+3
pestycyda 19 października 2017 23:55
Image
Nasz autobus wyjechał parę minut przed 8.00, czyli okazuje się, dobrze wiedzieć, że miejscowi mają dosyć luźne podejście do czasu - zarówno do spóźnień, jak i ..hmmm..."przedczasów" :D

Image
Podróż do Kampot miała, według rozkładu, trwać 3 godziny. Ale jakoś się zbytnio do tej informacji nie przywiązywałam :D

Image
Nie da się ukryć - pora deszczowa w pełni.

Image
Faktycznie, wszystko potrwało trochę dłużej. Cała podróż, z jedną przerwą na posiłek, zajęła 4 godziny. To i tak nie najgorzej - w Kampot byliśmy już po 12.00. Tym razem dworca nie było. Pan wysadził nas i niewielką już resztę współpasażerów (pozostali powysiadali podczas trasy, a najwięcej z nich w nadmorskim miasteczku Kep, oddalonym od Kampot o jakieś pół godziny drogi) po prostu przy drodze. W pierwszym momencie - konsternacja. Kilka domków, pojazdów - trudno powiedzieć, w którą stronę należy iść. Jednak bardzo szybko los zdecydował za nas :D Rozejrzeliśmy się w prawo...

Image
No tak, tędy to może nie...:/ :D Zostało więc : lewo :D

I, okazało się, że to była dobra decyzja, bo, po pierwsze, zaraz trafiliśmy na sklep :D Taki normalny, zwykły sklep, dla miejscowych. Z kamienną ławeczką na zewnątrz, gdzie można było na chwilę przycupnąć i zastanowić się, co dalej (poza tym, był to sklep ambitny, z aspiracjami, nie byle co. Skąd to wiem? A z ręcznie napisanego po angielsku plakatu, dumnie powiewającego przy wejściu. Plakat głosił wielkimi literami : Promocja!!! Przynieś dwa puste pudełka po papierosach, dostaniesz jedną pełną paczkę gratis :/ Poniżej miał dokładnie wyszczególnione zasady wymiany - np. 3 paczki po Marlboro = 1 pełna paczka itp. :/ :D
Po drugie, gdy już zdecydowaliśmy w jakim kierunku pójdziemy pójdziemy poszukać noclegu (czyli gdzie, jak przypuszczamy, jest centrum), od razu trafiliśmy na najważniejszą atrakcję miasteczka, czyli na główny pomnik.

Image
Na środku ronda, w asyście mniej ważnych owoców, prężył się dumny durian. Był naprawdę olbrzymi...

I chyba przyniósł nam szczęście, bo gdy chwilę potem weszliśmy w pierwszą lepszą uliczkę, zaraz znaleźliśmy hostel, który zupełnie nam odpowiadał - i cenowo (7 USD za pokój dwuosobowy), i jakościowo (niewielki, ale bardzo przytulny pokój z łazienką, w kolonialnym budynku). Dodatkowo pani wypożyczyła nam skuter - niedrogo (4 USD za dobę) i bez zbędnych pytań (tak, kolega Marcin ma europejskie prawo jazdy, specjalnie je sobie wyrobił. Niestety, z powodu wybitnej inteligencji - przecież nie mogę napisać, że przez głupotę :D - zostawił je w domu. A ponieważ jego umysł jest wyjątkowo błyskotliwy - zostawił je razem z polskim prawem jazdy :D Tak więc, brak pytań był nam wybitnie na rękę :D

Szybko zrzuciliśmy więc plecaki i pognaliśmy (dumnie pojechaliśmy :D coś zjeść. Jechaliśmy wolno i dostojnie (o nie, to wcale nie to, co myślicie. Chcieliśmy po prostu dokładnie przyjrzeć się restauracjom, nim którąś z nich wybierzemy. Przecież każdy szczegół ma znaczenie :D I z naszym tempem jazdy wcale nie miał nic wspólnego fakt, że ostatnim razem na skuterze siedzieliśmy 3 lata temu! Wcale! :D
Image
I znaleźliśmy. Cudowna, rodzinna restauracyjka z niesamowitym klimatem. W obsłudze pomagały córki właścicieli, przychodziły zaraz po szkole i pełniły role kelnerek w szkolnych mundurkach. Przy stolikach pełno było miejscowych, właściciele uśmiechali się wszystkich i zagadywali, a jedzenie? Jedzenie było znakomite. Poważnie. Do końca pobytu w Kampot żywiliśmy się tylko tutaj, a smak potraw wspominaliśmy jeszcze bardzo długo (w całej Kambodży nie znaleźliśmy już jedzenia, które przebiłoby potrawy od "naszej pani").

Image
Niesamowita domowa, mrożona herbata (0,45 USD), kawa (0,25 USD), ryba i Tom Yam (po 2 USD. Właściwie każda z potraw u pani kosztowała 2 USD. Natomiast smak...Poezja...Nie wiem, jak określić, był taki...wielowymiarowy).

Niestety, gdy rozkoszowaliśmy się jedzeniem, zaczęło padać. To mogło trochę zaburzyć nasze plany, bo zamierzaliśmy pojechać do Kep. Jednak widok ulicy nieco nas zniechęcił :/ :D

Image
Deszcze w Kambodży są dosyć...spektakularne :D Jednak pora deszczowa nie była aż tak straszna, jak można by się obawiać. Padało prawie codziennie popołudniu. Bardzo intensywny, mocny deszcz. Ale, na szczęście, krótko. Po nim przychodziła wysoka temperatura, która powodowała, że wszystko dosyć szybko wysychało. Poza tym, moment ulewy można było bardzo szybko przewidzieć - zawsze poprzedzony był silnym wiatrem, który dawał kilkanaście minut czasu, aby znaleźć jakieś schronienie przed lejącą się z nieba wodą.
Jednak wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, więc na skuter wsiadaliśmy z dosyć dużym niepokojem (powolna jazda po mieście to jedno, przejazd rzeką natomiast, to już naprawdę wyższa szkoła jazdy :D
W Kep znajduje się ogromny targ, gdzie można dostać najświeższe owoce morza i , podobno, najlepsze w Kambodży kraby. Właśnie tam chcieliśmy się wybrać. Droga zajmuje około pół godziny i początkowo jest wygodną i bezpieczną (nie licząc oczywiście jezior i rzek na jej powierzchni :D drogą z asfaltu. Później asfalt się kończy i trzeba sobie jakoś radzić (ta informacja chyba szybko już nie będzie aktualna. Mam wrażenie, że niedługo Kep i Kampot będzie łączyć coś w rodzaju autostrady).

Image
Jadąc do Kep dosyć trudno nam było znaleźć targ rybny. Skorzystaliśmy więc ze sposobu znajdywania pożądanych obiektów na sposób Marcina i skręciliśmy w mniejszą uliczkę, bo "coś tak czuję, że to będzie tu" :D Mniejsza droga prowadziła wzdłuż kanału i, faktycznie, po chwili zaczął się wyłaniać targ. Jednak gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że owszem, jest to zdecydowanie targ, ale chyba nie ten, o który nam chodzi - jakiś taki mały - i dodatkowo chyba przyjechaliśmy za późno, bo w większości zamknięty.

Image
Wyglądało to tak, jakby handlarze po ciężkim dniu pracy mieli teraz parę chwil dla siebie - jedli wspólnie, rozmawiali, stoiska były pozamykane. Czyli chyba jednak tym razem "nos" Marcina się zepsuł...Tak pomyślałam i wstydzę się tego bardzo :) nie "zepsuł się", tylko po prostu był nastawiony na coś zupełnie innego, bo, naprzeciwko targu, na kanale, toczyło się barwne życie...

Image
Na łódkach mieszkali rybacy z rodzinami - mężczyźni łowili, kobiety sprzedawały to na targu, a my trafiliśmy faktycznie na ich "czas po pracy".

Image
Obserwacja tego barwnego życia tak nas wciągnęła, że zostawiliśmy naszą "Czerwoną Strzałę" przy murku i rozeszliśmy się w dwie strony, żeby jak najwięcej poczuć, zobaczyć, ponapawać się...

W pewnym momencie do fotografującego otoczenie Marcina pomachał pan wracający z targu na swoją łódkę. W ręku trzymał reklamówkę i bardzo szeroko się uśmiechał. I wiecie co? Nie chciał mu niczego sprzedać, nic z tych rzeczy, chciał pochwalić się tym, co kupił...Dwóch mężczyzn z zupełnie odmiennego kręgu kulturowego, nie potrafiących powiedzieć ani słowa w żadnym wspólnym języku, osiągnęło pełnię porozumienia, chrząkając znacząco i uśmiechając się do siebie...Niesamowite momenty. Dla mnie - kwintesencja podróżowania...Pan poprosił Marcina o zdjęcie. Jednak, gdy migawka w aparacie już miała trzasnąć, poprosił o chwilę czasu, poprawił włosy i opuścił podwinięte do kolan spodnie i dopiero wtedy ustawił się prosto, jak struna. To zdjęcie, to coś ważnego, trzeba więc wyglądać godnie...Gdy spytałam Marcina, jak to wszystko zrozumiał, odpowiedział : po prostu wiedziałem...

Image
Pan zaprosił Marcina na swoją łódkę - trzeba było się do niej dostać brodząc po uda w wodzie, jednak takich zaproszeń się nie odrzuca. Na pokładzie czekała córeczka, której wręczył zakupioną przed chwilą na targu mrożoną herbatę. Pan zaczął się krzątać, zaprosił do prowizorycznego stołu z deski położonej po prostu na pokładzie. Po chwili, brodząc w wodzie, dołączył inny pan...Marcin dostał do spróbowania miejscowego alkoholu, podanego w nakrętce od butelki...Gospodarz zaczął nakładać ryż na talerze, spojrzał jednak na Marcina i, żeby jeszcze bardziej uhonorować swojego gościa, przepłukał porządnie talerz po prostu w kanale...Odmówilibyście?...Bo ja bym sobie dała rękę odciąć, żeby tam być i doświadczyć takiej bezinteresownej, ludzkiej życzliwości...

Image
Pan karmił Marcina ryżem, podając mu go dłonią prosto do ust. Mieszkańcom pozostałych łodzi pokazywał swojego gościa z dumą i radością. Niestety, czas mijał i trzeba było kończyć spotkanie.

Image
Dawno nie widziałam Marcina tak szczęśliwego, jak wtedy, gdy podbiegł do mnie z radością w oczach (i w mokrych spodniach :D i wykrzyczał : "Szybko, musisz ze mną iść! Poznałem takiego pana i obiecałem mu, że jeszcze zapoznam go z moją żoną i on tam czeka, żeby ciebie poznać!" Najbardziej jednak rozwalił mnie moment, gdy usłyszałam odpowiedź Marcina na moje pytanie, w jakim języku to powiedział swojemu nowemu przyjacielowi. "Nieważne. Trochę po polsku, trochę po angielsku, ale nieistotne. On zrozumiał...." Cudowne, cudowne momenty....

Image
Żal było odjeżdżać z tego miejsca, poważnie. Ciepło i serdeczność mieszkańców łodzi przyciągała. Niestety, czas naglił, więc po chwili zabaw i "rozmów" musieliśmy pojechać dalej...

Wróciliśmy na główną drogę i tym razem udało się nam znaleźć "prawdziwy" targ rybny w Kep. Wystarczyło jechać cały czas prosto, jednak dla mnie tytuł "prawdziwszego" zdecydowanie zdobyło wcześniejsze, dużo mniejsze, targowisko...

Image

Image
Targ rybny w Kep znajduje się nad samym brzegiem morza. Faktycznie, trudno gdzie indziej o świeższe owoce morza - tu sprzedawcy po prostu wyciągają z wody to, na co masz ochotę.

Image
Na drewnianym pomoście pełno jest pułapek na kraby, stanowisk do łowienia itp.

Image
Suszone krewetki.

Image
Tu naprawdę można było kupić wszystko. Strasznie smutne wrażenie robiła ta płaszczka (?), leżąca zupełnie jak niepotrzebny przedmiot. Po jej ogonie deptali przechodzący turyści - zdecydowanie bardziej wolałabym zobaczyć ją w jej naturalnym środowisku...

Image
I, podobno najlepsze w całej Kambodży, kraby. My się jednak nie skusiliśmy.

Image
Skusiliśmy się za to na rybę - pięknie pachniała i była bardzo apetyczna. Jednak, gdy zanieśliśmy ją do stolika, zapakowaną pięknie przez panią w liście palmowe i pudełeczko, przeżyłam lekki szok :/

Image
Miała zęby podobne do ludzkich, w dodatku w paru rzędach :/ po powrocie sprawdzałam w sieci i wyszło, że to mogła być pirania słodkowodna. Możliwe. Ale dlaczego słodkowodna nad morzem? I pirania? No nie mam pojęcia. W każdym razie smaczna była, tylko jedząc, trzeba było zasłonić jej głowę liściem:/ :D Z ryżem kosztowała 3 USD.

Image

Image
I duriany.

Image
W tym rejonie jest bardzo dużo opuszczonych budowli. Trzeba przyznać, że robią dosyć upiorne wrażenie.

Chcieliśmy podjechać jeszcze dalej, w głąb Kep. Jako wytrawni kolekcjonerzy zdjęć miejscowych pomników, zapragnęliśmy jeszcze jedno mieć w naszych zbiorach.

Image
I jest :D Zupełnie nie rozumiem, skąd w mieszkańcach taka chęć do honorowania pomnikami swoich ulubionych potraw :)

Trzeba było powoli wracać. Ściemniało się, w dodatku pogoda też nie wyglądała zachęcająco. Na pewno nie chciałabym spotkać się z deszczem podczas drogi powrotnej, więc dosyć szybko ruszyliśmy do Kampot.
Image

Do naszego hostelu wróciliśmy o zmroku. Zapłaciliśmy za skuter na jutro (4 USD), pani wprowadziła go do garażu, tłumacząc, że tak będzie bezpieczniej i wybraliśmy się jeszcze na wieczorny spacer. Do takich spacerów najbardziej nadaje się nadrzeczna promenada, przy której przycumowane są różne barki - kawiarnie. Niektóre wypływają z klientami na rejs, inne są przycumowane na stałe. Wybraliśmy taką, która nigdzie nie wypływa, podziwialiśmy światła na rzece, a i tak na koniec zakręciło mi się w głowie (w sumie 7,5 USD, ale było w tym jedno green chili z ryżem :D

Image

C.D.N. Image

Kampot to urokliwe, nieco senne (przynajmniej w porze deszczowej), miasteczko. Jednak oprócz ogromnej ilości pięknych, kolonialnych willi (w dużej części zabytkowych) (nie zapominajmy o cudownej urody pomniku duriana :D i dobremu położeniu (niedaleko wybrzeża), nas Kampot przyciągnęło do siebie czymś jeszcze innym. Otóż nad miasteczkiem wznoszą się wzgórza Parku Narodowego Bokor, gdzie na początku XX w. Francuzi wybudowali dla siebie górskie uzdrowisko z hotelami, kasynem i nawet katolickim kościołem. Po II wojnie światowej uzdrowisko zostało opuszczone na kilkanaście lat i następnie stało się ekskluzywnym kompleksem wypoczynkowym dla majętnych Khmerów - znani i bogaci przyjeżdżali tam podczas najcieplejszych miesięcy. Bardziej rześkie powietrze na wysokości ponad 1000 m. n.p.m. dawało odpoczynek od duchoty i upału. Pobyt w tym miejscu drenował jednak kieszenie, a czasem doprowadzał do gorszych efektów. W kasynie przegrywało się fortuny, co podobno niekiedy skutkowało samobójstwem. W latach 70. obiekt przeszedł w ręce Czerwonych Khmerów, którzy do 1993 r. mieli tam swoją bazę. Urządzali tam też spektakularne egzekucje, strącając skazanych na śmierć z ogromnego klifu. Później ośrodek został ponownie opuszczony i zamienił się w swoiste "miasto duchów" - niszczejące powoli, puste budynki, zaczęły zanikać w otaczającej je przyrodzie. I pewnie zniknęłyby całkowicie, gdyby nie znana w całej Kambodży firma (znana z wielu biznesów - m.in. obsługuje ruch turystyczny w kompleksie Angkor), która przejęła wzgórze Bokor. Cały kompleks jest remontowany i przygotowywany dla turystów - ma tu powstać mini miasteczko z hotelami, restauracjami i, oczywiście, kasynem...Więc tak naprawdę, to chyba ostatni moment, żeby odwiedzić "miasto duchów" z upiorną przeszłością.

Odpaliliśmy więc rano (niezbyt rano :/ okazało się, że rano też czasami pada :) naszą "Czerwoną Strzałę" i wyruszyliśmy w drogę. Najpierw tam, gdzie ciągnęło nas serce :D - czyli do "naszej pani" na śniadanie. Nie wiem, jakiej magii używała, ale na pewno była to magia skuteczna. Pierwszy raz na wakacjach obudziłam się sama z siebie bardzo (BARDZO) rano, bo nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie znowu do niej pójdziemy :)

Image
Zupa Morning Glory z rybą i kurczakowo-cytrynowa...Najlepsza zupa, jaką jadłam w życiu (przepraszam, mamo... :) Do tej pory żałuję, że nie dało się we mnie wcisnąć więcej/zabrać na wynos/cokolwiek :D + mrożona, domowa herbata...Ech, skończmy ten temat, bo co chwilę muszę zaglądać do lodówki i nie jest to miłe doznanie :/ :D 2 zupy, 2 herbaty, 2 cole i kawa - 6 USD.
Kupiliśmy jeszcze benzynę - 7 000 KHR i wyjechaliśmy z miasteczka.

Image
Brama wjazdowa na wzgórze Bokor. Już niedługo będzie tu "Highland Resort" i wspaniałe atrakcje, dumnie reklamowane na billboardach :/ Szkoda... Dla mnie, dla nas szkoda...Dla miejscowych pewnie "na szczęście" - będą turyści, pieniądze, praca...
Przejazd przez bramę - 0,5 USD za skuter. Za auto jakoś więcej, ale nie pamiętam ile dokładnie.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobili aktualni właściciele ośrodka, było wybudowanie drogi. Teraz na sam szczyt prowadzi wygodna, asfaltowa ulica - to akurat dobrze. Droga wznosi się nieustannie i wije między drzewami - niezbyt wyobrażam sobie pokonywanie jej, jadąc po innym podłożu.

Image
Pierwszy postój. Uznaliśmy, że to bezpieczne miejsce, bo przed nami na posiłek zatrzymała się cała kawalkada skuterów z pracownikami, wjeżdżającymi prawdopodobnie na samą górę. Jednak oni nie oddalili się na krok od drogi. My - przeciwnie :) W głowie kołatało mi się ostrzeżenie wyczytane w przewodniku "ze względu na realne zagrożenie niewypałami, pod żadnym pozorem nie schodzić z wytyczonych ścieżek". Tylko bądź mądry i stwierdź, który fragment jest wytyczony :/ :D (ale zdjęcie dowodzi, że Marcin, bardzo rozsądnie, zachował bezpieczny odstęp :D

Image
W końcu, przy akompaniamencie moich okrzyków motywacyjnych ( "Tylko idź po moich śladach! No mówię ci - po moich śladach!" :D), znaleźliśmy prześwit między drzewami. Widoczność - taka sobie. Szczyt wzgórza Bokor widziany z dołu zawsze ukryty był jakby chmurach, we mgle. Teraz, trochę pomału, zaczęłam sobie uświadamiać z czym się to może dla nas wiązać.
Wspinanie się skuterem po drodze zaczęło się robić coraz trudniejsze. Temperatura spadła, pociemniało, a nas zaczęło otaczać wilgotne, lepkie powietrze. Coraz bardziej kurczowo trzymałam się skutera, a atmosfera stała się taka trochę....hmmm...horrorowa?

Image
Pierwsze budynki kompleksu. Nie powiem - ucieszyłam się, że mamy powód do postoju. To chyba kompleks sklepów - do wewnątrz można było wejść, w jednym z nich leżał rozrzucony na środku nawet jakiś towar (bardzo atrakcyjny - naprawdę miło byłoby się rozgrzać zupką w proszku, szkoda tylko, że ani wrzątku, ani nawet żadnego sprzedawcy w pobliżu nie było :/ :D Dziwne, lekko upiorne wrażenie.

Image
Mówiłam może, że widoczność wcześniej była "taka sobie"? Cofam!!! Była doskonała, powietrze wręcz zachwycało przejrzystością :/ :D Wtedy :/ :D Im wyżej, tym bardziej lepka mgła gęstniała. Niesamowite doznanie - straszne i intrygujące równocześnie. Jedziesz. Przed sobą nie widzisz nic, oprócz szarego, gęstego dymu, dopiero gdy zbliżasz się do jakiegoś obiektu, zaczyna się on powoli wyłaniać z oparów. Wjeżdżasz w mleczną nicość i nagle okazuje się, że stoisz na nieczynnej stacji benzynowej...Magiczne sytuacje, trochę jak z wyobraźni Miyazakiego...

Image

Budynki ośrodka rozsiane są po całym wzgórzu. Przy eks-sklepach jest nawet wielka tablica informacyjna, w którą uliczkę trzeba skręcić, żeby dotrzeć tu lub ówdzie. Nic to nie daje. Nic. Ani trochę...Jesteś tylko ty i dym. W jednym z najwyższych punktów wzgórza widoczność była ograniczona do jakiegoś pół metra. Jedziesz i modlisz się, żeby nie spaść w przepaść, w nic nie wjechać, nie spowodować zderzenia...Mgła jest lepka i gęsta, wilgotna. Osiada na ubraniu, wciska się do oczu, nosa...Wtedy już nawet się nie zastanawiasz, wtedy jesteś pewien - to JEST wzgórze duchów, przeklęte i źle zrobiłeś, że się tu pchałeś. Bo kto tu wjedzie, ten już tu zostanie...
Nie wiem, jakim cudem udało nam się znaleźć coś w rodzaju małego, działającego sklepiku. Wiecie, takiego w stylu - wszystko i nic. Oprócz benzyny w butelkach (kupiliśmy - butelka 5 000 KHR. Już od jakiejś godziny drżeliśmy na myśl o tym, co zrobimy, gdy zabraknie nam własnej...) Pani sprzedawczyni (co za radość zobaczyć żywego, prawdziwego człowieka w takim miejscu :), wskazując ręką na mgłę za nami, oznajmiła, że warto tam jechać, bo właśnie tam jest bardzo piękna świątynia. Popatrzyliśmy z powątpiewaniem w nicość i ruszyliśmy.

Image
Przejechaliśmy przez bramę (zauważoną w momencie przejazdu :D i znaleźliśmy się w innym świecie. W świecie wprawdzie zamglonym, ale za to przynajmniej nie sami :)

Image
To chyba jakiś ważny cel wycieczek z agencji turystycznych, bo przy zabudowaniach stały pick-upy, a po terenie świątyni przechadzali się Chińczycy. Wprawdzie raczej były to ekspresowe wycieczki - wchodzimy, cykamy fotkę, wracamy do auta - ale akurat wyjątkowo pochwalałam ten model zwiedzania :D Nie przeszkadzali nam w kontemplacji miejsca - szybko znikali, a zarazem jednak dawali poczucie bezpieczeństwa. Bo byli :)

Image

Image

Image

Miejsce z wyjątkowym klimatem. Wilgoć powodowała, że ściany budynków porastały dziwnymi, pomarańczowymi glonami (?). Glonami porastały też kamienie chodnika - każdy krok musiał być idealnie wyważony, inaczej kończyło się z głośnym plaśnięciem na ziemi.

Image

Image

Image

Image

Przez mgłę trudno było ocenić wielkość kompleksu. Gdy człowiek już-już myślał, że to koniec, z dymu wyłaniała się kolejna budowla. Mam wrażenie, że obejrzeliśmy może połowę, może trochę więcej - ale na pewno nie całość.

Image

Image

Czasami trochę pokropiło, ale właściwie deszcz wcale nie musiał się zbytnio starać. Wilgoć mgły osiadała wszędzie i powodowała, że człowiek czuł się...śliski? I jakiś taki brudny? Naznaczony? Wierzcie, lub nie. Osobiście uważam, że jeżeli gdzieś są duchy, to na pewno na wzgórzu Bokor...


Dodaj Komentarz

Komentarze (23)

julk1 20 października 2017 02:53 Odpowiedz
Zapowiada się dobrze. Zobaczymy co dalej z relacją :)
becek 20 października 2017 18:49 Odpowiedz
hmm, tam nie bylo zadnego rozliczenia, w niektorych wioskach ofiary mieszkaja po sasiedzku z katamiczesc kraju dalej w rekach Khmerówniektórzy zbrodniarze to dziś bardzo bogaci ludzie mający międzynarodowe kontrakty np. na drewnodziwny kraj i dziwni ludziePol Pat nigdy nie poniósł kary(nie liczac symbolicznej)
pestycyda 20 października 2017 19:06 Odpowiedz
@becek, tak, właśnie o tym piszę. Żadnego rozliczenia nie było. Wtedy wyboru nie mieli, teraz, według słów mieszkańców, mają. I ich wybór jest taki - nie chcą rozdrapywania ran. Wolą żyć "normalnie". Trudno z tym dyskutować. Dla mnie trochę nie do pojęcia jest fakt, że Pol Pot i inni zbrodniarze nie ponieśli kary. A z drugiej strony nienawiść nakręca nienawiść, więc może jest w tym jakaś mądrość? Sama nie wiem. Trudno odnosić się do decyzji innych, nie będąc nimi.
becek 20 października 2017 19:25 Odpowiedz
nie nie chcą tylko nie mogąbo to by oznaczało kolejna wojnę domowączerwoni maja swoje wojsko
pestycyda 20 października 2017 19:30 Odpowiedz
Jednak to dalej jakiś wybór....
namteh 20 października 2017 22:18 Odpowiedz
@pestycydaTo o wyborze to Twoja teoria czy gdzieś zasłyszana/wyczytana?
pestycyda 20 października 2017 23:02 Odpowiedz
Pytasz o pierwszy akapit relacji? To fragment mojej rozmowy przy piwie z mieszkańcem Kambodży. Dlatego tak widzę tę sytuację. Natomiast sama idea wyboru jest zbieżna z moją prywatną teorią na temat podróżowania, więc tak mi się to poskladalo w całość. Stąd tytuł.P.S. Wiesz, o czym teraz pomyślałam? O delegacji ze Szwecji...I, cholera, możesz mieć rację..........
gadekk 20 października 2017 23:56 Odpowiedz
@pestycyda Twoje relacje to jest poziom wyżej reszty! Czekam na dalszą część.
bozenak 23 października 2017 18:46 Odpowiedz
Znalazłam relację ;) ;) Coś tak za mną chodziło, że dawno Cię nie czytałam i znalazłam :lol: ;) 8-)
kumkwat-kwiat 29 października 2017 00:08 Odpowiedz
@pestycyda @becekGwoli ścisłości, nie można w 100% napisać, że nikt nie został rozliczony z reżimu czerwonych khmerów. Choćby Kang Kek Iew (aka Duch) został ostatecznie skazany w 2012 roku na dożywocie. Oczywiście jest to wyjątek potwierdzający regułę ale jednakowoż wyrok zapadł. Niestety były to raczej pojedyncze przypadki, a choćby poniższy dokument z 2002 roku (polecam obejrzenie) pokazuje, że część osób nie za bardzo okazuje skruchę i bez oporów przyznaje się do udziału w tej zbrodni:https://www.youtube.com/watch?v=47LmpFxM36AJako ciekawostkę można dodać, że w skład trybunału osądzające te zbrodnie wchodziła polska sędzia Agnieszka Klonowiecka-Milart. Pikanterii w całej sytuacji dodaje to, że po upadku reżimu w 1979 roku Czerwoni Khmerzy jeszcze przez kilka lat byli uznawani przez ONZ jako jedyni przedstawiciele Kambodży, a jeden z ich głównych przywódców (Khieu Samphan) jeszcze w 1998 roku beztrosko z pratyzantki przeszedł na stronę ówczesnego rządu. Z pewnością nie była to sytuacja sprzyjające do rozliczeń.Z zupełnie innej strony, w pawilonie "A" Tuol Sleng, wyraźnie zaznaczone jest aby nie robić zdjęć w celach na parterze. Przykro jest patrzeć jak ludzie nie są w stanie tego respektować i na dodatek wrzucają do sieci, zdjęcia skatowanych więźniów. Co do Pól Śmierci mam bardzo mieszane uczucia odnośnie "wychodzących z ziemi" kości i resztek ubrań. Rozmawiałem z wieloma osobami i znaczna ich cześć jest zdania, że po tylu latach i tak szerokich badaniach tego miejsca nic już z ziemi tej wielkości nie powinno wychodzić. Są to zatem najpewniej specjalnie pozostawione szczątki, aby zrobić wrażenie na zwiedzających. Mnie osobiście to zniesmaczyło, bo samo miejsce jest wystarczająco depresyjne i takie sztuczki nie są już tu potrzebne.
julk1 29 października 2017 01:43 Odpowiedz
pestycyda, fajna relacja. W sumie piszesz o zwykłych ludziach i zwykłych miejscach. Ale przez to relacja jest... niezwykła. W dodatku są piękne fotki. Az się chce podążać Waszymi drogami. Tylko drogo wychodzą hotele i posiłki :lol:
bozenak 4 listopada 2017 19:51 Odpowiedz
-- 04 Lis 2017 19:51 -- :lol: :lol: :lol: -- 04 Lis 2017 19:51 -- :lol: :lol: :lol:
ambush 5 listopada 2017 20:22 Odpowiedz
@pestycyda dzięki za miłe słowo - fajnie, że przydały Ci się moje informacje praktyczne. Niech nie zabrzmi to jak reklama :D ale gdyby ktoś poszukiwał info praktycznych zachęcam do swojej relacji - może też komuś się przydadzą, bo trochę tego tam spisałem: https://www.fly4free.pl/forum/angkor-wat-perla-kambodzy,216,101222A ja dorzucę jeszcze swoje 2 słowa do wcześniejszej rozmowy o więzieniu Tuol Sleng (S21). Sporo sam o tym myślałem, rozumiem obie strony. Z jednej strony ciężko sobie wyobrazić jak można mieszkać w pobliżu kogoś kto przyczynił się do zabójstwa twoich bliskich, jak można nie chcieć zemsty? No jak? I tutaj właśnie jest jeden z najbardziej mentalnych momentów w moim życiu. Rozmawiałem z kilkoma osobami pracującymi w więzieniu. W tym z jedną osobą, którą tam bardzo łatwo spotkać - czyli jedną z kilku osób która przeżyła pobyt w więzieniu. Jest on tam często i sprzedaje swoje książki. Tak czy inaczej jak ktoś z nim rozmawiał wie, że to nie byle handlara, która chce opchnąć Ci książkę. Widać, że człowiek przeżył swoje. I on, i wspomniane kilka innych osób mówiły w podobnym tonie: Ktoś musi przerwać nienawiść, ktoś musi przerwać zemstę i akt śmierć za śmierć. Jeśli ktoś tego nie zrobi to wojna, zabijanie i śmierć nigdy się nie skończą. Ich to bardzo boli, ale wolą poświęcić wolę swojej zemsty dla dobra ogółu. Bo ktoś musi przerwać łańcuch nienawiści. Żadnego rozliczenia nie było, to fakt. Opieszałość sądów, kontakty sprawców to spowodowały. Przez długi czas rzeczywiście byli sprawcy masakr mieli swoje wojsko i nikt nie chciał kolejnej wojny. Ale nienawiść rodzi nienawiść. Z tego powodu woleli ich olać i zostawić na tym swoim luksusowym wygnaniu. Ofiary miały dość nienawiści i brak woli zemsty. Dlatego woleli przyjąć ten stan zamiast kolejnej wojny, która pewnie doprowadziłą by do śmierci sprawców. Zamieść temat pod dywan w tym wypadku powinna być zrozumiana. Aha i jedna ważna uwaga: Tu to czytałem, a to często powielany błąd. Khmerzy to ludność zamieszkująca Kambodżę (aktualnie sporo ponad 90%). Nie ma to nic wspólnego z Czerwonymi Khmerami, bo ta nazwa określa ruch polityczny. Khmerzy byli i ofiarami i oprawcami. Dla uproszczenia jakby rusz polityczny powodujący wojnę domową w Polsce nazywał się Czerwoni Polacy. Khmer to nazwa ogólna rdzennego mieszkańca Kambodży. Tak jak np. Ormianin w Armenii.
pestycyda 6 listopada 2017 01:08 Odpowiedz
@ambush, dziękuję. Idealnie ubrałeś w słowa to, co myślę. To naprawdę nie jest łatwy temat...Dobrze, ma być szczerze, więc będzie. Do tej pory niezbyt chciałam się angażować w dyskusję na temat ludobójstwa. Przede wszystkim dlatego, że ten kraj to nie tylko Pola Śmierci czy Muzeum... To jest relacja z pobytu w Kambodży, kraju, który ma mnóstwo do zaoferowania. Piękne miejsca, historia, cudowni ludzie... Nie chciałam, żeby wątek został zdominowany tym jedynym tematem. Ważnym i strasznym, owszem, nie można go przemilczeć, ale nie jest tak, że Kambodża = tylko i wyłącznie terror Pol Pota. Relacje nigdy nie są obiektywne. Możesz się nie wiem, jak starać, ale i tak dany kraj postrzegasz przez pryzmat własnej wiedzy/doświadczeń/rozmów z miejscowymi/albo (to już moja własna teoria) - trochę z własnego wyboru (ja zazwyczaj decyduję się, owszem, pewnie z egoizmu, nie brać bardzo do siebie prób oszustw czy niemiłych sytuacji. Uważam, że źli ludzie są wszędzie i robię, co mogę, żeby to nie rzutowało na moją ocenę danego miejsca. Bo w przeciwnej sytuacji najbardziej stratna będę właśnie ja - niepotrzebne mi nerwy i złość na wakacjach). Nawet wybór określonych zdjęć do relacji obiektywny nie jest - konkretne obrazy rzutują na sposób widzenia kraju przez ludzi, którzy tam jeszcze nie byli...W przypadku tak trudnego tematu jak ludobójstwo, starałam się nie przekazywać tego, co myślę, a skoncentrować się wyłącznie na tym, czego dowiedziałam się od miejscowych osób. Owszem, może się tu rodzić podejrzenie, że obraz, który otrzymałam, nie jest w 100% zgodny z prawdą (tak, jak w przypadku szwedzkiej delegacji za czasów Pol Pota), ale nie mam innego.... Oprócz tego, mam tylko to, co myślę, coś, co jest zupełnie i całkowicie subiektywne. A myślę (choć trudno tu się wypowiedzieć, bo nie jestem na miejscu Khmerów i, mam nadzieję, nigdy nie będę), że gdybym była w takiej sytuacji, tu i teraz, i miałabym do wyboru - zemsta i rozliczenie albo przyszłość moich dzieci, którym mam szansę dać wykształcenie i przygotować je do życia bez nienawiści, bez mrugnięcia oka wybrałabym to drugie. Właśnie dlatego, żeby nie nakręcać zła.Kolejna sprawa - @kumkwat_kwiat, nie mogę z Tobą polemizować w kwestii zdjęć w Tuol Sleng. Możliwe, że były tam tabliczki z zakazami. Ja po prostu ich nie widziałam - owszem, mogło to wynikać z faktu, że wizyta w tym miejscu była dla mnie bardzo emocjonalna i strasznie trudna. Mogłam nie zwrócić na nie uwagi. Jeśli były, to faktycznie, złamanie przez nas zakazu nie było fair. I tak, zrobiło mi się głupio. Natomiast, w oderwaniu od zakazu, zupełnie prywatnie uważam, że nie pokazywanie takich obrazów, niestety nie spowoduje, że ta tragedia zniknie....I jeszcze jedno pytanie @ambush. Masz całkowitą rację, co do używania słowa "Khmer". Jednak nie zauważyłam, żeby w tym wątku zostało użyte niezgodnie ze znaczeniem. Coś przeoczyłam?Prawie coming out :)Miłej nocy.
ambush 6 listopada 2017 09:07 Odpowiedz
@pestycyda tutaj lekkie sprostowanie, bo faktycznie nie napisałem precyzyjnie - w Twojej relacji nie było żadnego błędu związanego z Khmer. Ten błąd zauważyłem tutaj w 1 czy 2 w komentarzach ludzi komentujących i to do nich był ten tekst :)
namteh 13 listopada 2017 14:00 Odpowiedz
@pestycydaA wiesz coś może o przeszłości tej pływającej wioski? Z czego żyli 50 lat temu? Czy ta wioska istniała 50 lat temu?Strasznie dziwne miejsce... Z jednej strony kasują 20$ za wjazd (co jest pewnie kupą kasy) a z drugiej "łapią za serca" zeszytami dla dzieci... Albo te kobiety kręcą albo są bardzo wykorzystywane.
pestycyda 13 listopada 2017 18:01 Odpowiedz
@namteH , mam wrażenie, że cała wioska jest wykorzystywana. Bardziej wyobrażałam sobie, że podjedziemy na przystań, znajdziemy jakąś łódź i zapłacimy sternikowi. On nas zawiezie do wioski, a tam się zapłaci np. nie wiem, komuś w rodzaju sołtysa, coś takiego (że już nie wspomnę, że w swojej naiwności myślałam, że pieniądze pójdą na rozwój wioski :/ Myślałam, że to będzie bardziej coś w stylu "datku na rozwój") Tu podjeżdżasz pod normalne kasy, kupujesz bilet od osób w mundurach (nie mam pojęcia jakich - może to po prostu uniformy stylizowane na militarne) i własny transport podwozi Cię na wał, gdzie stoi mnóstwo łodzi. Dziwna sytuacja.Wioska, wg. Lom Lama, bo jedyną wiedzę mam od niego (nikt inny nie mówił po angielsku, z wyjątkiem pań z pływających sklepów, ale one miały konkretny zasób zdań "handlowych"), raczej nie istniała 50 lat temu. Została zbudowana przez Kambodżan, którzy odłączyli się od innej pływającej wioski (w której mieszkali z Wietnamczykami. Podobno Wietnamczycy nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni - ani do innych mieszkańców, ani do turystów, którzy co jakiś czas próbowali się im szlajać po terenie). Mam wrażenie, że odkąd powstała, żyje trochę z turystów (a raczej z tego, co ewentualnie zostawią bezpośrednio w wiosce - wycieczki na łodzi z kobietami, jakieś restauracyjki itp.), trochę z rybołówstwa. Być może niektórzy mieszkańcy zarabiają jakieś pieniądze na podwożeniu turystów łodziami z wału do wioski, choć nie sądzę, żeby to były ich własne łodzie, więc to raczej na pewno są grosze...Pytałam Lom Lama, czy mieszkańców nie denerwuje fakt, że ciągle ktoś obcy się im po wiosce plącze. Odpowiedział, że się z tego cieszą, bo zawsze jest szansa, że ktoś coś od nich kupi. Trudno powiedzieć, jaka jest prawda. Ale poważnie interesuje mnie kto na tym zarabia i dlaczego ci ludzie się na to zgodzili (pewnie jest jakieś prawdopodobieństwo, że dostają część pieniędzy z biletów, ale szczerze? Nie sądzę. A 20 USD to w Kambodży naprawdę duża stawka).
margita 14 listopada 2017 12:12 Odpowiedz
Byłam w Kambodży mniej więcej w tym samym czasie. Wycieczkę do pływającej wioski kupiłam w Siem Rap w biurze za 16 USD od osoby. Był to zachód słońca nad jeziorem, zabrali nas z hotelu, przejazd do przystani, łódka, zwiedzanie świątyni, wioska, restauracja i kobiety na łodziach, podziwianie zachodu słońca ( i ta sama dziewczyna sprzedając z łodzi w różowej bluzce) i powrót. Dodatkowo nic nie płaciliśmy i nie słyszałam o 20 USD za wejście do wioski. Nasz przewodnik był fantastyczny i bardzo szczerze i dużo opowiadał. W wiosce jest prąd, maja tv i życie jest trochę na pokaz dla turystów. Byliśmy w szkole i ze smutkiem muszę stwierdzić, że wszędzie po ziemi walały się porozrzucane zeszyty, ołówki i długopisy. Dzieciaki chcą już czegoś innego, tego mają dosyć. W Kambodży wcale tanio nie jest, wszędzie płaci się w dolarach, dla nas to niekorzystny przelicznik. W Siem Rap jedzenie jest drogie, jedynie ciuchy da się wytargować po 1 USD i hotele są tanie w dobrym standardzie.
maginiak 3 grudnia 2017 02:00 Odpowiedz
Quote:Wychodzi na to, że jest gorzej, niż myślałam - skoro Ty za całą wycieczkę w agencji zapłaciłaś 16 USD (z dojazdem na przystań, łodzią, przewodnikiem itp), to chyba znaczy, no właściwie nie wiem, co znaczy :/ :D Chyba tylko tyle, że przepłaciliśmy straszliwie, bo w naszych 20 USD mieliśmy jedynie łódź :/ :D Ale w takim razie jestem już pewna, że wioska nic z tych pieniędzy nie dostaje, a bilety w kasie sprzedaje hmm...agencja wynajmu łódek (?) :/@pestycyda Może Cię pocieszę...Byliśmy w Kampong Phluk wczoraj i zapłaciliśmy za łódź po 25 $ od osoby :/ :D (aż musiałam zacytować Twój awatar z tego wszystkiego ;))Cena zależy podobno od ilości osób, większe grupy płacą po 15 $. My byliśmy we trójkę z dzieckiem i Młody niby nic nie płacił ale tylko niby. Kupowaliśmy wycieczkę w hotelu i mam wrażenie, że istnieje jakiś układ między hotelami, kasjerami i sternikami... W każdym razie jestem niemal pewna, że ludzie z wioski nie dostają z tej kasy nic. Żeby tego było mało, sternik po zakończeniu wycieczki zażądał dodatkowych pieniędzy dla siebie. Odmówiliśmy.Za przejażdżkę po zalanym lesie z kobietą z wioski zapłaciliśmy dodatkowo 10$. Kobieta, która prowadziła sprzedaż zeszytów i napojów na łodzi była niestety dość natarczywa, wzięliśmy dwa napoje i mango, ona nalegała byśmy kupili coś dodatkowo dla Pani, która nas wiozła i za wszystko policzyła nam 16$. Kiedy powiedziałam, że to za dużo, tłumaczyła że koszty dowiezienia tych towarów do wioski są bardzo wysokie i że to przecież dla wnuków tej Pani a ja sama mam dziecko i powinnam rozumieć. Ale jakoś mnie nie przekonała. Ostatecznie wymieniła paczkę ciastek na mniejszą i bardzo stanowczo nalegała bym zapłaciła 11$, co w końcu zrobiłam bo cóż było robić.Pani która nas wiozła, jeszcze podczas przejażdżki dałam dodatkowe pieniądze i chociaż tego jestem pewna, że mogła zachować je dla siebie. Generalnie po wizycie w pływającej wiosce nie mogę się za bardzo otrząsnąć i pół nocy mi się to wszystko śniło. Tym bardziej, że jedyny moment, który mógł być naprawdę miły i relaksujący - czyli wypłynięcie na jezioro podczas zachodu słońca - zakończył się po minucie. Moje dziecko oświadczyło że chce kupę :/
pestycyda 3 grudnia 2017 16:24 Odpowiedz
@maginiak, wiem. Po pobycie tam miałam podobne uczucia, jak Ty. I już olać te 20 USD, bardziej chodzi o to, kto i dlaczego to dostaje. W wiosce z jednej strony duża bieda (sama widziałaś), z drugiej - kobiety na łodziach sprzedające produkty, co, moim zdaniem, świadczy o próbie zdobycia pieniędzy za wszelką cenę. Z braku innych możliwości właśnie (chyba, że muszą je komuś oddawać????) Mnie chyba najbardziej zasmuciły "zachęcające" do zakupu teksty - zawsze te same, wymawiane głosem robota, według tego samego schematu. Tak, jakby ktoś je przeszkolił, kładąc nacisk na najbardziej łapiące za serce elementy. A gdy odpowiesz cokolwiek innego, coś, co nie mieści się w "standardowej" rozmowie - patrzące na ciebie bez zrozumienia i powracające do znanych sobie zdań. Strasznie to smutne...Natomiast po :maginiak napisał: Do tego jedyny moment, który mógł być naprawdę miły i relaksujący - czyli wypłynięcie na jezioro Tonle Sap podczas zachodu słońca - zakończył się po minucie. Moje dziecko oświadczyło że chce kupę :/Przepraszam, ale muszę wstawić przynajmniej cztery moje avatary :DUdanego dalszego pobytu w Kambodży!!! :)
marta76 20 grudnia 2017 18:21 Odpowiedz
Pestycyda, długo się zastanawiałam, czy napisać, ale...Rozważ, proszę, usunięcie z tego wątku dwóch zdjęć - zdjęcia fotografii skatowanego więźnia (z celi w Tuol Sleng)...I - inny kaliber, ale mimo wszystko - zdjęcia z targu z rozczłonkowanymi, pobitymi na śmierć psami. Zawartość tych zdjęć jest drastyczna.Napisałaś, że niepublikowanie takich zdjęć niczego nie zmieni - ja uważam nieco inaczej, publikacja takich zdjęć wywołuje - a przynajmniej może wywołać bardzo silną reakcję, szok, wstrząs u odbiorców. Dlatego ich publikacja powinna być poprzedzona ostrzeżeniem.Zwykle tak silnym przekazem operuje się świadomie, chcąc uzyskać określoną reakcję, sprowokować... no właśnie, co?... dyskusję, dążenie do zmiany? Tu nie ma przecież mowy o żadnej możliwości zmiany. U Europejczyka możesz spowodować co najwyżej potworną frustrację.Pozdrawiam,
pabloo 20 grudnia 2017 19:18 Odpowiedz
No bez przesady, mnie dreszcze niedobrze na widok krokodyli, bardzo proszę o niezamieszczanie na forum zdjęć krokodylków. Zdjęcie ze sklepu mięsnego drastyczne? Czas wyjść z domu i zobaczyć, że świat tak wygląda. Relacja na tym forum ma to do siebie, że ma możliwie najlepiej pokazać odwiedzane miejsce, a chyba taka właśnie jest Kambodża, czy się to komuś podoba czy nie.A na zdjęciu ze skatowanym człowiekiem przecież prawie nic nie widać.
pestycyda 25 grudnia 2017 16:04 Odpowiedz
W jednych relacjach piszą człowiekowi, żeby dodać zdjęcia, bo zniknęły, w innych - żeby usunąć. No nie dogodzisz ;)@Marta76 - nie jest to łatwy temat i na pewno nie na rozmowę przez sieć, gdzie słowa czasem umykają i bardzo brakuje kontaktu niewerbalnego. Przykro mi, że zdjęcia spowodowały u Ciebie frustrację. Nie jestem z tego dumna i nie taki był cel ich zamieszczenia. Dla mnie to też nie były łatwe momenty, a emocje tkwią we mnie do dziś. Jadąc do Kambodży mniej więcej wiedziałam, czego się mogę spodziewać, jednak "spodziewać się" a "zetknąć z" to dwie różne rzeczy. Uważam, że jednym z celów relacji jest, jak powiedział @Pabloo, przygotowanie potencjalnych odwiedzających do tego, aby wiedzieli z czym mogą się zetknąć. A Kambodża pod względem elementów spoza naszego kręgu kulturowego jest bardzo rozbudowana...Psy. Zdjęcie nie różni się od zdjęć martwych ryb na targu, kur czy świń. Różni się natomiast sposobem "uboju" - i to jest według mnie drastyczne. Niestety, niewiele osób o tym wie i stąd sytuacje, w których Europejczyk jedzie gdzieś do Azji, chce przeżyć/spróbować czegoś "egzotycznego" i zamawia psa. Na talerzu dostaje kawałek ładnie wyglądającego mięsa i poczucie "jestem twardy, zrobiłem to". Nie wie natomiast/nie ma świadomości/nie interesuje się, że w pewien sposób nakręca cały ten krwawy biznes. Czasami jedno zdjęcie z opisem potrafi zmienić myślenie paru osób. I jak najszczerzej życzę tego właśnie temu zdjęciu.Tuol Sleng. Miejsce straszne. Nie potrafię znaleźć słów, żeby to opisać. Chyba zresztą większość osób odwiedzających tak ma - to przeżywa się "do wewnątrz", o tym się nie da rozmawiać. Pozostaje wyjście - przemówić obrazami. Takich zdjęć wisi tam bardzo dużo i każdy odwiedzający ogląda je w milczeniu. Są niestety częścią i historią tego miejsca. I nie da się zamknąć oczu i udawać, że to się nie zdarzyło, choć tak pewnie byłoby dla psychiki najwygodniej.......Pokazywanie takich obrazów jest ważne - żeby pamiętać, żeby wiedzieć, do czego pewne działania mogą doprowadzić..... @Marta76 , cóż mogę Ci więcej napisać? Cieszę się, że powiedziałaś o swoich emocjach, choć pewnie dla Ciebie też to nie było łatwe. Piszę teraz relację z Nepalu - zapraszam. Zaręczam Ci, że tam nie ma żadnych zdjęć, które mogłyby być emocjonalnie ciężkie. Pozdrawiam.