Po powrocie do hotelu dopakowujemy plecaki i chwilę przed południem ruszamy na Avenida México, gdzie znajduje się dworzec linii PeruBus. Jedziemy szybkim autobusem sieci Metropolitano, poruszają się one specjalnie wydzielonymi pasami, a przystanki przypominają stacje metra (zresztą system ten jest właśnie hybrydą metra i szybkich autobusów). Wejście na peron odbywa się przez klasyczną bramkę na kartę magnetyczną, którą można kupić przy wejściu lub w automacie (koszt 5 SOL). Jeden przejazd kosztuje 2.5 SOL. Na peronie przy stanowiskach dla poszczególnych linii autobusowych stoi kolejka i wejście do autobusu jest bardzo uporządkowane
;)
Autobus do Paracas odjeżdża punktualnie, jest bardzo wygodny – ilość miejsca na nogi jest naprawdę duża. Trasa prowadzi panamerykańską "drogą marzeń". Po minięciu zaludnionych przedmieść Limy, okolica staję się coraz bardziej odludna.
Miasteczko Paracas, a właściwie przystań dla łodzi o wdzięcznej nazwie El Chaco, jest miejscem startu wycieczek na wyspy Islas Ballestas, nazywanych "Galapagos dla ubogich" cieszących się ogromnym zainteresowaniem. Nasza podróż trwa około 4h i na miejscu jesteśmy nawet przed planowanym przyjazdem.
Nasz hotel Bamboo Lodge znajduje się przy promenadzie nad oceanem i docieramy tam w kilka minut. Nasz pokój jest dość skromny, na przykład nie ma okna, tylko mały świetlik, przy cenie 160 SOL.
Po zameldowaniu się od razu ruszamy na zwiedzanie miasteczka, kolację i organizowanie wycieczki na jutrzejszy dzień. Leon najbardziej zainteresowany jest znakami informującymi o zagrożeniu tsunami i drogami ewakuacji. Troska ta wynika z faktu, że w 2007 r. Peru nawiedziło trzęsienie ziemi i wywołane nim tsunami zmyły znaczną część wioski (fale dochodziły do 6 m wysokości) .
Miejscowość jest stosunkowo niewielka i życie skupia się głównie na jednej ulicy i nadmorskiej promenadzie. Przy wjeździe do miasta znajduje się obelisk upamiętniający lądowanie argentyńskiego wyzwoliciela generała José de San Martín'a. Zachód słońca jest dość wcześnie, bo już około 17:50
:?. My kręcimy się jeszcze po sklepikach i straganach z pamiątkami. Do hotelu wracamy około 19-ej i tam kupujemy wycieczkę na jutro - oczywiście "Galapgaos dla ubogich"
:D
29.06.2018 (piątek) Dzień zaczynamy wczesnym śniadaniem (wliczonym w cenę noclegu), które jemy na tarasie hotelu. Niebo jest mocno zachmurzone… ale deszczu nie mamy się co obawiać – roczne opady wnoszą tu około 2mm/rok
:lol: Chwilę przed 8-mą ruszamy do przystani, gdzie jest już tłoczno… dziesiątki ludzi oczekuje na wypłynięcie w kierunku wysp Islas Ballestas. Po wniesieniu opłat za wstęp do Parku Narodowego (22 + 8 SOL) przechodzimy na pomost przy którym cumują lodzie i po krótkim oczekiwaniu wsiadamy do jednej z nich, i ruszamy.
Pierwszą rzeczą, którą możemy zobaczyć jest El Candelabro - wyryty w piasku na zboczu obraz przedstawiający świecznik lub kaktusa o takim kształcie. Nie wiadomo kto zrobił ten znak i kiedy, ale jest bardzo stary i intrygujący.
Następnie łódź zbliża się do Islas Ballestas, na które składa się grupa wysepek i skał wystających z wody, które tworzą ciekawe formacje na które składają się też łuki (od których pochodzi nazwa wysepek). Ale to nie skały są tu najważniejsze, one są tylko siedliskiem dla niezliczonej ilości ptaków morskich, wśród których są pelikany, kormorany, głuptaki... i nie wiadomo jakie jeszcze Wszystkie powodują duży harmider. A do tego dochodzą jeszcze urocze pingwiny Humbolda i pocieszne lwy morskie. Widok jest niesamowity!
Po powrocie do portu wracamy do hotelu wymeldować się i zostawić bagaże. Po niespełna godzinie ruszamy na kolejną wycieczkę – do rezerwatu na półwyspie Paracas. Znajduje się tam kilka ciekawych punktów widokowych na formacje skalne o które rozbijają się fale oceanu. Do 2007r. najbardziej spektakularną z nich była formacja nazywana La Catedral, będąca olbrzymim łukiem skalnym. Niestety podczas trzęsienia ziemi łuk runął i obecnie pozostała tylko olbrzymia kolumna skalna, wcześniej go podtrzymująca. Obecnie największe wrażenia robi klif Santa Maria, zbudowany ze skały o rdzawo-czerwonym kolorze. Ładna jest też Playa la Mina z czerwonym piaskiem - jedyna w takim kolorze w Peru. Na koniec jedziemy jeszcze do osady Lagunillas, gdzie jest kilka restauracji (niestety drogich i niespecjalnie ciekawych) i kolejny punkt widokowy.
Na półwyspie Paracas rozwinęła się jedna ze starszych kultur prehistorycznych z terenów obecnego Peru – odkryte stanowiska archeologiczne dowodzą, że jej początki sięgają nawet 3 tys. lat p.n.e. Jedną z cenniejszych pozostałości po kulturze Paracas są odnalezione tutaj bardzo barwne całuny o wielkości kilku metrów kwadratowych (Mantos) przedstawiające charakterystyczne wzory i symbole, a zachowane dzięki bardzo suchemu klimatowi. Cała wycieczka po półwyspie zajmuje nam około 4h. Po powrocie zjadamy obiad w jednej z knajpek w bocznej uliczce El Chaco i po krótkim odpoczynku w hotelu ruszamy na przystanek autobusowy. Po drodze spotykamy Polaka (o mieszanych korzeniach polsko-peruwiańskich), który okazuje się być przewodnikiem i pilotem wycieczek po całej Ameryce Południowej i ma duże znajomości, i wiedzę (oczywiście taki kontakt bardzo nam może się przydać). Pan Paweł odprowadza nas na dworzec i co najważniejsze dla nas, wyprowadza nas też z błędu, co do miejsca odjazdu naszego autobusu. Dziś to już druga spotkana osoba, która mówi po polsku – na łodzi do Islas Ballestas spotkaliśmy niezwykle sympatyczną Kolumbijkę, która studiowała w latach 90-tych we Wrocławiu informatykę. Do Nazca jedziemy autobusem najbardziej renomowanego w Peru przewoźnika autobusowego, czyli Cruz del Sur. Rzeczywiście autobus jest bardzo wygodny, wyposażony w system rozrywki pokładowej i z małym serwisem. Dodatkowo cieszy fakt, ze wczoraj udało nam się kupić dość tanie bilety (jeden za 12, a drugi za 24 SOL). Co ciekawe strona przewoźnika w wersji hiszpańskojęzycznej pokazuje dostępność biletów w promocyjnych cenach, natomiast angielskojęzyczna już nie. Warto więc sprawdzać/kupować bilety po hiszpańsku (nawet nie znając języka daje się to zrobić).
Ruszamy z małym opóźnieniem, ale ten odcinek podróży nie jest zbyt długi – zajmuje nam około 4,5h, więc jak na standardy Ameryki Południowej jest to bardzo krótka trasa. W Nazca wysiadamy na dworcu znajdującym się blisko centrum i do hotelu – Los Andes – idziemy około 10 minut. Jeszcze przed 22-gą otrzymujemy klucz i możemy odpoczywać.
30.06.2018 (sobota) Dzień zaczynamy śniadaniem, które mamy wliczone w cenę noclegu, co tutaj okazuje sie standardem w hotelach średniej klasy. Na śniadanko dostajemy: świeże owoce – granaty, smażone jajka, świeżutkie bułeczki w dużej ilości, dżem i oczywiście kawę/herbatę. Około 9-ej ruszamy do miasta w poszukiwaniu dobrej oferty na lot nad geoglifami Nazca. Po odwiedzeniu kilku agencji decydujemy sie końcu na ofertę AeroParacas, choć trzeba przyznać, że wszystkie oferty są bardzo zbliżone i trudno dużo z wyjściowej ceny wynegocjować. Płacimy ostatecznie 220 SOL/osobę za lot (do tego dochodzi jeszcze oplata lotniskowa - 30 SOL/osobę). Pędzimy do hotelu spakować się i wymeldować z pokoju, i na 10-ta wracamy do biura AeroParacas.
Na lotnisko, znajdujące się tuż za miastem, jedziemy busem. Na miejscu czekamy na lot oglądając mecz Francja-Argentyna. Na lotnisku sama procedura wygląda identycznie jak przy locie rejsowym, czyli jest odprawa biletowo-paszportowa, kontrola bezpieczeństwa i obowiązkowe ważenie (standard przy lotach małymi samolotami).
Po godzinie oczekiwania w końcu przychodzi nasza kolej. Lecimy 6-miejscową Cesną C-207 z dwójką, sympatycznych pilotów, z których jeden wciela sie też w funkcję przewodnika.
W sumie przelatujemy nad kilkunastoma geoglifami. Wyglądają rzeczywiście nieziemsko... szczególnie duże wrażenie robią te największe (mające rozmiary nawet do 200 m) i o najbardziej złożonych kształtach - małpa, koliber, kondor czy drzewo. Obecnie archeologowie nie mają wątpliwości, że znaki te zostały stworzone przez ludzi z ludu 'Nazca' w okresie pomiędzy 350 a 900 r n.e. i przedstawiają prawdopodobnie wiedzę astronomiczną ówczesnych ludów, były też formą kalendarzy wskazujących okresy przesilenia słońca lub powiązane z ruchem gwiazd.
Po powrocie do miasta idziemy na obiad. Ja w końcu testuję tutejsze sztandarowe danie czyli ceviche i od razu trafiam na doskonałą jego wersję w dość obskurnym barze, ale jak dla mnie to niebo w gębie
:roll:
Po południu, nie bacząc na piekielnie mocne słońce, ruszamy na pieszą wycieczkę do kilku stanowisk archeologicznych (na wszystkie obowiązuje wspólny bilet koszujący 10 SOL). Zaczynam od Paredones – ruin budowli z gliny z czasów Inków, będących niegdyś znaczącym centrum tego regionu, z którego do dziś niewiele się zachowało… szczerze nic ciekawego.
:?
Następnym punktem naszej wycieczki były linie Telar – dwa bardzo proste geoglify, które można obserwować z niedużego wzniesienia, przedstawiające przyrząd do tkania i spiralę (szpulę z przędzą?), choć doszukanie się tych przedmiotów w kilku prostych liniach jest wyzwaniem dość karkołomnym
:shock:
Trzecim i najciekawszym miejscem, które odwiedzamy są kanały wodne Cantayoc, które są bardzo dobrze zachowane (a mające jak się szacuje 1500-2000 lat) i do których można zajrzeć poprzez ogromne szyby w kształcie spirali. Kanałami płynie woda z Andów służąca do nawadniania tutejszych pól.
Do Nazca wracamy po dobrych 4h spaceru, w czasie których przeszliśmy około 16 km. Wieczór spędzamy w hotelu, skąd około 22 zbieramy się na dworzec – ruszamy do oddalonej o około 570km miejscowości Arequipa. Pojedziemy liniami Civa, a dokładniej EconoCiva i jak sama nazwa wskazuje postawiliśmy na wersję oszczędnościową tego odcinka podróży (bilety kupione w dniu odjazdu kosztowały tylko 50 SOL/osobę). Autobus przyjeżdża z 30 minutowym opóźnieniem i początkowo nie robi dobrego wrażenia ze względu na nieprzyjemny zaduch, ale zaraz po ruszeniu kierowca zwiększa klimatyzację i sytuacja zdecydowanie się poprawia Ponieważ przez większość podróży jechaliśmy nocą to niewiele możemy powiedzieć o widokach, choć końcówka trasy, którą przejeżdżaliśmy po wschodzie słońca była bardzo ciekawa – wiodła przez górzysty teren z widokiem na wulkany Misti, Chachani i Ampato (Arequipa leży na wysokości 2335 m n.p.m.). Podróż trwa około 10h i na miejsce dojeżdżamy przed czasem rozkładowym, tuż przed godziną 10-tą
:D
01.07.2018 (niedziela) Na dworcu w Arequipie pomimo niedzieli panuje duży ruch, my też na chwilę zatrzymujemy się tutaj. Na jednym ze straganów kupujemy bułeczki i jogurt i zjadamy małe śniadanie. Z dworca do centrum jest dość daleko, ale ponieważ nie spieszymy się szczególnie, to decydujemy się na spacer.
Mieliśmy małą zmianę planu - dłużej zostaliśmy w La Paz
;) Teraz jesteśmy w Uyuni i za chwilę ruszamy na trzydniową wycieczkę. Będziemy bez dostępu do internetu, więc następne wpisy muszą poczekać
:?
W ciągu sześciu dni bardzo dużo się u nas działa, o czym szczegółowo wkrótce napiszę... jesteśmy trochę zmęczeni, ale dziś będziemy spali po królewsku - w łóżkach z pościelą
:shock:, więc mam nadzieję, że zregenerujemy trochę siły
;) Ostatnie kilka nocy spędziliśmy w autobusach, a wcześniej na płaskowyżu Altiplano w Boliwii, na wysokości około 4 tys. metrów, gdzie w nocy w pokojach temperatura była niewiele wyższa od 0 °C... a o ciepłej wodzie w kranach mogliśmy tylko pomarzyć:)Jesteśmy teraz w Aguas Calientes - "bramie" Machu Picchu, które jutro planujemy zwiedzić
:) PS. Bardzo dziękuję za pozytywne komentarze
:D
Cześć,Wielkie dzięki za informacje (na PW) o kontynuacji relacji!Czy możesz jeszcze dać znać na temat ceny za wycieczkę? Czy 1180 BOB to za jedna osobę czy dwie?Zakupy, które robiliście na wyprawę. Co wg. Ciebie i ile trzeba zabrać na 3 dniową wycieczkę?Jakie są ceny w hotelach, restauracjach w których się zatrzymuje?Mam zarezerwowaną wycieczkę z Salty Desert Aventours i zajmujemy ze znajomymi cały samochód.Nikt z nas nie mówi po hiszpańsku. Jak myślisz czy warto dopłacać do przewodnika, mówiącego po angielsku?Pozdrawiam,Chan
Cena 1180 BOB / 2 osoby. Za taką samą cenę znajdziesz wycieczkę z przewodnikiem mówiącym po angielsku (po prostu dopytaj organizatora). Na miejscu ceny we wszystkich biurach są bardzo zbliżone, i nie słyszałem żeby ktoś cenę uzależniał od przewodnika mówiącego po angielsku.Pełne wyżywienie jest wliczone w cenę (łącznie z napojami, owocami do posiłków), więc ewentualne zakupy zrób zgodnie ze swoimi potrzebami (woda, alkohol, słodycze). Miejsca noclegowe są bardzo skromne i najczęściej nie ma tam nawet żadnego baru/sklepiku (część posiłków kierowca zabrał z Uyuni), choć na trasie rzeczywiście gdzieniegdzie można coś kupić, np. w miejscowości San Juan (w okolicy której spaliśmy pierwszej nocy). Ale raczej warto zakupy zrobić w Uyuni. Zakupy, zakupami, ale najważniejsza sprawa to ciepła odzież. Natychmiast po zachodzie słońca robi się bardzo zimno, temperatura odczuwalna spada nawet do -20°C, wieje przenikliwy wiatr... miejsca noclegowe są nieogrzewane, więc z tej wycieczki robi się mała "szkoła przetrwania", co moim zdaniem dodatkowo nadaje tej wycieczce uroku
;) Andrzej
Po powrocie do hotelu dopakowujemy plecaki i chwilę przed południem ruszamy na Avenida México, gdzie znajduje się dworzec linii PeruBus. Jedziemy szybkim autobusem sieci Metropolitano, poruszają się one specjalnie wydzielonymi pasami, a przystanki przypominają stacje metra (zresztą system ten jest właśnie hybrydą metra i szybkich autobusów). Wejście na peron odbywa się przez klasyczną bramkę na kartę magnetyczną, którą można kupić przy wejściu lub w automacie (koszt 5 SOL). Jeden przejazd kosztuje 2.5 SOL. Na peronie przy stanowiskach dla poszczególnych linii autobusowych stoi kolejka i wejście do autobusu jest bardzo uporządkowane ;)
Autobus do Paracas odjeżdża punktualnie, jest bardzo wygodny – ilość miejsca na nogi jest naprawdę duża. Trasa prowadzi panamerykańską "drogą marzeń". Po minięciu zaludnionych przedmieść Limy, okolica staję się coraz bardziej odludna.
Miasteczko Paracas, a właściwie przystań dla łodzi o wdzięcznej nazwie El Chaco, jest miejscem startu wycieczek na wyspy Islas Ballestas, nazywanych "Galapagos dla ubogich" cieszących się ogromnym zainteresowaniem. Nasza podróż trwa około 4h i na miejscu jesteśmy nawet przed planowanym przyjazdem.
Nasz hotel Bamboo Lodge znajduje się przy promenadzie nad oceanem i docieramy tam w kilka minut. Nasz pokój jest dość skromny, na przykład nie ma okna, tylko mały świetlik, przy cenie 160 SOL.
Po zameldowaniu się od razu ruszamy na zwiedzanie miasteczka, kolację i organizowanie wycieczki na jutrzejszy dzień. Leon najbardziej zainteresowany jest znakami informującymi o zagrożeniu tsunami i drogami ewakuacji. Troska ta wynika z faktu, że w 2007 r. Peru nawiedziło trzęsienie ziemi i wywołane nim tsunami zmyły znaczną część wioski (fale dochodziły do 6 m wysokości) .
Miejscowość jest stosunkowo niewielka i życie skupia się głównie na jednej ulicy i nadmorskiej promenadzie. Przy wjeździe do miasta znajduje się obelisk upamiętniający lądowanie argentyńskiego wyzwoliciela generała José de San Martín'a. Zachód słońca jest dość wcześnie, bo już około 17:50 :?. My kręcimy się jeszcze po sklepikach i straganach z pamiątkami. Do hotelu wracamy około 19-ej i tam kupujemy wycieczkę na jutro - oczywiście "Galapgaos dla ubogich" :D
29.06.2018 (piątek)
Dzień zaczynamy wczesnym śniadaniem (wliczonym w cenę noclegu), które jemy na tarasie hotelu. Niebo jest mocno zachmurzone… ale deszczu nie mamy się co obawiać – roczne opady wnoszą tu około 2mm/rok :lol: Chwilę przed 8-mą ruszamy do przystani, gdzie jest już tłoczno… dziesiątki ludzi oczekuje na wypłynięcie w kierunku wysp Islas Ballestas. Po wniesieniu opłat za wstęp do Parku Narodowego (22 + 8 SOL) przechodzimy na pomost przy którym cumują lodzie i po krótkim oczekiwaniu wsiadamy do jednej z nich, i ruszamy.
Pierwszą rzeczą, którą możemy zobaczyć jest El Candelabro - wyryty w piasku na zboczu obraz przedstawiający świecznik lub kaktusa o takim kształcie. Nie wiadomo kto zrobił ten znak i kiedy, ale jest bardzo stary i intrygujący.
Następnie łódź zbliża się do Islas Ballestas, na które składa się grupa wysepek i skał wystających z wody, które tworzą ciekawe formacje na które składają się też łuki (od których pochodzi nazwa wysepek). Ale to nie skały są tu najważniejsze, one są tylko siedliskiem dla niezliczonej ilości ptaków morskich, wśród których są pelikany, kormorany, głuptaki... i nie wiadomo jakie jeszcze Wszystkie powodują duży harmider. A do tego dochodzą jeszcze urocze pingwiny Humbolda i pocieszne lwy morskie. Widok jest niesamowity!
Po powrocie do portu wracamy do hotelu wymeldować się i zostawić bagaże. Po niespełna godzinie ruszamy na kolejną wycieczkę – do rezerwatu na półwyspie Paracas. Znajduje się tam kilka ciekawych punktów widokowych na formacje skalne o które rozbijają się fale oceanu. Do 2007r. najbardziej spektakularną z nich była formacja nazywana La Catedral, będąca olbrzymim łukiem skalnym. Niestety podczas trzęsienia ziemi łuk runął i obecnie pozostała tylko olbrzymia kolumna skalna, wcześniej go podtrzymująca. Obecnie największe wrażenia robi klif Santa Maria, zbudowany ze skały o rdzawo-czerwonym kolorze. Ładna jest też Playa la Mina z czerwonym piaskiem - jedyna w takim kolorze w Peru. Na koniec jedziemy jeszcze do osady Lagunillas, gdzie jest kilka restauracji (niestety drogich i niespecjalnie ciekawych) i kolejny punkt widokowy.
Na półwyspie Paracas rozwinęła się jedna ze starszych kultur prehistorycznych z terenów obecnego Peru – odkryte stanowiska archeologiczne dowodzą, że jej początki sięgają nawet 3 tys. lat p.n.e. Jedną z cenniejszych pozostałości po kulturze Paracas są odnalezione tutaj bardzo barwne całuny o wielkości kilku metrów kwadratowych (Mantos) przedstawiające charakterystyczne wzory i symbole, a zachowane dzięki bardzo suchemu klimatowi.
Cała wycieczka po półwyspie zajmuje nam około 4h. Po powrocie zjadamy obiad w jednej z knajpek w bocznej uliczce El Chaco i po krótkim odpoczynku w hotelu ruszamy na przystanek autobusowy. Po drodze spotykamy Polaka (o mieszanych korzeniach polsko-peruwiańskich), który okazuje się być przewodnikiem i pilotem wycieczek po całej Ameryce Południowej i ma duże znajomości, i wiedzę (oczywiście taki kontakt bardzo nam może się przydać). Pan Paweł odprowadza nas na dworzec i co najważniejsze dla nas, wyprowadza nas też z błędu, co do miejsca odjazdu naszego autobusu. Dziś to już druga spotkana osoba, która mówi po polsku – na łodzi do Islas Ballestas spotkaliśmy niezwykle sympatyczną Kolumbijkę, która studiowała w latach 90-tych we Wrocławiu informatykę.
Do Nazca jedziemy autobusem najbardziej renomowanego w Peru przewoźnika autobusowego, czyli Cruz del Sur. Rzeczywiście autobus jest bardzo wygodny, wyposażony w system rozrywki pokładowej i z małym serwisem. Dodatkowo cieszy fakt, ze wczoraj udało nam się kupić dość tanie bilety (jeden za 12, a drugi za 24 SOL). Co ciekawe strona przewoźnika w wersji hiszpańskojęzycznej pokazuje dostępność biletów w promocyjnych cenach, natomiast angielskojęzyczna już nie. Warto więc sprawdzać/kupować bilety po hiszpańsku (nawet nie znając języka daje się to zrobić).
Ruszamy z małym opóźnieniem, ale ten odcinek podróży nie jest zbyt długi – zajmuje nam około 4,5h, więc jak na standardy Ameryki Południowej jest to bardzo krótka trasa. W Nazca wysiadamy na dworcu znajdującym się blisko centrum i do hotelu – Los Andes – idziemy około 10 minut. Jeszcze przed 22-gą otrzymujemy klucz i możemy odpoczywać.
30.06.2018 (sobota)
Dzień zaczynamy śniadaniem, które mamy wliczone w cenę noclegu, co tutaj okazuje sie standardem w hotelach średniej klasy. Na śniadanko dostajemy: świeże owoce – granaty, smażone jajka, świeżutkie bułeczki w dużej ilości, dżem i oczywiście kawę/herbatę. Około 9-ej ruszamy do miasta w poszukiwaniu dobrej oferty na lot nad geoglifami Nazca. Po odwiedzeniu kilku agencji decydujemy sie końcu na ofertę AeroParacas, choć trzeba przyznać, że wszystkie oferty są bardzo zbliżone i trudno dużo z wyjściowej ceny wynegocjować. Płacimy ostatecznie 220 SOL/osobę za lot (do tego dochodzi jeszcze oplata lotniskowa - 30 SOL/osobę). Pędzimy do hotelu spakować się i wymeldować z pokoju, i na 10-ta wracamy do biura AeroParacas.
Na lotnisko, znajdujące się tuż za miastem, jedziemy busem. Na miejscu czekamy na lot oglądając mecz Francja-Argentyna. Na lotnisku sama procedura wygląda identycznie jak przy locie rejsowym, czyli jest odprawa biletowo-paszportowa, kontrola bezpieczeństwa i obowiązkowe ważenie (standard przy lotach małymi samolotami).
Po godzinie oczekiwania w końcu przychodzi nasza kolej. Lecimy 6-miejscową Cesną C-207 z dwójką, sympatycznych pilotów, z których jeden wciela sie też w funkcję przewodnika.
W sumie przelatujemy nad kilkunastoma geoglifami. Wyglądają rzeczywiście nieziemsko... szczególnie duże wrażenie robią te największe (mające rozmiary nawet do 200 m) i o najbardziej złożonych kształtach - małpa, koliber, kondor czy drzewo. Obecnie archeologowie nie mają wątpliwości, że znaki te zostały stworzone przez ludzi z ludu 'Nazca' w okresie pomiędzy 350 a 900 r n.e. i przedstawiają prawdopodobnie wiedzę astronomiczną ówczesnych ludów, były też formą kalendarzy wskazujących okresy przesilenia słońca lub powiązane z ruchem gwiazd.
Po powrocie do miasta idziemy na obiad. Ja w końcu testuję tutejsze sztandarowe danie czyli ceviche i od razu trafiam na doskonałą jego wersję w dość obskurnym barze, ale jak dla mnie to niebo w gębie :roll:
Po południu, nie bacząc na piekielnie mocne słońce, ruszamy na pieszą wycieczkę do kilku stanowisk archeologicznych (na wszystkie obowiązuje wspólny bilet koszujący 10 SOL). Zaczynam od Paredones – ruin budowli z gliny z czasów Inków, będących niegdyś znaczącym centrum tego regionu, z którego do dziś niewiele się zachowało… szczerze nic ciekawego. :?
Następnym punktem naszej wycieczki były linie Telar – dwa bardzo proste geoglify, które można obserwować z niedużego wzniesienia, przedstawiające przyrząd do tkania i spiralę (szpulę z przędzą?), choć doszukanie się tych przedmiotów w kilku prostych liniach jest wyzwaniem dość karkołomnym :shock:
Trzecim i najciekawszym miejscem, które odwiedzamy są kanały wodne Cantayoc, które są bardzo dobrze zachowane (a mające jak się szacuje 1500-2000 lat) i do których można zajrzeć poprzez ogromne szyby w kształcie spirali. Kanałami płynie woda z Andów służąca do nawadniania tutejszych pól.
Do Nazca wracamy po dobrych 4h spaceru, w czasie których przeszliśmy około 16 km. Wieczór spędzamy w hotelu, skąd około 22 zbieramy się na dworzec – ruszamy do oddalonej o około 570km miejscowości Arequipa. Pojedziemy liniami Civa, a dokładniej EconoCiva i jak sama nazwa wskazuje postawiliśmy na wersję oszczędnościową tego odcinka podróży (bilety kupione w dniu odjazdu kosztowały tylko 50 SOL/osobę). Autobus przyjeżdża z 30 minutowym opóźnieniem i początkowo nie robi dobrego wrażenia ze względu na nieprzyjemny zaduch, ale zaraz po ruszeniu kierowca zwiększa klimatyzację i sytuacja zdecydowanie się poprawia Ponieważ przez większość podróży jechaliśmy nocą to niewiele możemy powiedzieć o widokach, choć końcówka trasy, którą przejeżdżaliśmy po wschodzie słońca była bardzo ciekawa – wiodła przez górzysty teren z widokiem na wulkany Misti, Chachani i Ampato (Arequipa leży na wysokości 2335 m n.p.m.). Podróż trwa około 10h i na miejsce dojeżdżamy przed czasem rozkładowym, tuż przed godziną 10-tą :D
01.07.2018 (niedziela)
Na dworcu w Arequipie pomimo niedzieli panuje duży ruch, my też na chwilę zatrzymujemy się tutaj. Na jednym ze straganów kupujemy bułeczki i jogurt i zjadamy małe śniadanie. Z dworca do centrum jest dość daleko, ale ponieważ nie spieszymy się szczególnie, to decydujemy się na spacer.