Doszliśmy natomiast do jaskini nietoperzy. Faktycznie, było ich tam tysiące. Musicie jednak zadowolić się naszym wizerunkiem, bo w środku było za ciemno
:D
A tak rosną duriany.
Dzień mijał szybko, wilgotno i miło. Jednak cały czas, gdzieś z tyłu głowy czaiło się pytanie : pozwolisz nam wejść na siebie, czy nie?
Po powrocie do Jacka okazało się, że dojechała jeszcze jedna para, która również miała zarezerwowane wejście na jutro i również Jack zapowiedział im, że raczej jutro nie wyjdą. Byli jednak w dużo gorszej sytuacji - my mogliśmy poczekać do wtorku, oni nie - powrotny samolot mieli w środę. Mieli być przygotowani na rano i dopiero wtedy się okaże. 8 sierpnia był po prostu jakiś pechowy
:(
Na kolację pojechaliśmy do innego miasteczka. Tym razem indyjska restauracja, reszta taka sama - Jack zamawia, my próbujemy wszystkiego. A jedzenie - obłędne.
Nie byliśmy w stanie dokończyć, jak ostatnio. I tym razem jedzenie się nie zmarnowało - Jack porobił kanapki dla chłopców.
Poranek 8 sierpnia nie przyniósł nam dobrych wieści. Byliśmy przygotowani do wyjścia, ale ani dla nas, ani dla drugiej pary nie było zezwoleń. Jack dwoił się i troił, nie odkładał telefonu, krzyczał, dyskutował - wszystko na nic. Nas już mi nawet nie było tak bardzo żal, jak drugiej pary. My mieliśmy jeszcze szansę jutro, oni musieli pożegnać się z marzeniem o Kinabalu. Wprawdzie rozważaliśmy jeszcze wspólnie opcję ich wyjścia we wtorek, powrotu w środę i szaleńczej jazdy autem wprost na lotnisko, jednak i tak nie miało to szans powodzenia. Po wielu telefonach Jack, wskazując na nas palcem, oznajmił "Wy wychodzicie jutro na 100%. Oni niestety nie". 8 sierpnia, mimo wcześniejszych rezerwacji, w góry nie wyszedł nikt. Nie wiem, na czym polega załatwianie tych zezwoleń i jakie Jack ma układy z władzami. Jednak wiem jedno - jest to dosyć trudne. Druga para otrzymała z powrotem wszystkie pieniądze, a Jack zaproponował, żeby zostali u niego jeszcze do jutra - tak, jak planowali -za darmo. Następnie przystąpił do rozdzielania zadań na dziś : chłopcy na zakupy do miasteczka, my z nimi. Jakie zadania mieli pozostali "pracownicy" - nie wiem. Jack powiedział "zakupy szybko", więc trzeba było biec i nie dosłyszałam
:D
W dzień miasteczko miało zupełnie inny klimat. Chłopcy poszli robić zakupy, a my oddawać się turystycznym obowiązkom
:) czyli robieniu zdjęć pod najbardziej znanymi pomnikami w mieście
:D
Nie wiem, co takiego dobrego uczyniła temu małemu miasteczku marchewka
:D Jedno jest pewne - równie waleczna była kapusta i coś w rodzaju papryki, ale tymi zdjęciami nie będę już Was straszyć
:D
Miasteczko o bardzo sennym, spokojnym klimacie (możliwe, że odważne warzywa trochę się pomyliły i oprócz wrogów, pozbyły się też większej części mieszkańców
:D
Wzdychaliśmy do Kinabalu (połowa nas z zachwytu, druga połowa z ...ekhm...lekkiego niepokoju
:D
Podziwialiśmy niesamowite graffiti. Poważnie, to były dzieła sztuki. Poniższe rzuciło mnie na kolana...
W końcu znaleźliśmy coś, co lubimy najbardziej - targ.
Ulubiona przekąska - suszone, słone rybki, sprzedawane na wagę. Przepyszne!
Dziwne to było miasteczko, jakby horrorowe. Bardzo mało ludzi i bardzo duży targ, na którym o wiele więcej osób sprzedawało, niż kupowało. Dziwne. I jeszcze te warzywa na samym środku głównego placu. Nie wiem, co o tym myśleć...
:D
Głównymi kupującymi na targu byli nasi chłopcy. Chodzili od stoiska do stoiska, wybierając najładniejsze warzywa. Co chwilę sprawdzali kierunek w telefonie i szli w stronę, którą wskazał. "Oho" - pomyślałam. "Jack zaprogramował im na GPSie stoiska z najlepszymi produktami. Nie ma się co dziwić, to młodzi chłopcy, skąd mają wiedzieć, jak się wybiera produkty". Nic bardziej mylnego
:D Otóż chłopcy łapali...pokemony
:D
:D
:D
Ciekawe, czy mogą się tu kryć jakieś wybitne okazy?
Resztę dnia spędziliśmy pod schroniskiem. Rozmawiając z Jackiem i chłopcami, ucząc grać w kości innych turystów (tu nastąpił moment, z którego jestem bardzo dumna. Przyuczany do gry Australijczyk nagle rozjaśnił się i wykrzyknął - już wiem! To jest ta gra, w którą gra się w "Wiedźminie"! Bardzo, bardzo byłam dumna z osiągnięć naszych rodaków) (tu nastąpił też moment, z którego jestem dużo mniej dumna
:D błyskotliwa wypowiedź : "A teraz nauczę was grać w super grę, nazywa się "Bones"
:D
:D
:D Anglojęzyczni koledzy początkowo niezbyt mogli zrozumieć, co wspólnego ma szkielet z kośćmi do gry
:D) i po prostu chłonąc klimat.
Poznaliśmy też dziewczynę z Kambodży, która jutro miała z nami wyruszyć na Kinabalu. Jej zezwolenie było w porządku i też miała 100% pewności, że wyjdzie.
Mogłabym wychwalać Jacka pod niebiosa, ale to tylko słowa, które nie oddadzą obrazu rzeczywistości, więc nie będę więcej próbować. Chciałabym tylko jedno dodać - jakim trzeba być człowiekiem, żeby pod swój dach przygarnąć dwóch malezyjskich chłopaków i stać się dla nich prawie ojcem? Chłopcy w ogień wskoczyliby za Jackiem, tak samo, jak on za nimi. Pod może nieco szorstkim (choć to złe słowo. Bardziej odpowiednie jest : zdecydowanym) stylem bycia, kryje się ogromne serce.
I ostatnia kolacja - ponownie chińska restauracja. Podobno jedno z najlepszych chińskich piw, przynajmniej według Jacka.
Dla mnie piwo jak piwo. Ja tam wszystkie lubię, jakoś koneserem nie jestem
:D Ale świetnie gasiło ostrość tego dania.
Fragment naszego "pokoju". Przed wyjściem na szczyt można pożyczyć sobie dowolne ubrania - są tu ciepłe bluzy, kurtki i czapki. Jack pożycza też rękawiczki i czołówki.
Noc była nerwowa. Kręciliśmy się na wszystkie strony, nie mogąc zasnąć. Bałam się, że jednak jutro nie uda się wyjść (szczerze mówiąc, odkąd przyjrzałam się Kinabalu z miasteczka, bałam się również, że może jutro uda się wyjść
:D Na śniadaniu zjawiliśmy się jeszcze przed czasem i w pełnym rynsztunku. Gdy Jack nadchodził, już z oddali jego uśmiechnięta twarz dawała odpowiedź. Wychodzimy!
Obowiązkowa fotka przed wyjściem
:) Na Kinabalu wchodzą ci, którzy mają zezwolenia zawieszone dumnie na piersi
:) reszta to chłopcy Jacka (+ dodatkowy, dochodzący chłopiec Jacka) i sam Jack
:)
C.D.N.O 9.00 rano wyjechaliśmy spod schroniska Jacka - do Parku Narodowego podwoził nas chłopiec Jacka. Przed wyjazdem Jack dał każdemu z naszej trójki (my + Camilla, Kambodżanka) prowiant na drogę, a nas pouczył, że w hotelu mają nam dać pokój VIP (zupełnie nie wiem, dlaczego
:), bo taki dla nas załatwił. A jak nam dadzą cokolwiek innego, mamy nie brać kluczy, tylko się awanturować, bo za taki zapłacił
:D (łatwo mu mówić
:D awantura w naszym przypadku co najwyżej mogłaby wyglądać jakoś tak : "..ekhm...przepraszam pana bardzo....bo...podobno..coś słyszałam...czy może byłby pan uprzejmy sprawdzić...?"
:D Solennie to jednak obiecaliśmy Jackowi, zwłaszcza, że zaczął przed nami roztaczać uroki owego pokoju - "wszystko jest. I prywatna łazienka, i ręczniki, i szampony...Będziecie się mogli kąpać i kąpać". Brzmiało bardzo kusząco, choć lekko dziwnie - takie luksusy na 3300 m n.p.m.?
Ze schroniska Jacka do bram Parku Narodowego jest bardzo blisko - w 10 minut można przejść na piechotę. Pierwszy przystanek to biuro parku. Tu chłopiec Jacka załatwił ostatnie formalności, pouczył nas, żeby zezwolenie na wspinaczkę zawsze nosić na wierzchu i zaprosił do auta naszą przewodniczkę - Magarrat z plemienia Kadazandusun. Od tej pory miała się nami opiekować i dbać o nasze bezpieczeństwo. Na Kinabalu, pomimo że droga jest dobrze oznakowana i naprawdę człowiek nie może się zgubić, nie można wejść bez przewodnika. Przewodnikami są członkowie plemienia "ludzi chmur", w większości mieszkający na zboczach Góry. Trekking trwa dwa dni, później schodzą do wioski, krótki odpoczynek i ponownie w górę. Magarrat wchodzi na Kinabalu średnio dwa razy w tygodniu (!!!), więc jest doświadczoną przewodniczką. Lubi tę pracę, choć, być może problemy zdrowotne niedługo zmuszą ją do rezygnacji. Za tak częste wchodzenie na szczyt, trzeba płacić - wyjaśniała nam, pokazując swoje napuchnięte i pokryte nabrzmiałymi żyłami nogi....
Z biura parku, do pierwszej bramki, na której trzeba wpisać się do specjalnej księgi, jest dosyć daleko. Oczywiście można przejść tę trasę na piechotę, jednak auto bardzo się przydaje. Droga jest asfaltowa i kręta, mało ma wspólnego z przyjemnym trekkingiem, poza tym, odbiera siły przed rozpoczęciem "właściwej" wędrówki. Nas na szczęście podwiózł chłopiec Jacka - tu wysłuchaliśmy ostatnich życzeń powodzenia i musieliśmy się pożegnać. Gdy spotkamy się ponownie, będziemy już innymi ludźmi - dumnymi zdobywcami pierwszego czterotysięcznika w naszym życiu
:D Magarrat zapytała, czy chcemy wypożyczyć kijki trekkingowe, podobno bardzo ułatwiają wspinaczkę. Nie było się nad czym zastanawiać
:D Dla mnie wszystko, co ułatwia wspinaczkę, jest bardzo mile widziane
:D (koszt wypożyczenia - 10 MYR za kijek. Właścicielami kijków są przewodnicy, więc cała opłata idzie dla nich). Jeszcze szybkie zameldowanie się na pierwszym punkcie i już możemy ruszać w drogę.
Do noclegu na wysokości 3272 m n.p.m. od pierwszej bramy, jest dokładnie 6 km. Na trasie, równiutko co kilometr, znajdują się wiaty odpoczynkowe - z toaletą, ochroną przed wiatrem i bieżącą wodą (podobno pitną - wiele osób uzupełniało tam swoje zapasy. My się nie odważyliśmy). Wyobrażacie sobie? Sześć domków na sześciu kilometrach? Po co? Niby to w górach, ale przecież tylko sześć kilometrów, to naprawdę nie jest dużo. No nic, przecież nie trzeba w każdej odpoczywać...Tak, drogi Kinabalu. Jedno, co muszę ci przyznać, to to, że nauczyłeś mnie pokory...
W górę idzie się po czymś w rodzaju stopni - naturalnych kamiennych, lub stworzonych przez przecinanie zbocza drewnianymi deszczułkami. Początkowo na drodze ustawione są też barierki, a idzie się w długiej kawalkadzie turystów. Z każda kolejną minutą, w zależności od kondycji współwspinaczy, odległości między poszczególnymi osobami powiększają się na tyle, aby każdy spokojnie mógł iść własnym tempem. Jeszcze później - przestajesz w ogóle ich widzieć. Zarówno z powodu oddalenia, jak i tego, co dzieje się z samym tobą :/ Wilgoć. Walka o oddech. Każdy krok boli. Trudno w takich warunkach oglądać się na innych
:D
Oprócz innych turystów, na drodze mijali nas tragarze Kadazandusun, za każdym razem wzbudzając nasz niesamowity podziw. Szli powoli, stałym tempem, nie zatrzymując się ani na chwilę. Gdy konieczność zmuszała ich do przystanięcia, przebierali dalej nogami w miejscu, ani na moment nie tracąc rytmu. Bardzo ergonomiczny, profesjonalny sposób wchodzenia. Nie wyglądali na szczególnie zmęczonych - nie wiem, czy to kwestia wprawy, czy jakichś szczególnych uwarunkowań członków tego plemienia. W każdym razie efekty były zdumiewające - gdy my dyszeliśmy na drugim (sic!!!!) kilometrze, niektórzy z nich już zbiegali (tak, tak) z góry, po odstawieniu ciężkiego ładunku...
Nie wiem, jak można wchodzić na tę piekielną (tak. Koniec z uprzejmościami, Kinabalu
:D górę z takim obciążeniem. Pod szczytem budowane są nowe schroniska, a każdy ich element musi być wniesiony na ludzkich barkach.
Pierwszy kryzys. O ile pamiętam, w drugiej (choć równie dobrze mógł być w pierwszej
:D chatce postojowej :/ Sześć domków, to za dużo? O, moi drodzy, powinno ich być 20, albo, jeszcze lepiej, jedna na 200 metrów
:D Podejście pod Kinabalu wygląda tak, że idziesz. Stawiasz nogę, za nogą. W głowie ci pulsuje, pot leje się po plecach. Idziesz. Minęła już chyba doba, bo zdążyłeś przemyśleć całe swoje życie. Idziesz. Możliwe, że obszedłeś już całą Polskę na około, tyle to trwa i tyle czujesz w mięśniach. I nagle, z daleka, widzisz tabliczkę z odległością. Szczęśliwy podchodzisz bliżej i czytasz : od ostatniego domku przeszedłeś już (uwaga, uwaga!
:D 300 metrów :/
:D
A gdy masz przed sobą taki widok, zaczynasz się zastanawiać, co właściwie tak bardzo cię pociągało w wejściu na Kinabalu? Skąd takie marzenie? Przecież najbardziej na świecie kochasz płaskie przestrzenie i morze. O, właśnie, morze! Można by leżeć na plaży, a potem rzucać się w jego głębiny i pływać...Pływać? :/ Wróć...właściwie, to nie masz już marzeń...:/
:D
Z każdym metrem wyżej, zmieniała się roślinność. Początkowa bujna, zielona dżungla, ustąpiła miejsca bardziej rachitycznym drzewkom, próbującym trzymać się skał.
Dzbanecznik. Trochę poprawił mi humor (ale tylko trochę
:D zamiast zachwytów, jak to mam w zwyczaju, wystarczyło tylko na skromny komentarz : fajnie :/
:D , zawsze chciałam go zobaczyć w naturalnym środowisku.
Im wyżej, tym mniej roślinności i tym większa nadzieja, że ta gehenna niedługo się skończy
:D Nasza przewodniczka natomiast wyglądała, jakby wcale się nie męczyła. Szła powolutku, równym krokiem, zagadując z uśmiechem tragarzy. Nas przestała zagadywać dosyć szybko. Nie dziwię się jej - gdy człowiek musi czekać na odpowiedź 5 minut, aż ustanie sapanie, wzdychanie i jęki, to może mu się odechcieć kulturalnej rozmowy
:D Przewodniczką była natomiast znakomitą - nigdy nie pozwoliła, żeby ktoś z nas został z tyłu - ona zamykała pochód naszej trójki. Gdy zauważyła, że ktoś się zatrzymuje, natychmiast zatrzymywała się i ona. Była troskliwa i opiekuńcza.
Standardowy czas podejścia do miejsca noclegowego od bramy startowej wynosi około 6 godzin (6 kilometrów!) - czyli w bazie powinniśmy być w okolicach 16.00. Nie mam pojęcia, jak ktoś może zdobyć sam szczyt w ciągu jednego dnia :/ Jeśli kiedyś spotkam człowieka, który to zrobił, ucałuję przed nim ziemię z szacunku. Poważnie. Jest tylko jeden wyczyn, który może to osiągnięcie zdetronizować - raz w roku odbywa się bieg (B I E G) na szczyt Kinabalu...:/ i są ludzie, którzy to robią...:/
Pomimo, że wlekliśmy się noga za nogą i dyszeliśmy okrutnie (tzn. ja, bo Marcin oczywiście nie
:D, nie sposób było nie zauważyć piękna tego miejsca. I mimo masakrycznego zmęczenia, czułam ogromne szczęście, że tu jestem. Z każdym krokiem było coraz trudniej, do każdego ruchu trzeba było się zmuszać. Ale się zmuszało. I się szło dalej. Kurczę, dla Was to pewnie nie obce doświadczenie, natomiast dla mnie było jak objawienie - przełamywanie siebie daje olbrzymią satysfakcję i ogromnego kopa psychicznego. I pierwszy raz osobiście doświadczyłam, o ile większe znaczenie ma w takim podejściu psychika, niż nawet kondycja, czy siła fizyczna.
Hotel, w którym mieliśmy nocleg. Laban Rata. To, wbrew pozorom, był chyba najtrudniejszy odcinek drogi. Niby jesteś blisko, już widzisz cel, a coraz trudniej zmusić się do każdego kroku. Zawsze dziwiły mnie wypowiedzi ludzi wchodzących na Mount Everest, którzy mówili, że najgorzej jest, jak gdzieś przysiądziesz. Jest ci wtedy wszystko jedno i nie obchodzi cię, czy zamarzniesz, czy tu zostaniesz. Nie jesteś w stanie się ruszyć i wszystko jest ci obojętne...Oczywiście skala tego porównania jest zupełnie nie trafiona, natomiast jeśli chodzi o sam proces psychiczny, to mogę powiedzieć, że teraz zaczęłam go rozumieć...
Drzwi (wreszcie!!!wreszcie!!!!) do hotelu. Przeżyłam duże zaskoczenie, gdy okazało się, że dotarliśmy (doczołgaliśmy, dowlekliśmy i inne
:D tutaj po czterech godzinach (naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało
:D Przechodząc przez magiczną bramę, mamrotałam w kółko mantrę : "Panie, spraw, żebyśmy mieli pokój na parterze"
:D Natomiast widocznie taki grzesznik, jak ja, nie może liczyć na za wiele, bo otrzymaliśmy nasz pokój VIP na pierwszym piętrze (za to wszystko odbyło się bez awantur
:D pan spojrzał na rezerwację i wydał klucze. Po prostu
:D
Pokój VIP był na prawdę ekskluzywny - z piękną łazienką, wszystkimi łazienkowymi akcesoriami (była nawet suszarka do włosów, ale jakoś z niej nie skorzystałam
:D i ciepłą wodą. To był rzeczywiście luksus, bo pozostali turyści spali w dziesięcioosobowych pokojach z łazienką na korytarzu. Camilla natomiast spała w innym hostelu, też w wieloosobowym pokoju. Nie mogłam się nadziwić, dlaczego Jack nas aż tak uhonorował, przecież płaciliśmy dokładnie tyle, co inni (tajemnica rozwiązała się później. Camilla powiedziała, że zwierzył się jej ze swoich podejrzeń. Otóż przypuszczał, że jesteśmy nowożeńcami w podróży poślubnej i że należy się nam trochę luksusu
:)
3/4 drogi zrobione. Do szczytu zostały dwa kilometry...Tym razem już z nieco większą pokorą zaczęłam podchodzić do tych niewielkich odległości...
Około 15.00 zaczęto wydawać lunch. Wszyscy schodzili do dużej jadalni na parterze i mogli korzystać z ogromnego wyboru potraw na szwedzkim stole i gorącej płycie. Po zgłębieniu wszystkich porad dotyczących wchodzenia na takie wysokości, bardzo poważnie podeszłam do pouczenia, żeby dużo zjeść. Nie wydawało mi się to trudne - potrawy wyglądały bardzo pięknie. Podeszłam z talerzem do gorącej płyty i ...(ostrzegam. Teraz będzie część, no może nie dla dorosłych, ale nieprzyjemna :/
:D i po prostu mnie zemdliło. W skrócie i bez kompromitujących szczegółów - prywatna łazienka na tej wysokości, to bardzo pożyteczna sprawa. Z pokoju zeszłam do jadalni ponownie po jakiejś pół godzinie, lżejsza o z pięć kilogramów :/
:D Drugie podejście do jedzenia również okazało się niewypałem :/ - skończyło się na kawałku arbuza i coli, która miała uspokoić rozszalały żołądek. Nie uspokoiła. Marcin zjadł więcej, ale, jakby to powiedzieć, jego klątwa (no może nie faraona - nie ta część świata, ale kogoś w tym rodzaju
:D złapała trochę wcześniej, już na ostatnim podejściu. Generalnie - powiedzieć, że nie czuliśmy się dobrze, to duży eufemizm.
Jadalnia była ozdobiona mapami, wycinkami z gazet, zdjęciami. Leżało tam też mnóstwo gier planszowych, żeby oczekujący na wyjście na szczyt mieli czym zabić czas. Jakoś na spacery po okolicy chętnych nie było.
Droga, którą będziemy przemierzać w nocy. Zbiórka na dalsze wyjście zarządzona była na 2.00 w nocy, zaraz po "śniadaniu", tak, żeby zdążyć na wschód słońca. Pora szalona, nie czuliśmy się dobrze, więc już po 17.00 poszliśmy spać (:/) Ze spania i z kąpieli, jedna po drugiej, nic nie wyszło (przepraszam, Jack, nie wykorzystaliśmy twojego daru w pełni, ale naprawdę mieliśmy inne problemy :/ Na tej wysokości ciężko się zasypia, nawet będąc w pełni sił fizycznych, a co dopiero w takim jak my stanie :/ Biegaliśmy na zmianę do łazienki - Marcin z dobrym skutkiem, ja niestety tylko "pro forma" (bardzo źle. Wiadomo, że jak się człowiek pozbędzie tego, co chce wyjść, to potem mu tylko lepiej). Nie wyobrażam sobie takiej aktywności w wieloosobowym pokoju, gdzie najpierw człowiek musi spełznąć z łóżka piętrowego, w otoczeniu obcych osób, a później dobiec do wspólnej łazienki, modląc się, że będzie akurat wolna.
Po pierwszej zeszliśmy już do jadalni. Marcin czuł się dużo lepiej, ja niestety zostałam na diecie arbuzowej. Punktualnie o 2.00, razem z Maggarat i Camillą, byliśmy gotowi do wyjścia.
Całkowita ciemność, a zimno tak, że prawie głowy urywało. Żołądek wariuje. Nic to, idziemy. Po to tu przyjechaliśmy. Jesteśmy twardzi, damy radę... Pierwszy etap trasy prowadził drewnianymi schodami w górę, więc ponownie, noga za nogą, byle do przodu...
I oto mój szczyt Kinabalu.....
(ale przyznajcie, że ubrałam się ładnie
:D - szkoda, że nadaremno
:( (@olus, teraz widzisz, że to niestety nie było stopniowanie napięcia, tylko przesuwanie w czasie nieuniknionego :/ Nie było innego wyjścia (choć do teraz się zastanawiam, czy mogłam się "bardziej nacisnąć". Całkowicie uczciwie - uważam, że nie). Idąc bardzo powoli po drewnianych schodach, zastanawiałam się, co zrobię, jak to, co się we mnie znajduje, zechce wyjść jak będziemy szli już po gołych skałach - a pchało się na zewnątrz, hm....no....wszystkimi wyjściami :/
:D Co zrobię i co przeze mnie będzie musiała zrobić cała nasza grupa, gdy zasłabnę wyżej - przeze mnie wszyscy będą wtedy musieli zapomnieć o marzeniu zdobycia szczytu. teraz jesteśmy jeszcze w takiej odległości, że mogę wrócić do hotelu sama. Biłam się z myślami (i z karuzelą w żołądku) i cały czas kołatała mi w głowie porada przedwyjazdowa kogoś mądrego : "Jak tylko cokolwiek będzie nie tak - odpuść". A było bardzo nie tak. Ale tak strasznie mi zależało.... Jednak decyzję pomógł mi podjąć moment, w którym stawiając kolejny krok, zachwiałam się i pociemniało mi w oczach.....Nie było wyjścia. Bohatersko zaprzeczyłam, gdy Maggarat zapytała, czy odprowadzić mnie do hotelu (chciałam zachować choć resztki honoru, poza tym nie mogłam odbierać szansy Camilli i Marcinowi na zobaczenie wschodu słońca ze szczytu Kinabalu... Nie mogliby iść dalej sami, musieliby poczekać na przewodniczkę) i ...wróciłam do hotelu z podwiniętym ogonem i ambicją skurczoną do wielkości pierwotniaka. Uwierzcie, nie łatwo mi o tym pisać...Boli do tej pory....Jednak w tym, że była to jedyna możliwa decyzja, utwierdził mnie fakt, że do hotelu wracałam ponad godzinę (po tych kilkudziesięciu schodach...), zgubiłam też drogę, a raz spadłam :/
:D Nie ma co, naprawdę dzielna i odważna ze mnie osoba...:/
:D W pokoju znalazłam się o 4.00, równo dzieląc czas pomiędzy czekanie z niepokojem na resztę grupy, bieganie do toalety (z nadzieją, że może się uda...:/) i ....płakanie. Nie chcę dodawać nic więcej.................
Tak więc, nie jestem osobą upoważnioną do tego, żeby w jakikolwiek sposób komentować poniższe zdjęcia.
Ale mogę dodać, że jakieś 15 minut po mnie do hotelu zaczęły wracać kolejne osoby. Z równie niewyraźnymi minami, co ja.
Jak zwykle wrzucasz zachętę, a potem każesz czekać ma więcej
:)A swoją drogą palisz fajki przed wspinaczką na górę ??? Przecież Cię zaraz tu zlinczują za to
:P
Na to czekałam
:D I już od pierwszych zdjęć i pierwszy słów mi się mega podoba
:) - jak zawsze zresztą
;) Pisz pisz dalej kochana, nie dawaj nam za długo czekać
:D
Uśmiechnięte dzieci i bańki mydlane stały się Twoim znakiem rozpoznawczym.ŁośPs. Głupio mi spytać, ale jestem w niektórych tematach trochę ciemny - co to jest "snoorkowanie"?
pestycyda napisał:Ale przyznam się szczerze, że bardzo sprytnie najpierw oznajmiłam sprzedającej go pani, że muszę się wcześniej zapytać męża
:D - to spotkało się z jej dużą aprobatą. Gratuluje zamążpójścia
;) Niesamowite to jest, dzieci na całym świecie są takie same, tak samo płaczą, tak samo się bawią, są tak samo ciekawe świata bez względu na długość czy szerokość geograficzną. A potem wyrastają tacy ekstremiści, wojownicy o tę czy inną religię czy światopogląd.
:cry: Dziękuję Ci za zdjęcie wakacyjnego pokoju, nawet nie wiesz jak mnie uradowałaś
:lol:
o mamo. a mnie zachwycaja te zdjecia z shanghaju. boje sie tylko ze to @pestycyda kwestia Twojego talentu fotograficznego i wcale to tak pieknie nie wyglada
;-) przyznaj sie!chiny nie sa na liscie na przyszly rok. jest nowa zeladia na marzec ( Fly4free & Thai airways! dzieki
;-) ) i czatuje na chile i argentyne na jesien. ale.. kto wie..
;-)
No i teraz wszyscy myslą co za potwór z tego Washington'a
;)A ja z zapartym tchem czekam na dalszy ciąg!(preferowanie z happy endem - w stylu zapomnieliście ze dla bezpieczeństwa schowaliscie gdzieś pieniądze - tak jak kolega który wracał się 100km na Sri Lance do poprzedniego miejsca noclegowego - z sukcesem)Wysłane z mojego JY-G4S przy użyciu Tapatalka
No @pestycyda ależ potęgujesz napięcie. Miało być pięknie i egzotycznie, ale malezyjski komisariat to już egzotyka wyższego rzędu. Pisz dziewczyno pisz, co dalej. @Washington gratuluje autorytetu przy okazji
;)
Oj. @Washington, dopiero teraz do mnie dotarło, jak to zabrzmiało :/ :/
:D Miałam na myśli fakt, że nasze style podróżowania leżą na dwóch przeciwległych biegunach. Ty - opanowany i zawsze wiesz, co należy zrobić i co Ci się należy. I potrafisz o to zadbać. Ja - zawsze przepłacająca, zgadzająca się na wszystko, oszukiwana na własne życzenie itp., itd.
:D (niezła reklama
:D hotelarze wszystkich krajów - macie mnie teraz, jak na tacy
:D I nie mówię, że mi z tym bardzo źle, ale czasem chciałoby się (albo po prostu trzeba) spróbować czegoś innego
:) A ponieważ jest to dla mnie bardzo trudne, to zostałeś mi w głowie niejako w formie pewnej "idei podróżowania". Łatwiej mi wtedy postępować niezgodnie z moją "nienegocjowalną" naturą
:D @Japonka76, najgorsze jest to, że wcale nie próbuję budować napięcia :/ po prostu zaczynam pisać, planuję, że napiszę dużo więcej, a nagle zaczynam sobie wspominać i w połowie moich grafomańskich wynurzeń nadchodzi noc :/
:DPozdrawiam:)
No tak, wróciłem do Twojej opowieści z przyjemnością tym większą, że przez dobre dwa tygodnie zaglądania tutaj żyłem w przekonaniu, że zrobiłaś dłuższą przerwę w pisaniu - dopiero dzisiaj odkryłem (hm!), że wystarczyło przejść na kolejną stronę żeby czytać dalej. A tak przy okazji sytuacji na komisariacie, zastanawiam się, czy rzeczywiście Twój ojciec pozwala Ci na takie wyprawy?
Ja to po każdej relacji Pestycydy to chciałam się z nią wybrać na wakacje
:D
;)
;)
8-) ale po tych wizytach na komisariatach w Borneo....
8-)
8-)
:lol: I ta kobra...
:o
:o Pozostanę na czytaniu z wielką przyjemnością relacji
8-)
8-)
:lol:
:oops:
:P
;)
;)
;)
;)
fantastyczne zdjęcia @pestycyda! nie mogłam się napatrzeć i nadziwić ,jak u każdego nosacza inna końcowka tego nochala.
:shock: Jakie to bardzo ludzkie
:)
Żona mnie uświadomiła, że piszesz relację
:D i oczywiście jak zawsze z zapartym tchem czytałem linijka po linijce, jakby pominąć ten jeden przykry incydent to po prostu bajka!!! Nie piecz pierników, nie lep uszek
:P karpia tez nie musi być, wole małpy
:D karm nas dalsza częścią opowieści
;-) Pozdrawiam serdecznie Max
No Kinabalu rzeczywiście robi wrażenie, zwłaszcza w chmurach wygląda groźnie. Stopniujesz napięcie, ale mam nadzieję, że udało się bez przeszkód zdobyć szczyt.
Z ciekawości spytam - chodziłaś wcześniej po górach? Np. choćby po Tatrach? Miałaś jakieś przygotowanie kondycyjne?Chodzi mi o to, czy poszłaś z marszu na Kinabalu, czy też rzeczywiście ta góra jest aż tak wymagająca + wilgotność, co powoduje te problemy wydolnościowe.
O kurczę, ale smutna końcówka! Potrafię sobie wyobrazić Twoje rozgoryczenie, ale to była jedyna racjonalna decyzja. Wspaniałe zdjęcia i świetna relacja - Borneo podskoczyło do pierwszej trójki na mojej liście miejsc do zobaczenia :)
O kurczę, ale smutna końcówka! Potrafię sobie wyobrazić Twoje rozgoryczenie, ale to była jedyna racjonalna decyzja. Wspaniałe zdjęcia i świetna relacja - Borneo podskoczyło do pierwszej trójki na mojej liście miejsc do zobaczenia
:)
Nie przejmuj się @pestycyda tym rzyganiem w górach na przyszłość. Kiedyś na kacu zrobiłem trasę z Doliny Kir na Kasprowy Wierch. Dopadło mnie to samo
:)
Oj szkoda... Ale przynajmniej w relacji znalazły się zdjęcia ze szczytu więc nie jest aż tak źle
:)Na pocieszenie (i w ramach podziękowania za wszystkie świetne relacje - przy czym ta najlepsza) zrobiłem Ci avatar, bo nie masz
:D
szacunek, że podjęłaś taką decyzję! wbrew pozorom podjęcie jej wymagało pewnie większej siły niż decyzja o kontynuowaniu trekkingu
:( ale przyłączam się do wcześniejszych opinii - nie warto ryzykować! znasz to powiedzenie.. "co ma wisieć, nie utonie
:)"? boję się tylko o jedno..
:) jak ty moja Droga do każdego z krajów, w których byłaś będziesz musiała jeszcze z jakiegoś powodu wrócić..... to obawiam się, że może Ci życia zabraknąć!!
:D hehe
@pestycyda Jebal Tubkal czeka - Myślę, że to będzie godny rywal Kinbalu. Świetnie czyta i ogląda się Twoją relację. Wysłane z mojego SM-G935F przy użyciu Tapatalka
Kochani, wiedziałam, że można na Was liczyć. Dziękuję :* Wbrew pozorom, to dla mnie bardzo emocjonalny wpis i długo biłam się z myślami, jak to zrobić. I czy mogę się tu aż tak odsłonić. Dziękuję za to, że mogłam....@sranda, trudno mi odpowiedzieć na pytanie. Nie jestem typem sportowca, ale przed wyjazdem zrobiłam, co mogłam. Na Kinabalu nie wchodziłam "z marszu". Chodzę po górach, po Tatrach też. Przed wyjazdem biegałam, robiłam treningi wytrzymałościowe, starałam się lepiej odżywiać i, wbrew pozorom, faktycznie ograniczyłam palenie. Spałam na 3500 m n.p.m. i nie było żadnych problemów. Po prostu myślę, że jednak każdy organizm reaguje inaczej. Ale czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałam. Pewnie mogłam się lepiej przygotować - zawsze można "lepiej" i "więcej"... @zuzanna_89, @olus, @bozenak, @Japonka76 - dzięki za słowa wsparcia. Byłam i w jakiś sposób nadal jestem tym, hmmm, "załamana" to może nie jest odpowiednie słowo. Bardziej - siedzi gdzieś to we mnie w środku, znacie to uczucie, prawda? Chciałam tam wejść bardziej, niż wielu innych rzeczy w życiu. Jednak pocieszam się jednym - po powrocie, ktoś mądry (dziękuję :* ) powiedział tak : jeśli jeden członek wyprawy wszedł na szczyt, to wyprawa jest udana...@Don_Bartoss -
:D
:D
:D "you made my day"
:D
:D Dziękuję
:D Delikatnie chcę Ci jednak przypomnieć, że nie tylko samo rzyganie było moim problemem
:D @dj3500 - jesteś cudowny
:D ten avatar to cała ja, poważnie
:D Prześlij mi go na priv, proszę - z chęcią skorzystam
:D@Maxima0909 - dziękuję... Masz rację, to było mega trudne. Miło mi rozmawiać z kimś, kto to rozumie...@Kalispell - dziękuję. Po prostu bardzo miło poczuć wsparcie...
@pestycydaNa szczyt zawsze jeszcze można spróbować się kiedyś wybrać. A nieostrożni bohaterowie w górach potrafią kończyć na pierwszej stronie newsów. Jest dobrze. Byłaś tam, zaszłaś tak wysoko jak się dało. I potrafiłaś poprawnie ocenić swoje siły. Na dodatek potrafisz o tym otwarcie napisać, co - myślę - jest bardzo cenną informacją dla innych, którzy może planują podobne wyprawy. Brawo!
Zła
:evil: jestem , ze już się kończy twoja relacja . Miło jest zaglądać na fly4free i szukać - dodała Pestycyda następną część
8-) . Kończ w 2016 - będę głosowąć na Ciebie
:P
:P . Macie już jakieś plany gdzie następny wypad??
@Kalispell, dziękuję za miłe słowa
:)Co do sprawy z kradzieżą - trudno powiedzieć. Policja miała przeprowadzić śledztwo, a później, z tego co udało się nam zorientować, mieli 3 miesiące na to, żeby nas poinformować o efektach. Cała dokumentacja miała przyjść do nas pocztą. Dalej czekamy
:) Sama jestem ciekawa, co tam będzie napisane. Hm, rozprawa sądowa w Malezji? Brzmi ciekawie
:) zwłaszcza, że podobno pracodawca musi wtedy dać pełnopłatny urlop
:)
Tak ogólnie, Pestycydo, nie pozostaje nic innego, jak podziękować Ci z wspaniałą relację. I pozostaje tylko nadzieja, że pozwolisz nam odbyć z Tobą następną podróż w Himalaje. Łoś
Co z tego że nie udało się zdobyć tej głupiej góry (ups, mam nadzieję że nie usłyszy z tak daleka) I tak wspaniała relacja i wspaniała wyprawa, cudne zdjęcia! Gratuluję i zazdroszczę, to trochę taka sytuacja: też bym tak chciała ale się boję
;)
i zgodnie z "obietnicą" po pierwszym wpisie tej relacji, wstrzymałem się z jej czytaniem do zakończenia i...ślicznie dziękuje za miły wieczór jaki mogłem dziś z Wami spędzić na Borneo
:)
Co ja się będę wysilać - skopiuję po prostu mój komentarz z innej Twojej relacji bo nic dodać nic ujać:gosiagosia napisał:Specjalnie do Twoich relacji powinno się dorobić przycisk "bardzo lubię"
:lol: Gratuluję Ci umiejętności pisania zabawnie o rzeczach, które zabawne na pewno dla Was wtedy nie były.@olus - możesz sobie poczytać o podróży kajakiem na Palau - polecam - jestem pod jej absolutnym wrażeniem
:D
olus napisał:Co ja będę wieczorami czytać?
:) Ty, moja droga, masz wieczorami PISAĆ
:DK Marek Trusz napisał:odbyć z Tobą następną podróż w Himalaje Znając moje grafomańskie zapędy, pewnie tego nie unikniesz
:Dmaginiak napisał: tej głupiej góry (ups, mam nadzieję że nie usłyszy z tak daleka)
:D
:D
:D dziękuję - najlepsze pocieszenie w życiu
:D@marcino123, zastanawiałam się, czy dotrzymasz obietnicy
:) mi jeszcze nigdy się nie udało tak przetrzymać czyjejś relacji, choć próbowałam - jestem za bardzo niecierpliwa. I jak? Lepiej się czyta całą naraz? (bo nie wiem, czy mi się opłaca powstrzymywać ciekawość
:)@gosiagosia - mogę Ci odpowiedzieć tylko dokładnie tym samym, co ostatnio - bardzo dużo nas to nauczyło (wiem, frazes, ale to prawda). Owszem, takie doświadczenia nie są super przyjemne, ale można z nich naprawdę wiele wynieść.Dziękuję za miłe słowa i pozdrawiam
:)
Przeczytałem po zapoznaniu się z wynikami głosowania na relację miesiąca i mam pytanie - czy akceptowalne jest słowo "zajebisty"? Bo tylko takie mi pasuje
:D
@pestycydaOdświeżam sobie tę relację po raz drugi, bo się stęskniłem. Mam jednak pytanie - jest szansa na przywrócenie wyświetlania obrazków? U mnie PhotoBucket twierdzi, że ich nie pokaże :/
:D
@wilku17, oficjalnie stwierdzam, że kończę współpracę z photobucket. I każdemu to radzę :/ Szczerze mówiąc, to płakać mi się chce, jak pomyślę o ponownym wgrywaniu zdjęć do wszystkich relacji. W jednej już to przechodziłam i to chyba gorsza robota, niż napisanie relacji od nowa:/ Pewnie się w końcu za to zabiorę pomalutku, ale już naprawdę nie mam pomysłu, gdzie można umieszczać zdjęcia, żeby były bezpieczne (w sensie : nie zniknęły znowu). Może ktoś z Was ma jakąś radę, sprawdzony portal, nie wiem...? Z góry dziękuję za wszelkie sugestie.Pozdrawiam:)
@pestycyda Ja umieszczam zdjęcia na f4f na społeczności. Jedyny problem jest taki, że zdjęcia trzeba tam dodać pojedynczo, to znaczy w każde oddzielnie kliknąc przy dodawaniu, nie da się zaznaczyć wszystkich naraz i wgrać. Przez to jest to dość czasochłonne, ale potem ze zdjęciami w relacji nic sie już nie dzieje.
Doszliśmy natomiast do jaskini nietoperzy. Faktycznie, było ich tam tysiące. Musicie jednak zadowolić się naszym wizerunkiem, bo w środku było za ciemno :D
A tak rosną duriany.
Dzień mijał szybko, wilgotno i miło. Jednak cały czas, gdzieś z tyłu głowy czaiło się pytanie : pozwolisz nam wejść na siebie, czy nie?
Po powrocie do Jacka okazało się, że dojechała jeszcze jedna para, która również miała zarezerwowane wejście na jutro i również Jack zapowiedział im, że raczej jutro nie wyjdą. Byli jednak w dużo gorszej sytuacji - my mogliśmy poczekać do wtorku, oni nie - powrotny samolot mieli w środę. Mieli być przygotowani na rano i dopiero wtedy się okaże. 8 sierpnia był po prostu jakiś pechowy :(
Na kolację pojechaliśmy do innego miasteczka. Tym razem indyjska restauracja, reszta taka sama - Jack zamawia, my próbujemy wszystkiego. A jedzenie - obłędne.
Nie byliśmy w stanie dokończyć, jak ostatnio. I tym razem jedzenie się nie zmarnowało - Jack porobił kanapki dla chłopców.
Poranek 8 sierpnia nie przyniósł nam dobrych wieści. Byliśmy przygotowani do wyjścia, ale ani dla nas, ani dla drugiej pary nie było zezwoleń. Jack dwoił się i troił, nie odkładał telefonu, krzyczał, dyskutował - wszystko na nic. Nas już mi nawet nie było tak bardzo żal, jak drugiej pary. My mieliśmy jeszcze szansę jutro, oni musieli pożegnać się z marzeniem o Kinabalu. Wprawdzie rozważaliśmy jeszcze wspólnie opcję ich wyjścia we wtorek, powrotu w środę i szaleńczej jazdy autem wprost na lotnisko, jednak i tak nie miało to szans powodzenia. Po wielu telefonach Jack, wskazując na nas palcem, oznajmił "Wy wychodzicie jutro na 100%. Oni niestety nie". 8 sierpnia, mimo wcześniejszych rezerwacji, w góry nie wyszedł nikt.
Nie wiem, na czym polega załatwianie tych zezwoleń i jakie Jack ma układy z władzami. Jednak wiem jedno - jest to dosyć trudne. Druga para otrzymała z powrotem wszystkie pieniądze, a Jack zaproponował, żeby zostali u niego jeszcze do jutra - tak, jak planowali -za darmo.
Następnie przystąpił do rozdzielania zadań na dziś : chłopcy na zakupy do miasteczka, my z nimi. Jakie zadania mieli pozostali "pracownicy" - nie wiem. Jack powiedział "zakupy szybko", więc trzeba było biec i nie dosłyszałam :D
W dzień miasteczko miało zupełnie inny klimat. Chłopcy poszli robić zakupy, a my oddawać się turystycznym obowiązkom :) czyli robieniu zdjęć pod najbardziej znanymi pomnikami w mieście :D
Nie wiem, co takiego dobrego uczyniła temu małemu miasteczku marchewka :D Jedno jest pewne - równie waleczna była kapusta i coś w rodzaju papryki, ale tymi zdjęciami nie będę już Was straszyć :D
Miasteczko o bardzo sennym, spokojnym klimacie (możliwe, że odważne warzywa trochę się pomyliły i oprócz wrogów, pozbyły się też większej części mieszkańców :D
Wzdychaliśmy do Kinabalu (połowa nas z zachwytu, druga połowa z ...ekhm...lekkiego niepokoju :D
Podziwialiśmy niesamowite graffiti. Poważnie, to były dzieła sztuki. Poniższe rzuciło mnie na kolana...
W końcu znaleźliśmy coś, co lubimy najbardziej - targ.
Ulubiona przekąska - suszone, słone rybki, sprzedawane na wagę. Przepyszne!
Dziwne to było miasteczko, jakby horrorowe. Bardzo mało ludzi i bardzo duży targ, na którym o wiele więcej osób sprzedawało, niż kupowało. Dziwne. I jeszcze te warzywa na samym środku głównego placu. Nie wiem, co o tym myśleć... :D
Głównymi kupującymi na targu byli nasi chłopcy. Chodzili od stoiska do stoiska, wybierając najładniejsze warzywa. Co chwilę sprawdzali kierunek w telefonie i szli w stronę, którą wskazał. "Oho" - pomyślałam. "Jack zaprogramował im na GPSie stoiska z najlepszymi produktami. Nie ma się co dziwić, to młodzi chłopcy, skąd mają wiedzieć, jak się wybiera produkty". Nic bardziej mylnego :D Otóż chłopcy łapali...pokemony :D :D :D
Ciekawe, czy mogą się tu kryć jakieś wybitne okazy?
Resztę dnia spędziliśmy pod schroniskiem. Rozmawiając z Jackiem i chłopcami, ucząc grać w kości innych turystów (tu nastąpił moment, z którego jestem bardzo dumna. Przyuczany do gry Australijczyk nagle rozjaśnił się i wykrzyknął - już wiem! To jest ta gra, w którą gra się w "Wiedźminie"! Bardzo, bardzo byłam dumna z osiągnięć naszych rodaków) (tu nastąpił też moment, z którego jestem dużo mniej dumna :D błyskotliwa wypowiedź : "A teraz nauczę was grać w super grę, nazywa się "Bones" :D :D :D Anglojęzyczni koledzy początkowo niezbyt mogli zrozumieć, co wspólnego ma szkielet z kośćmi do gry :D) i po prostu chłonąc klimat.
Poznaliśmy też dziewczynę z Kambodży, która jutro miała z nami wyruszyć na Kinabalu. Jej zezwolenie było w porządku i też miała 100% pewności, że wyjdzie.
Mogłabym wychwalać Jacka pod niebiosa, ale to tylko słowa, które nie oddadzą obrazu rzeczywistości, więc nie będę więcej próbować. Chciałabym tylko jedno dodać - jakim trzeba być człowiekiem, żeby pod swój dach przygarnąć dwóch malezyjskich chłopaków i stać się dla nich prawie ojcem? Chłopcy w ogień wskoczyliby za Jackiem, tak samo, jak on za nimi. Pod może nieco szorstkim (choć to złe słowo. Bardziej odpowiednie jest : zdecydowanym) stylem bycia, kryje się ogromne serce.
I ostatnia kolacja - ponownie chińska restauracja.
Podobno jedno z najlepszych chińskich piw, przynajmniej według Jacka.
Dla mnie piwo jak piwo. Ja tam wszystkie lubię, jakoś koneserem nie jestem :D Ale świetnie gasiło ostrość tego dania.
Fragment naszego "pokoju". Przed wyjściem na szczyt można pożyczyć sobie dowolne ubrania - są tu ciepłe bluzy, kurtki i czapki. Jack pożycza też rękawiczki i czołówki.
Noc była nerwowa. Kręciliśmy się na wszystkie strony, nie mogąc zasnąć. Bałam się, że jednak jutro nie uda się wyjść (szczerze mówiąc, odkąd przyjrzałam się Kinabalu z miasteczka, bałam się również, że może jutro uda się wyjść :D Na śniadaniu zjawiliśmy się jeszcze przed czasem i w pełnym rynsztunku. Gdy Jack nadchodził, już z oddali jego uśmiechnięta twarz dawała odpowiedź. Wychodzimy!
Obowiązkowa fotka przed wyjściem :) Na Kinabalu wchodzą ci, którzy mają zezwolenia zawieszone dumnie na piersi :) reszta to chłopcy Jacka (+ dodatkowy, dochodzący chłopiec Jacka) i sam Jack :)
C.D.N.O 9.00 rano wyjechaliśmy spod schroniska Jacka - do Parku Narodowego podwoził nas chłopiec Jacka. Przed wyjazdem Jack dał każdemu z naszej trójki (my + Camilla, Kambodżanka) prowiant na drogę, a nas pouczył, że w hotelu mają nam dać pokój VIP (zupełnie nie wiem, dlaczego :), bo taki dla nas załatwił. A jak nam dadzą cokolwiek innego, mamy nie brać kluczy, tylko się awanturować, bo za taki zapłacił :D (łatwo mu mówić :D awantura w naszym przypadku co najwyżej mogłaby wyglądać jakoś tak : "..ekhm...przepraszam pana bardzo....bo...podobno..coś słyszałam...czy może byłby pan uprzejmy sprawdzić...?" :D Solennie to jednak obiecaliśmy Jackowi, zwłaszcza, że zaczął przed nami roztaczać uroki owego pokoju - "wszystko jest. I prywatna łazienka, i ręczniki, i szampony...Będziecie się mogli kąpać i kąpać". Brzmiało bardzo kusząco, choć lekko dziwnie - takie luksusy na 3300 m n.p.m.?
Ze schroniska Jacka do bram Parku Narodowego jest bardzo blisko - w 10 minut można przejść na piechotę.
Pierwszy przystanek to biuro parku. Tu chłopiec Jacka załatwił ostatnie formalności, pouczył nas, żeby zezwolenie na wspinaczkę zawsze nosić na wierzchu i zaprosił do auta naszą przewodniczkę - Magarrat z plemienia Kadazandusun. Od tej pory miała się nami opiekować i dbać o nasze bezpieczeństwo. Na Kinabalu, pomimo że droga jest dobrze oznakowana i naprawdę człowiek nie może się zgubić, nie można wejść bez przewodnika. Przewodnikami są członkowie plemienia "ludzi chmur", w większości mieszkający na zboczach Góry. Trekking trwa dwa dni, później schodzą do wioski, krótki odpoczynek i ponownie w górę. Magarrat wchodzi na Kinabalu średnio dwa razy w tygodniu (!!!), więc jest doświadczoną przewodniczką. Lubi tę pracę, choć, być może problemy zdrowotne niedługo zmuszą ją do rezygnacji. Za tak częste wchodzenie na szczyt, trzeba płacić - wyjaśniała nam, pokazując swoje napuchnięte i pokryte nabrzmiałymi żyłami nogi....
Z biura parku, do pierwszej bramki, na której trzeba wpisać się do specjalnej księgi, jest dosyć daleko. Oczywiście można przejść tę trasę na piechotę, jednak auto bardzo się przydaje. Droga jest asfaltowa i kręta, mało ma wspólnego z przyjemnym trekkingiem, poza tym, odbiera siły przed rozpoczęciem "właściwej" wędrówki. Nas na szczęście podwiózł chłopiec Jacka - tu wysłuchaliśmy ostatnich życzeń powodzenia i musieliśmy się pożegnać. Gdy spotkamy się ponownie, będziemy już innymi ludźmi - dumnymi zdobywcami pierwszego czterotysięcznika w naszym życiu :D Magarrat zapytała, czy chcemy wypożyczyć kijki trekkingowe, podobno bardzo ułatwiają wspinaczkę. Nie było się nad czym zastanawiać :D Dla mnie wszystko, co ułatwia wspinaczkę, jest bardzo mile widziane :D (koszt wypożyczenia - 10 MYR za kijek. Właścicielami kijków są przewodnicy, więc cała opłata idzie dla nich). Jeszcze szybkie zameldowanie się na pierwszym punkcie i już możemy ruszać w drogę.
Do noclegu na wysokości 3272 m n.p.m. od pierwszej bramy, jest dokładnie 6 km. Na trasie, równiutko co kilometr, znajdują się wiaty odpoczynkowe - z toaletą, ochroną przed wiatrem i bieżącą wodą (podobno pitną - wiele osób uzupełniało tam swoje zapasy. My się nie odważyliśmy). Wyobrażacie sobie? Sześć domków na sześciu kilometrach? Po co? Niby to w górach, ale przecież tylko sześć kilometrów, to naprawdę nie jest dużo. No nic, przecież nie trzeba w każdej odpoczywać...Tak, drogi Kinabalu. Jedno, co muszę ci przyznać, to to, że nauczyłeś mnie pokory...
W górę idzie się po czymś w rodzaju stopni - naturalnych kamiennych, lub stworzonych przez przecinanie zbocza drewnianymi deszczułkami. Początkowo na drodze ustawione są też barierki, a idzie się w długiej kawalkadzie turystów. Z każda kolejną minutą, w zależności od kondycji współwspinaczy, odległości między poszczególnymi osobami powiększają się na tyle, aby każdy spokojnie mógł iść własnym tempem. Jeszcze później - przestajesz w ogóle ich widzieć. Zarówno z powodu oddalenia, jak i tego, co dzieje się z samym tobą :/ Wilgoć. Walka o oddech. Każdy krok boli. Trudno w takich warunkach oglądać się na innych :D
Oprócz innych turystów, na drodze mijali nas tragarze Kadazandusun, za każdym razem wzbudzając nasz niesamowity podziw. Szli powoli, stałym tempem, nie zatrzymując się ani na chwilę. Gdy konieczność zmuszała ich do przystanięcia, przebierali dalej nogami w miejscu, ani na moment nie tracąc rytmu. Bardzo ergonomiczny, profesjonalny sposób wchodzenia. Nie wyglądali na szczególnie zmęczonych - nie wiem, czy to kwestia wprawy, czy jakichś szczególnych uwarunkowań członków tego plemienia. W każdym razie efekty były zdumiewające - gdy my dyszeliśmy na drugim (sic!!!!) kilometrze, niektórzy z nich już zbiegali (tak, tak) z góry, po odstawieniu ciężkiego ładunku...
Nie wiem, jak można wchodzić na tę piekielną (tak. Koniec z uprzejmościami, Kinabalu :D górę z takim obciążeniem. Pod szczytem budowane są nowe schroniska, a każdy ich element musi być wniesiony na ludzkich barkach.
Pierwszy kryzys. O ile pamiętam, w drugiej (choć równie dobrze mógł być w pierwszej :D chatce postojowej :/ Sześć domków, to za dużo? O, moi drodzy, powinno ich być 20, albo, jeszcze lepiej, jedna na 200 metrów :D Podejście pod Kinabalu wygląda tak, że idziesz. Stawiasz nogę, za nogą. W głowie ci pulsuje, pot leje się po plecach. Idziesz. Minęła już chyba doba, bo zdążyłeś przemyśleć całe swoje życie. Idziesz. Możliwe, że obszedłeś już całą Polskę na około, tyle to trwa i tyle czujesz w mięśniach. I nagle, z daleka, widzisz tabliczkę z odległością. Szczęśliwy podchodzisz bliżej i czytasz : od ostatniego domku przeszedłeś już (uwaga, uwaga! :D 300 metrów :/ :D
A gdy masz przed sobą taki widok, zaczynasz się zastanawiać, co właściwie tak bardzo cię pociągało w wejściu na Kinabalu? Skąd takie marzenie? Przecież najbardziej na świecie kochasz płaskie przestrzenie i morze. O, właśnie, morze! Można by leżeć na plaży, a potem rzucać się w jego głębiny i pływać...Pływać? :/ Wróć...właściwie, to nie masz już marzeń...:/ :D
Z każdym metrem wyżej, zmieniała się roślinność. Początkowa bujna, zielona dżungla, ustąpiła miejsca bardziej rachitycznym drzewkom, próbującym trzymać się skał.
Dzbanecznik. Trochę poprawił mi humor (ale tylko trochę :D zamiast zachwytów, jak to mam w zwyczaju, wystarczyło tylko na skromny komentarz : fajnie :/ :D , zawsze chciałam go zobaczyć w naturalnym środowisku.
Im wyżej, tym mniej roślinności i tym większa nadzieja, że ta gehenna niedługo się skończy :D
Nasza przewodniczka natomiast wyglądała, jakby wcale się nie męczyła. Szła powolutku, równym krokiem, zagadując z uśmiechem tragarzy. Nas przestała zagadywać dosyć szybko. Nie dziwię się jej - gdy człowiek musi czekać na odpowiedź 5 minut, aż ustanie sapanie, wzdychanie i jęki, to może mu się odechcieć kulturalnej rozmowy :D Przewodniczką była natomiast znakomitą - nigdy nie pozwoliła, żeby ktoś z nas został z tyłu - ona zamykała pochód naszej trójki. Gdy zauważyła, że ktoś się zatrzymuje, natychmiast zatrzymywała się i ona. Była troskliwa i opiekuńcza.
Standardowy czas podejścia do miejsca noclegowego od bramy startowej wynosi około 6 godzin (6 kilometrów!) - czyli w bazie powinniśmy być w okolicach 16.00. Nie mam pojęcia, jak ktoś może zdobyć sam szczyt w ciągu jednego dnia :/ Jeśli kiedyś spotkam człowieka, który to zrobił, ucałuję przed nim ziemię z szacunku. Poważnie. Jest tylko jeden wyczyn, który może to osiągnięcie zdetronizować - raz w roku odbywa się bieg (B I E G) na szczyt Kinabalu...:/ i są ludzie, którzy to robią...:/
Pomimo, że wlekliśmy się noga za nogą i dyszeliśmy okrutnie (tzn. ja, bo Marcin oczywiście nie :D, nie sposób było nie zauważyć piękna tego miejsca. I mimo masakrycznego zmęczenia, czułam ogromne szczęście, że tu jestem. Z każdym krokiem było coraz trudniej, do każdego ruchu trzeba było się zmuszać. Ale się zmuszało. I się szło dalej. Kurczę, dla Was to pewnie nie obce doświadczenie, natomiast dla mnie było jak objawienie - przełamywanie siebie daje olbrzymią satysfakcję i ogromnego kopa psychicznego. I pierwszy raz osobiście doświadczyłam, o ile większe znaczenie ma w takim podejściu psychika, niż nawet kondycja, czy siła fizyczna.
Hotel, w którym mieliśmy nocleg. Laban Rata. To, wbrew pozorom, był chyba najtrudniejszy odcinek drogi. Niby jesteś blisko, już widzisz cel, a coraz trudniej zmusić się do każdego kroku. Zawsze dziwiły mnie wypowiedzi ludzi wchodzących na Mount Everest, którzy mówili, że najgorzej jest, jak gdzieś przysiądziesz. Jest ci wtedy wszystko jedno i nie obchodzi cię, czy zamarzniesz, czy tu zostaniesz. Nie jesteś w stanie się ruszyć i wszystko jest ci obojętne...Oczywiście skala tego porównania jest zupełnie nie trafiona, natomiast jeśli chodzi o sam proces psychiczny, to mogę powiedzieć, że teraz zaczęłam go rozumieć...
Drzwi (wreszcie!!!wreszcie!!!!) do hotelu. Przeżyłam duże zaskoczenie, gdy okazało się, że dotarliśmy (doczołgaliśmy, dowlekliśmy i inne :D tutaj po czterech godzinach (naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało :D Przechodząc przez magiczną bramę, mamrotałam w kółko mantrę : "Panie, spraw, żebyśmy mieli pokój na parterze" :D Natomiast widocznie taki grzesznik, jak ja, nie może liczyć na za wiele, bo otrzymaliśmy nasz pokój VIP na pierwszym piętrze (za to wszystko odbyło się bez awantur :D pan spojrzał na rezerwację i wydał klucze. Po prostu :D
Pokój VIP był na prawdę ekskluzywny - z piękną łazienką, wszystkimi łazienkowymi akcesoriami (była nawet suszarka do włosów, ale jakoś z niej nie skorzystałam :D i ciepłą wodą. To był rzeczywiście luksus, bo pozostali turyści spali w dziesięcioosobowych pokojach z łazienką na korytarzu. Camilla natomiast spała w innym hostelu, też w wieloosobowym pokoju. Nie mogłam się nadziwić, dlaczego Jack nas aż tak uhonorował, przecież płaciliśmy dokładnie tyle, co inni (tajemnica rozwiązała się później. Camilla powiedziała, że zwierzył się jej ze swoich podejrzeń. Otóż przypuszczał, że jesteśmy nowożeńcami w podróży poślubnej i że należy się nam trochę luksusu :)
3/4 drogi zrobione. Do szczytu zostały dwa kilometry...Tym razem już z nieco większą pokorą zaczęłam podchodzić do tych niewielkich odległości...
Około 15.00 zaczęto wydawać lunch. Wszyscy schodzili do dużej jadalni na parterze i mogli korzystać z ogromnego wyboru potraw na szwedzkim stole i gorącej płycie. Po zgłębieniu wszystkich porad dotyczących wchodzenia na takie wysokości, bardzo poważnie podeszłam do pouczenia, żeby dużo zjeść. Nie wydawało mi się to trudne - potrawy wyglądały bardzo pięknie. Podeszłam z talerzem do gorącej płyty i ...(ostrzegam. Teraz będzie część, no może nie dla dorosłych, ale nieprzyjemna :/ :D i po prostu mnie zemdliło. W skrócie i bez kompromitujących szczegółów - prywatna łazienka na tej wysokości, to bardzo pożyteczna sprawa. Z pokoju zeszłam do jadalni ponownie po jakiejś pół godzinie, lżejsza o z pięć kilogramów :/ :D Drugie podejście do jedzenia również okazało się niewypałem :/ - skończyło się na kawałku arbuza i coli, która miała uspokoić rozszalały żołądek. Nie uspokoiła.
Marcin zjadł więcej, ale, jakby to powiedzieć, jego klątwa (no może nie faraona - nie ta część świata, ale kogoś w tym rodzaju :D złapała trochę wcześniej, już na ostatnim podejściu. Generalnie - powiedzieć, że nie czuliśmy się dobrze, to duży eufemizm.
Jadalnia była ozdobiona mapami, wycinkami z gazet, zdjęciami. Leżało tam też mnóstwo gier planszowych, żeby oczekujący na wyjście na szczyt mieli czym zabić czas. Jakoś na spacery po okolicy chętnych nie było.
Droga, którą będziemy przemierzać w nocy.
Zbiórka na dalsze wyjście zarządzona była na 2.00 w nocy, zaraz po "śniadaniu", tak, żeby zdążyć na wschód słońca. Pora szalona, nie czuliśmy się dobrze, więc już po 17.00 poszliśmy spać (:/) Ze spania i z kąpieli, jedna po drugiej, nic nie wyszło (przepraszam, Jack, nie wykorzystaliśmy twojego daru w pełni, ale naprawdę mieliśmy inne problemy :/ Na tej wysokości ciężko się zasypia, nawet będąc w pełni sił fizycznych, a co dopiero w takim jak my stanie :/ Biegaliśmy na zmianę do łazienki - Marcin z dobrym skutkiem, ja niestety tylko "pro forma" (bardzo źle. Wiadomo, że jak się człowiek pozbędzie tego, co chce wyjść, to potem mu tylko lepiej). Nie wyobrażam sobie takiej aktywności w wieloosobowym pokoju, gdzie najpierw człowiek musi spełznąć z łóżka piętrowego, w otoczeniu obcych osób, a później dobiec do wspólnej łazienki, modląc się, że będzie akurat wolna.
Po pierwszej zeszliśmy już do jadalni. Marcin czuł się dużo lepiej, ja niestety zostałam na diecie arbuzowej. Punktualnie o 2.00, razem z Maggarat i Camillą, byliśmy gotowi do wyjścia.
Całkowita ciemność, a zimno tak, że prawie głowy urywało. Żołądek wariuje. Nic to, idziemy. Po to tu przyjechaliśmy. Jesteśmy twardzi, damy radę...
Pierwszy etap trasy prowadził drewnianymi schodami w górę, więc ponownie, noga za nogą, byle do przodu...
I oto mój szczyt Kinabalu.....
(ale przyznajcie, że ubrałam się ładnie :D - szkoda, że nadaremno :( (@olus, teraz widzisz, że to niestety nie było stopniowanie napięcia, tylko przesuwanie w czasie nieuniknionego :/ Nie było innego wyjścia (choć do teraz się zastanawiam, czy mogłam się "bardziej nacisnąć". Całkowicie uczciwie - uważam, że nie). Idąc bardzo powoli po drewnianych schodach, zastanawiałam się, co zrobię, jak to, co się we mnie znajduje, zechce wyjść jak będziemy szli już po gołych skałach - a pchało się na zewnątrz, hm....no....wszystkimi wyjściami :/ :D Co zrobię i co przeze mnie będzie musiała zrobić cała nasza grupa, gdy zasłabnę wyżej - przeze mnie wszyscy będą wtedy musieli zapomnieć o marzeniu zdobycia szczytu. teraz jesteśmy jeszcze w takiej odległości, że mogę wrócić do hotelu sama. Biłam się z myślami (i z karuzelą w żołądku) i cały czas kołatała mi w głowie porada przedwyjazdowa kogoś mądrego : "Jak tylko cokolwiek będzie nie tak - odpuść". A było bardzo nie tak. Ale tak strasznie mi zależało.... Jednak decyzję pomógł mi podjąć moment, w którym stawiając kolejny krok, zachwiałam się i pociemniało mi w oczach.....Nie było wyjścia. Bohatersko zaprzeczyłam, gdy Maggarat zapytała, czy odprowadzić mnie do hotelu (chciałam zachować choć resztki honoru, poza tym nie mogłam odbierać szansy Camilli i Marcinowi na zobaczenie wschodu słońca ze szczytu Kinabalu... Nie mogliby iść dalej sami, musieliby poczekać na przewodniczkę) i ...wróciłam do hotelu z podwiniętym ogonem i ambicją skurczoną do wielkości pierwotniaka. Uwierzcie, nie łatwo mi o tym pisać...Boli do tej pory....Jednak w tym, że była to jedyna możliwa decyzja, utwierdził mnie fakt, że do hotelu wracałam ponad godzinę (po tych kilkudziesięciu schodach...), zgubiłam też drogę, a raz spadłam :/ :D Nie ma co, naprawdę dzielna i odważna ze mnie osoba...:/ :D
W pokoju znalazłam się o 4.00, równo dzieląc czas pomiędzy czekanie z niepokojem na resztę grupy, bieganie do toalety (z nadzieją, że może się uda...:/) i ....płakanie. Nie chcę dodawać nic więcej.................
Tak więc, nie jestem osobą upoważnioną do tego, żeby w jakikolwiek sposób komentować poniższe zdjęcia.
Ale mogę dodać, że jakieś 15 minut po mnie do hotelu zaczęły wracać kolejne osoby. Z równie niewyraźnymi minami, co ja.
Wiele bym dała, żeby być na tym zdjęciu....