek, niosących torby z zakupami od znanych projektantów - takie zaułki. Jeśli miałabym wybrać, co jest piękniejsze - nie musiałabym się długo zastanawiać.
I, jakimś cudem (to był naprawdę cud
:D trafiliśmy w znane nam miejsce - okolice promenady Bund.
O, i jest Stare Miasto! Ale tu już przecież byliśmy. To może wejdźmy w tę małą uliczkę i zobaczymy, co jest dalej?
Tak. Takiego rozwoju sytuacji się nie spodziewałam :/
:D Panie i Panowie, przedstawiam Wam prawdziwe Stare Miasto Szanghaju :
Hmm, do naszych olbrzymich już zalet musimy dodać jeszcze jedną - znakomitą orientację w terenie :/
:D Otóż, okazało się, że gdy byliśmy tu ostatnim razem, jakoś, nie wiem dlaczego :/, zatrzymaliśmy się przy jednym z pierwszych budynków, uznając, też nie wiem dlaczego :/ , że to już wszystko
:D Prawdziwi z nas odkrywcy!
:D Wystarczyło przejść kilkanaście metrów dalej, żeby trafić na zabytkowe uliczki (och, jak dobrze, że mieliśmy w Szanghaju aż dwa postoje! Inaczej do końca życia mogłabym żyć w przekonaniu, że ci Chińczycy, to strasznie przesadzają, nazywając jeden dom "dzielnicą Stare Miasto" :/
:D
Niestety, inni ludzie nie mieli problemów z tym, żeby tu trafić :/
:D Przepiękne uliczki, jednak ogromny tłum, nawet, jak na Chiny.
Z resztą, nie ma się co dziwić - to chyba jedna z największych atrakcji turystycznych w Szanghaju. I tak, pomimo tłumów, pomimo tego, że pewnie to trochę "fałszywe" (folklor robiony dla turystów, coś, jak Sukiennice) - warto zobaczyć. Dla Europejczyka to miejsce i tak jest bardzo interesujące, a, zazwyczaj, nie ma odpowiedniej wiedzy (przepraszam, jak kogoś uraziłam. Po prostu ja nie mam odpowiedniej wiedzy), żeby odróżnić "udawane" od "prawdziwego". Na środku głównego placu swoje kramy rozstawiają rzemieślnicy różnego rodzaju. Można ich zobaczyć przy pracy, może też zakupić któryś z ich wytworów.
Naszyjnik, który mnie zachwycił. Zapisaną na nim sentencję można przeczytać tylko korzystając z lupy.
Piękne, ręcznie malowane wachlarze.
Pan malujący obrazki przy pomocy specjalnie zapuszczonego, wyjątkowo długiego paznokcia. Maczając go w tuszu tworzy takie arcydzieła.
Jak zwykle wrzucasz zachętę, a potem każesz czekać ma więcej
:)A swoją drogą palisz fajki przed wspinaczką na górę ??? Przecież Cię zaraz tu zlinczują za to
:P
Na to czekałam
:D I już od pierwszych zdjęć i pierwszy słów mi się mega podoba
:) - jak zawsze zresztą
;) Pisz pisz dalej kochana, nie dawaj nam za długo czekać
:D
Uśmiechnięte dzieci i bańki mydlane stały się Twoim znakiem rozpoznawczym.ŁośPs. Głupio mi spytać, ale jestem w niektórych tematach trochę ciemny - co to jest "snoorkowanie"?
pestycyda napisał:Ale przyznam się szczerze, że bardzo sprytnie najpierw oznajmiłam sprzedającej go pani, że muszę się wcześniej zapytać męża
:D - to spotkało się z jej dużą aprobatą. Gratuluje zamążpójścia
;) Niesamowite to jest, dzieci na całym świecie są takie same, tak samo płaczą, tak samo się bawią, są tak samo ciekawe świata bez względu na długość czy szerokość geograficzną. A potem wyrastają tacy ekstremiści, wojownicy o tę czy inną religię czy światopogląd.
:cry: Dziękuję Ci za zdjęcie wakacyjnego pokoju, nawet nie wiesz jak mnie uradowałaś
:lol:
o mamo. a mnie zachwycaja te zdjecia z shanghaju. boje sie tylko ze to @pestycyda kwestia Twojego talentu fotograficznego i wcale to tak pieknie nie wyglada
;-) przyznaj sie!chiny nie sa na liscie na przyszly rok. jest nowa zeladia na marzec ( Fly4free & Thai airways! dzieki
;-) ) i czatuje na chile i argentyne na jesien. ale.. kto wie..
;-)
No i teraz wszyscy myslą co za potwór z tego Washington'a
;)A ja z zapartym tchem czekam na dalszy ciąg!(preferowanie z happy endem - w stylu zapomnieliście ze dla bezpieczeństwa schowaliscie gdzieś pieniądze - tak jak kolega który wracał się 100km na Sri Lance do poprzedniego miejsca noclegowego - z sukcesem)Wysłane z mojego JY-G4S przy użyciu Tapatalka
No @pestycyda ależ potęgujesz napięcie. Miało być pięknie i egzotycznie, ale malezyjski komisariat to już egzotyka wyższego rzędu. Pisz dziewczyno pisz, co dalej. @Washington gratuluje autorytetu przy okazji
;)
Oj. @Washington, dopiero teraz do mnie dotarło, jak to zabrzmiało :/ :/
:D Miałam na myśli fakt, że nasze style podróżowania leżą na dwóch przeciwległych biegunach. Ty - opanowany i zawsze wiesz, co należy zrobić i co Ci się należy. I potrafisz o to zadbać. Ja - zawsze przepłacająca, zgadzająca się na wszystko, oszukiwana na własne życzenie itp., itd.
:D (niezła reklama
:D hotelarze wszystkich krajów - macie mnie teraz, jak na tacy
:D I nie mówię, że mi z tym bardzo źle, ale czasem chciałoby się (albo po prostu trzeba) spróbować czegoś innego
:) A ponieważ jest to dla mnie bardzo trudne, to zostałeś mi w głowie niejako w formie pewnej "idei podróżowania". Łatwiej mi wtedy postępować niezgodnie z moją "nienegocjowalną" naturą
:D @Japonka76, najgorsze jest to, że wcale nie próbuję budować napięcia :/ po prostu zaczynam pisać, planuję, że napiszę dużo więcej, a nagle zaczynam sobie wspominać i w połowie moich grafomańskich wynurzeń nadchodzi noc :/
:DPozdrawiam:)
No tak, wróciłem do Twojej opowieści z przyjemnością tym większą, że przez dobre dwa tygodnie zaglądania tutaj żyłem w przekonaniu, że zrobiłaś dłuższą przerwę w pisaniu - dopiero dzisiaj odkryłem (hm!), że wystarczyło przejść na kolejną stronę żeby czytać dalej. A tak przy okazji sytuacji na komisariacie, zastanawiam się, czy rzeczywiście Twój ojciec pozwala Ci na takie wyprawy?
Ja to po każdej relacji Pestycydy to chciałam się z nią wybrać na wakacje
:D
;)
;)
8-) ale po tych wizytach na komisariatach w Borneo....
8-)
8-)
:lol: I ta kobra...
:o
:o Pozostanę na czytaniu z wielką przyjemnością relacji
8-)
8-)
:lol:
:oops:
:P
;)
;)
;)
;)
fantastyczne zdjęcia @pestycyda! nie mogłam się napatrzeć i nadziwić ,jak u każdego nosacza inna końcowka tego nochala.
:shock: Jakie to bardzo ludzkie
:)
Żona mnie uświadomiła, że piszesz relację
:D i oczywiście jak zawsze z zapartym tchem czytałem linijka po linijce, jakby pominąć ten jeden przykry incydent to po prostu bajka!!! Nie piecz pierników, nie lep uszek
:P karpia tez nie musi być, wole małpy
:D karm nas dalsza częścią opowieści
;-) Pozdrawiam serdecznie Max
No Kinabalu rzeczywiście robi wrażenie, zwłaszcza w chmurach wygląda groźnie. Stopniujesz napięcie, ale mam nadzieję, że udało się bez przeszkód zdobyć szczyt.
Z ciekawości spytam - chodziłaś wcześniej po górach? Np. choćby po Tatrach? Miałaś jakieś przygotowanie kondycyjne?Chodzi mi o to, czy poszłaś z marszu na Kinabalu, czy też rzeczywiście ta góra jest aż tak wymagająca + wilgotność, co powoduje te problemy wydolnościowe.
O kurczę, ale smutna końcówka! Potrafię sobie wyobrazić Twoje rozgoryczenie, ale to była jedyna racjonalna decyzja. Wspaniałe zdjęcia i świetna relacja - Borneo podskoczyło do pierwszej trójki na mojej liście miejsc do zobaczenia :)
O kurczę, ale smutna końcówka! Potrafię sobie wyobrazić Twoje rozgoryczenie, ale to była jedyna racjonalna decyzja. Wspaniałe zdjęcia i świetna relacja - Borneo podskoczyło do pierwszej trójki na mojej liście miejsc do zobaczenia
:)
Nie przejmuj się @pestycyda tym rzyganiem w górach na przyszłość. Kiedyś na kacu zrobiłem trasę z Doliny Kir na Kasprowy Wierch. Dopadło mnie to samo
:)
Oj szkoda... Ale przynajmniej w relacji znalazły się zdjęcia ze szczytu więc nie jest aż tak źle
:)Na pocieszenie (i w ramach podziękowania za wszystkie świetne relacje - przy czym ta najlepsza) zrobiłem Ci avatar, bo nie masz
:D
szacunek, że podjęłaś taką decyzję! wbrew pozorom podjęcie jej wymagało pewnie większej siły niż decyzja o kontynuowaniu trekkingu
:( ale przyłączam się do wcześniejszych opinii - nie warto ryzykować! znasz to powiedzenie.. "co ma wisieć, nie utonie
:)"? boję się tylko o jedno..
:) jak ty moja Droga do każdego z krajów, w których byłaś będziesz musiała jeszcze z jakiegoś powodu wrócić..... to obawiam się, że może Ci życia zabraknąć!!
:D hehe
@pestycyda Jebal Tubkal czeka - Myślę, że to będzie godny rywal Kinbalu. Świetnie czyta i ogląda się Twoją relację. Wysłane z mojego SM-G935F przy użyciu Tapatalka
Kochani, wiedziałam, że można na Was liczyć. Dziękuję :* Wbrew pozorom, to dla mnie bardzo emocjonalny wpis i długo biłam się z myślami, jak to zrobić. I czy mogę się tu aż tak odsłonić. Dziękuję za to, że mogłam....@sranda, trudno mi odpowiedzieć na pytanie. Nie jestem typem sportowca, ale przed wyjazdem zrobiłam, co mogłam. Na Kinabalu nie wchodziłam "z marszu". Chodzę po górach, po Tatrach też. Przed wyjazdem biegałam, robiłam treningi wytrzymałościowe, starałam się lepiej odżywiać i, wbrew pozorom, faktycznie ograniczyłam palenie. Spałam na 3500 m n.p.m. i nie było żadnych problemów. Po prostu myślę, że jednak każdy organizm reaguje inaczej. Ale czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałam. Pewnie mogłam się lepiej przygotować - zawsze można "lepiej" i "więcej"... @zuzanna_89, @olus, @bozenak, @Japonka76 - dzięki za słowa wsparcia. Byłam i w jakiś sposób nadal jestem tym, hmmm, "załamana" to może nie jest odpowiednie słowo. Bardziej - siedzi gdzieś to we mnie w środku, znacie to uczucie, prawda? Chciałam tam wejść bardziej, niż wielu innych rzeczy w życiu. Jednak pocieszam się jednym - po powrocie, ktoś mądry (dziękuję :* ) powiedział tak : jeśli jeden członek wyprawy wszedł na szczyt, to wyprawa jest udana...@Don_Bartoss -
:D
:D
:D "you made my day"
:D
:D Dziękuję
:D Delikatnie chcę Ci jednak przypomnieć, że nie tylko samo rzyganie było moim problemem
:D @dj3500 - jesteś cudowny
:D ten avatar to cała ja, poważnie
:D Prześlij mi go na priv, proszę - z chęcią skorzystam
:D@Maxima0909 - dziękuję... Masz rację, to było mega trudne. Miło mi rozmawiać z kimś, kto to rozumie...@Kalispell - dziękuję. Po prostu bardzo miło poczuć wsparcie...
@pestycydaNa szczyt zawsze jeszcze można spróbować się kiedyś wybrać. A nieostrożni bohaterowie w górach potrafią kończyć na pierwszej stronie newsów. Jest dobrze. Byłaś tam, zaszłaś tak wysoko jak się dało. I potrafiłaś poprawnie ocenić swoje siły. Na dodatek potrafisz o tym otwarcie napisać, co - myślę - jest bardzo cenną informacją dla innych, którzy może planują podobne wyprawy. Brawo!
Zła
:evil: jestem , ze już się kończy twoja relacja . Miło jest zaglądać na fly4free i szukać - dodała Pestycyda następną część
8-) . Kończ w 2016 - będę głosowąć na Ciebie
:P
:P . Macie już jakieś plany gdzie następny wypad??
@Kalispell, dziękuję za miłe słowa
:)Co do sprawy z kradzieżą - trudno powiedzieć. Policja miała przeprowadzić śledztwo, a później, z tego co udało się nam zorientować, mieli 3 miesiące na to, żeby nas poinformować o efektach. Cała dokumentacja miała przyjść do nas pocztą. Dalej czekamy
:) Sama jestem ciekawa, co tam będzie napisane. Hm, rozprawa sądowa w Malezji? Brzmi ciekawie
:) zwłaszcza, że podobno pracodawca musi wtedy dać pełnopłatny urlop
:)
Tak ogólnie, Pestycydo, nie pozostaje nic innego, jak podziękować Ci z wspaniałą relację. I pozostaje tylko nadzieja, że pozwolisz nam odbyć z Tobą następną podróż w Himalaje. Łoś
Co z tego że nie udało się zdobyć tej głupiej góry (ups, mam nadzieję że nie usłyszy z tak daleka) I tak wspaniała relacja i wspaniała wyprawa, cudne zdjęcia! Gratuluję i zazdroszczę, to trochę taka sytuacja: też bym tak chciała ale się boję
;)
i zgodnie z "obietnicą" po pierwszym wpisie tej relacji, wstrzymałem się z jej czytaniem do zakończenia i...ślicznie dziękuje za miły wieczór jaki mogłem dziś z Wami spędzić na Borneo
:)
Co ja się będę wysilać - skopiuję po prostu mój komentarz z innej Twojej relacji bo nic dodać nic ujać:gosiagosia napisał:Specjalnie do Twoich relacji powinno się dorobić przycisk "bardzo lubię"
:lol: Gratuluję Ci umiejętności pisania zabawnie o rzeczach, które zabawne na pewno dla Was wtedy nie były.@olus - możesz sobie poczytać o podróży kajakiem na Palau - polecam - jestem pod jej absolutnym wrażeniem
:D
olus napisał:Co ja będę wieczorami czytać?
:) Ty, moja droga, masz wieczorami PISAĆ
:DK Marek Trusz napisał:odbyć z Tobą następną podróż w Himalaje Znając moje grafomańskie zapędy, pewnie tego nie unikniesz
:Dmaginiak napisał: tej głupiej góry (ups, mam nadzieję że nie usłyszy z tak daleka)
:D
:D
:D dziękuję - najlepsze pocieszenie w życiu
:D@marcino123, zastanawiałam się, czy dotrzymasz obietnicy
:) mi jeszcze nigdy się nie udało tak przetrzymać czyjejś relacji, choć próbowałam - jestem za bardzo niecierpliwa. I jak? Lepiej się czyta całą naraz? (bo nie wiem, czy mi się opłaca powstrzymywać ciekawość
:)@gosiagosia - mogę Ci odpowiedzieć tylko dokładnie tym samym, co ostatnio - bardzo dużo nas to nauczyło (wiem, frazes, ale to prawda). Owszem, takie doświadczenia nie są super przyjemne, ale można z nich naprawdę wiele wynieść.Dziękuję za miłe słowa i pozdrawiam
:)
Przeczytałem po zapoznaniu się z wynikami głosowania na relację miesiąca i mam pytanie - czy akceptowalne jest słowo "zajebisty"? Bo tylko takie mi pasuje
:D
@pestycydaOdświeżam sobie tę relację po raz drugi, bo się stęskniłem. Mam jednak pytanie - jest szansa na przywrócenie wyświetlania obrazków? U mnie PhotoBucket twierdzi, że ich nie pokaże :/
:D
@wilku17, oficjalnie stwierdzam, że kończę współpracę z photobucket. I każdemu to radzę :/ Szczerze mówiąc, to płakać mi się chce, jak pomyślę o ponownym wgrywaniu zdjęć do wszystkich relacji. W jednej już to przechodziłam i to chyba gorsza robota, niż napisanie relacji od nowa:/ Pewnie się w końcu za to zabiorę pomalutku, ale już naprawdę nie mam pomysłu, gdzie można umieszczać zdjęcia, żeby były bezpieczne (w sensie : nie zniknęły znowu). Może ktoś z Was ma jakąś radę, sprawdzony portal, nie wiem...? Z góry dziękuję za wszelkie sugestie.Pozdrawiam:)
@pestycyda Ja umieszczam zdjęcia na f4f na społeczności. Jedyny problem jest taki, że zdjęcia trzeba tam dodać pojedynczo, to znaczy w każde oddzielnie kliknąc przy dodawaniu, nie da się zaznaczyć wszystkich naraz i wgrać. Przez to jest to dość czasochłonne, ale potem ze zdjęciami w relacji nic sie już nie dzieje.
Posiłek z takim widokiem - nie ma lepszej restauracji na świecie :)
C.D.N.I nadszedł, niestety, nasz ostatni dzień pobytu na Borneo. Jedyną pociechą był fakt, że przy przesiadce spędzimy jeszcze kilkanaście godzin w Szanghaju. Samolot mieliśmy mieć o 1.30 w nocy, natomiast hostel trzeba było opuścić do 12.00. Nie było to jednak żadnym problemem - w hostelu działa bezpłatna przechowalnia bagażu. Bez żadnego obciążenia więc (jeśli nie liczyć bolących po spotkaniu z Kinabalu mięśni, piekącego i swędzącego ciała - tym razem po spotkaniu z piaskowymi diabłami i lejących się z nas hektolitrów potu) wyruszyliśmy na zwiedzanie Kota Kinabalu.
Kota Kinabalu to miasto o dwóch twarzach. Przy głównych ulicach znajdują się duże sklepy i eleganckie restauracje - czyli według mnie, naprawdę nic ciekawego. Natomiast wystarczy wejść w którąś z bocznych uliczek, żeby natychmiast przenieść się w zupełnie inny świat.
Na dziś nie mieliśmy żadnych konkretnych planów. Chcieliśmy się po prostu powłóczyć, ponapawać klimatem, kupić pamiątki i prezenty dla bliskich...Taki dzień totalnego "nicnierobienia". I ten zamysł udało się nam zrealizować w stu procentach.
Najpierw wybraliśmy się na poszukiwanie pamiątek. Ponieważ była dosyć wczesna pora i targi dopiero zaczynały się rozstawiać, na pierwszy rzut poszły po prostu sklepy z pamiątkami dla turystów. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru nic w nich kupować, chcieliśmy się tylko, ot tak, porozglądać i zorientować, co i za ile można kupić. Przy okazji odkryliśmy, że w dzień na nocnym targu, w długiej hali, porozstawiane są miliony stoisk z wszystkimi niepotrzebnymi rzeczami, jakie tylko możesz sobie wymarzyć :D Są chusty we wszystkich kolorach tęczy, "tradycyjne" obrazy, "tradycyjna" biżuteria i w ogóle wszystko "tradycyjne" i "oryginalne". Trochę to wygląda jak Sukiennice :D Ale zajrzeć warto - ceny nie odstraszają. Przeżyliśmy tam jednak bardzo niemiłe spotkanie, które znacznie przyspieszyło nasze wyjście z tego przybytku ("O, zobacz, jak śliczna torebka w kształcie żabki" przy bliższych oględzinach okazała się po prostu wydrążoną i utwardzoną czymś żabą, na rzemyku. Każda chętna dama mogła schować w niej portfelik, wkładając go przez rozciągnięty przerażająco pyszczek :/
Postanowiliśmy też "podarować sobie odrobinę luksusu" i skorzystać z oferty eleganckiej, chińskiej restauracji (nie bez znaczenia był fakt, że miała klimatyzację :D Poza tym, Jack skutecznie zasiał w nas uwielbienie do chińskich potraw. Jako znawcy chińskiej kuchni, zamówiliśmy dwa, przepięknie wyglądające desery i napoje - 17 MYR.
I jednak Jack miał, jak zawsze rację, gdy mówił : "Wy nie zamawiacie. Ja zamówię. Ja wiem, co dla was dobre". Szkoda, że go tu teraz nie było - może przestrzegłby nas przed tą ogromną pomyłką :D Otóż to, co na zdjęciu, jest całkowicie, ale to całkowicie niejadalne! To chyba kruszony lód, polany syropem kokosowym i karmelowym i czymś jeszcze i posypany fasolą i kukurydzą :/ Każdy z tych smaków osobno może i jest super, ale w zestawieniu...To, na szczęście, deser Marcina :D Choć, szczerze mówiąc, mój był wcale nie lepszy - cały z tych zielonych glutów.
A tak wyglądała nasza "odrobina luksusu" po paru minutach - roztopiła się w jakąś okropną breję :/ Niestety, była to bardzo elegancka restauracja, wypełniona szczęśliwymi Chińczykami, którzy z olbrzymią przyjemnością zajadali swoje potrawy. Na nas patrzyli z dużą podejrzliwością - dlaczego nie jemy tych smakołyków? Głupio nam było bardzo, ale nie mieliśmy wyjścia - po prostu po szybkim uregulowaniu rachunku ...uciekliśmy z niej. Biegiem :D
Żeby zabić paskudny smak w ustach (trochę jednak tego spróbowaliśmy), postanowiliśmy pocieszyć się w jednej z bocznych uliczek.
Wprawdzie bez klimatyzacji, ale za to smacznie i klimatycznie :)
Taka porcja - 4 MYR.
Spacerowaliśmy wąskimi uliczkami i podglądaliśmy życie miejscowych.
Ryby suszące się na słońcu.
Dzieci pomagające rodzicom przygotować się do wieczornego handlu.
Czekaliśmy, aż do końca rozłoży się targ na jednym z bocznych placów. Liczyliśmy, że właśnie na nim kupimy wszystkie pamiątki - bo będą "prawdziwe", bez "tradycyjnych" i "oryginalnych" przedmiotów. Niestety, przeżyłam ogromny szok, gdy wreszcie się rozłożył :/ Każdy, ale to każdy sprzedający był Chińczykiem, a na swoich straganach miał dokładnie te same rzeczy, które można kupić w sklepach "wszystko za 2.50" :/ Trochę głupio byłoby przywieźć z końca świata np. "plastry, które oczyszczają organizm" (w dodatku dosyć za nie przepłacając :/ W końcu stanęło na tym, że jeśli nic nie znajdziemy gdzie indziej, to po prostu po przyjeździe wybierzemy się na zakupy do jednego z tych sklepików w Polsce :D Prezenty w nim zakupione będą dokładnie takie same, jak nabyte tutaj, a nie będziemy przynajmniej ich dźwigać przez pół świata. No i taniej będzie :)
Rozrywka dzieci sklepikarzy - ponad ich głowami wisiał telewizor, do którego zbiegały się wszystkie maluchy z okolicy. Patrzyły w mieniący się ekran, jak urzeczone.
Na "nicnierobieniu" wbrew pozorom czas dosyć szybko mija. Zaczął się zbliżać wieczór, więc ruszyliśmy w kierunku nocnego targu. To miejsce dawało gwarancję, że zjemy coś smacznego.
Jeśli będziecie w Kota Kinabalu, pamiętajcie - odwiedzenie nocnego targu jest absolutną koniecznością :) Jedyny problem, jaki ma się w tym miejscu, to problem z wyborem - który z tych smakołyków zjeść najpierw? :)
A cały czas towarzyszą nam takie widoki. Bajka.
Obładowani zakupami, przysiedliśmy na nadbrzeżnym murku. Po raz ostatni chcieliśmy ponapawać się klimatem i chłonąć, jak najwięcej. Obserwowaliśmy więc całe otoczenie i bawiące się na nadbrzeżu dzieci.
A bawiły się naprawdę znakomicie - nawzajem wciągały się po tym murku, żeby za chwilę zepchnąć się ponownie z głośnym chichotem.
Nadbrzeże jest znakomitym punktem obserwacyjnym, żeby podziwiać zachód słońca. A naprawdę jest co podziwiać.
Można skorzystać z punktu obserwacyjnego na mostku.
My jednak woleliśmy korzystać z własnego punktu obserwacyjnego, na który, za pomocą baniek mydlanych, zwabiliśmy sobie najlepsze na świecie towarzystwo :)
Rodzice zaczęli powoli zabierać dzieci z nadbrzeża i odpływać z nimi do swoich statko-domów, stojących na morzu.
Było pięknie. Ale było też trochę smutno i nostalgicznie. Ostatni wieczór na Borneo. Coś się kończy...
I ta uparta myśl, że się nie udało, że nie zrealizowałam tego, po co właściwie przyjechałam...
Nie wiem, co mogę tu więcej dodać. To był chyba dla mnie taki bardzo "do środka" moment...
Do hostelu wróciliśmy po 22.00. Szybka kąpiel i pani recepcjonistka zamówiła nam taksówkę na lotnisko (30 MYR). I tak pożegnaliśmy się z Borneo - wyspą, która ma tak wiele do zaoferowania, że pewnie miesiąc pobytu nie starczyłby, żeby poznać jej wszystkie tajemnice.
Samolot był opóźniony niecałą godzinę, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby wydać ostatnie ringgity.
Taki zestaw w sklepiku na lotnisku - 25 MYR (na drugą buteleczkę już nam nie starczyło :D I uważam, że to były bardzo dobrze wydane pieniądze :D
C.D.N.@BrunoJ, @Gollum, @Grzegorz40, @bozenak - bardzo dziękuję za miłe słowa :) O tak, jedzenie to coś, co kocham i nie mogę się powstrzymać, żeby o nim nie mówić :D (choć jakoś dziwnie nabrałam urazu do chińskich deserów :D
W Szanghaju wylądowaliśmy około 6.00 rano. Kolejny samolot, do Pragi, mieliśmy 00.45 - więc całkiem dużo czasu na zwiedzanie (tylko co jeszcze moglibyśmy zobaczyć? W końcu w ogrodzie Yuyuan, według nas, już byliśmy, a skoro tak, to zwiedziliśmy też Stare Miasto - całkiem z resztą skromne :D. Nie mogło być inaczej, bo przecież ogród tam właśnie leży :/ :D Postawiliśmy więc na improwizację (wiem, brzmi śmiesznie, ale w ramach oszczędności wagowej bagażu, zabraliśmy ze sobą tylko dwie kartki skserowane z przewodnika po Szanghaju. Jedna była o Starym Mieście właśnie, a druga o ogrodzie - wprawdzie trochę się dziwiłam, gdy będąc tu za pierwszym razem i patrząc na jedyny, wyglądający na starszy, budynek, czytałam z kartki : "Stare Miasto to najstarsza, zamieszkana dzielnica (!!!) w Szanghaju" :/ :D Ale cóż, Chińczycy chyba nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać...:/ :D
Wiza tranzytowa (gdy ma się bilet na dalszy lot) jest wydawana za darmo. Niestety, do końca nie wiem, na jak długi czas - słyszałam o 24, 36 i nawet 72 godzinach. Cieszyliśmy się, że w ogóle ją dostaliśmy (a na pewno nie w głowie było mi dopytywać się miłego, wróć - strasznego służbisty w okienku :D Kolejka do niego była dosyć długa (lotnisko opuściliśmy dopiero po 8.00), wzdłuż czekających turystów przechadzali się umundurowani panowie, którzy co chwilę wyłuskiwali kogoś z kolejki i prowadzili do osobnego pokoju (na przesłuchanie? Chyba coś w tym rodzaju. Widzieliśmy wychodzące dwie czy trzy zestresowane rodziny, które skarżyły się, że przetrzymywano je tam ponad 3 godziny :/ ) Dodatkowo pan wydawał się bardzo niezadowolony z powodu obecności w naszych paszportach pieczątki z ...Gruzji :/ Wskazywał na nią palcem i groźnie krzyczał (groźnie, ale niewyraźnie, więc nie mogę podać szczegółów :D Wołał umundurowanych panów i, wskazując na niefortunną pieczątkę, bardzo się im żalił i takie tam (oczyma duszy widziałam już, jak prawie siedemnastogodzinną przerwę w locie spędzamy w zamkniętym pokoju, odpowiadając na jakieś absurdalne pytania). Na szczęście w końcu pan odpuścił - pewnie ze względu na nasz wyjątkowy, stoicki spokój i brak kłótni (wynikający z faktu, że nie rozumieliśmy ani słowa :D Pan wprawdzie mówił po angielsku, ale był to najładniejszy wariant anglochińskiego, jaki słyszałam :D Później wpadliśmy na przypuszczalny powód jego zdenerwowania - najwyraźniej gruzińska pieczątka skojarzyła mu się z koreańską. Innego wyjścia nie widzę.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do stacji metra. Za 80 yuanów kupiliśmy bilet, uprawniający na przejazdy koleją magnetyczną przez siedem dni i wszystkimi numerami metra - ale tylko przez dobę. Bardzo chcieliśmy przejechać się Maglevem, który osiąga 431 km/h. A, ponieważ na ogół z pobytu w tych samych miejscach, ludzie pokazują takie same zdjęcia, my będziemy wyjątkowo oryginalni :D
Nie mamy zdjęcia samego Magleva (nie zrobiliśmy z podniecenia podróżą :D , ale mamy tablicę informacyjną.
Nie mamy też zdjęcia z momentu, gdy pociąg osiągnął 431 km/h (a osiągnął - na krótką chwilę) - też z przejęcia :D Zdążyliśmy zrobić tylko to, gdy zaczął zwalniać. Natomiast trzeba przyznać, że przyspieszenie ma znakomite, a na stacji końcowej znalazł się po 8 minutach od wystartowania (droga metrem w podobne rejony zajmuje około godziny).
Natomiast minusem tej szybkości jest to, że człowiek prawie nic nie może zdążyć zrobić - ani sfotografować widoków, ani tablicy z podaną prędkością :D Nie zdążyłam też sprawdzić tego, co bardzo mnie nurtowało - mianowicie faktu, czy w Maglevie jest toaleta :D
Na ostatniej stacji znajduje się muzeum Magleva. Wstęp darmowy + dodatkowa zachęta w postaci klimatyzacji :) Przedstawiono tam historię pociągu - zarówno przy pomocy plansz, jak i różnych interaktywnych atrakcji. Np dowiedziałam się prawdy na temat mojej kondycji fizycznej :/ Oj, słabo (tłumaczyć mnie może jedynie fakt, że jechałam z obciążeniem :D
Do centrum nie da się dojechać Maglevem. Trzeba się przesiąść do metra. Stacje są dobrze oznakowane, postanowiliśmy więc kierować się na dobrze już nam znaną Yuyuan Garden.
Trochę nam jednak nie wyszło, bo wylądowaliśmy w bardzo nowoczesnej i mocno handlowej części miasta. Jednak, klucząc ulicami, weszliśmy ponownie na ulubiony przez nas szlak - czyli trasę wąskich uliczek i małych sklepików.
Raj dla palaczy. Średnio - 4,5 yuana za paczkę. A jakie miały piękne opakowania - małe dzieła sztuki :)
Naprawdę wolę wchodzić w takie kąty, niż zwiedzać galerie handlowe, choćby były nie wiem jak ekskluzywne i nowoczesne. W Szanghaju na każdym kroku rzucają się w oczy kontrasty. Obok wystylizowanych ślicznotek, niosących torby z zakupami od znanych projektantów - takie zaułki. Jeśli miałabym wybrać, co jest piękniejsze - nie musiałabym się długo zastanawiać.
I, jakimś cudem (to był naprawdę cud :D trafiliśmy w znane nam miejsce - okolice promenady Bund.
O, i jest Stare Miasto! Ale tu już przecież byliśmy. To może wejdźmy w tę małą uliczkę i zobaczymy, co jest dalej?
Tak. Takiego rozwoju sytuacji się nie spodziewałam :/ :D Panie i Panowie, przedstawiam Wam prawdziwe Stare Miasto Szanghaju :
Hmm, do naszych olbrzymich już zalet musimy dodać jeszcze jedną - znakomitą orientację w terenie :/ :D Otóż, okazało się, że gdy byliśmy tu ostatnim razem, jakoś, nie wiem dlaczego :/, zatrzymaliśmy się przy jednym z pierwszych budynków, uznając, też nie wiem dlaczego :/ , że to już wszystko :D Prawdziwi z nas odkrywcy! :D Wystarczyło przejść kilkanaście metrów dalej, żeby trafić na zabytkowe uliczki (och, jak dobrze, że mieliśmy w Szanghaju aż dwa postoje! Inaczej do końca życia mogłabym żyć w przekonaniu, że ci Chińczycy, to strasznie przesadzają, nazywając jeden dom "dzielnicą Stare Miasto" :/ :D
Niestety, inni ludzie nie mieli problemów z tym, żeby tu trafić :/ :D Przepiękne uliczki, jednak ogromny tłum, nawet, jak na Chiny.
Z resztą, nie ma się co dziwić - to chyba jedna z największych atrakcji turystycznych w Szanghaju. I tak, pomimo tłumów, pomimo tego, że pewnie to trochę "fałszywe" (folklor robiony dla turystów, coś, jak Sukiennice) - warto zobaczyć. Dla Europejczyka to miejsce i tak jest bardzo interesujące, a, zazwyczaj, nie ma odpowiedniej wiedzy (przepraszam, jak kogoś uraziłam. Po prostu ja nie mam odpowiedniej wiedzy), żeby odróżnić "udawane" od "prawdziwego".
Na środku głównego placu swoje kramy rozstawiają rzemieślnicy różnego rodzaju. Można ich zobaczyć przy pracy, może też zakupić któryś z ich wytworów.
Naszyjnik, który mnie zachwycił. Zapisaną na nim sentencję można przeczytać tylko korzystając z lupy.
Piękne, ręcznie malowane wachlarze.
Pan malujący obrazki przy pomocy specjalnie zapuszczonego, wyjątkowo długiego paznokcia. Maczając go w tuszu tworzy takie arcydzieła.