Po dotarciu do bramy, przez którą mieliśmy zamiar opuścić park i zejść do miasteczka, okazuje się, że jest ona zamknięta. W zasadzie, powinniśmy podejść teraz spory kawałek pod górę do tej samej bramy, przez którą weszliśmy, ale zamiast tego wchodzimy w najniższym miejscu na mur i zeskanujemy na zewnętrzną stronę
;) Nie dlatego, że odezwała się Polska przekorna natura, ale dlatego, że na przeciwko tego miejsca jest akurat początek ścieżki prowadzącej m. in. do "Centro historico". Jest to najkrótsza, ale i najbardziej stroma ścieżka w dół, biegnąca poniżej zamku Castelo dos Mouros do Villa Sassetti i dalej do miasteczka. Z bólem serca mijamy po drodze kilka osób, które idą w odwrotną stronę. W tych warunkach pogodowych, to nie lada wyzwanie. Być może to te same warunki (a może nieweekendowość wtorku?) sprawiły, że na wysokiej, pionowej skale u podnóża zamku, na której wytyczono trasy wspinaczkowe, nie ma dziś żadnych śmiałków.
Gdyby nie świadomość, gdzie jesteśmy, można byłoby pomyśleć, że to ścieżka przez dżunglę. Roślinność jest taka bujna!
Po pokonaniu wielu schodów w dół, docieramy do Villa Sassetti, a potem kręcimy się po okolicy.
Zgodnie z ustaleniami, z półgodzinnym wyprzedzeniem dajemy znać João, że jesteśmy gotowi do dalszej podróży. Przyjeżdża w 15 minut, zabiera spod Pałacu Narodowego i jedziemy do Cabo da Roca. Nie byłem tu jeszcze, a jakby nie patrzeć, miejsce to jedyne w swoim rodzaju.
Do Lizbony wracamy przez Praia do Guincho z rozległymi wydmami, przez które wytyczono drewniane ścieżki, potem Cascais, Estoril i do hotelu. Szczególnie Cascais sprawiło na nas pozytywne wrażenie. Mimo rozbudowanej części nowoczesnej (w nowym, nieco szpetnym apartamentowcu przy brzegu swoje mieszkanie ma m. in. Mourinho), stara część jest bardzo urokliwa. Przynajmniej tak wyglądała z okien samochodu
:D
Na zakończenie pobytu w Portugalii udajemy się do lokalu "Os Tibetanos" z kuchnią (a jakże inaczej) wegetariańską i weganską, poleconego nam przez dwie dziewczyny (Paragwajkę i Włoszkę), które też nocowały u Mario. Rzeczywiście, smakowało doskonale
:)
Jesteśmy już w domu. Jakoś nie mogę zasnąć, więc nocną porą wrzucam jeszcze kilka słów o podróży powrotnej.
Rano kilka wiadomości zmieniło nieco moje plany.
Po pierwsze, TAP Premium Lounge (jak i chyba wszystkie inne saloniki w LIS) nadal nie działa, więc wyjazd z hotelu planujemy na jak najpóźniejszą godzinę (a i tak potem czekamy tu dość długo).
Po drugie, po przeczytaniu kilku mało entuzjastycznych relacji z nadawania bagażu typu "fragile", robię drastyczną reorganizację moich gratów. Opróżniam walizkę i wsadzam do niej pieczołowicie przygotowany wcześniej karton z 6 butelkami wina (który miał stanowić odrębny bagaż), a potem uzupełniam ją na ile się da. Resztę pakuję do małego plecaczka (aż dziw, ile potrafi zmieścić Arpenaz 10
:D ) i do tego zasadniczego. Po raz ostatni zamawiamy portugalskie Freenow i za 4,40 EUR jedziemy na lotnisko.
Wbrew temu, co mówi nam pani przy nadaniu bagażu, fast track dla pasażerów LH działa (na szczęście, bo w normalnej kontroli bezpieczeństwa jest długa kolejka, do tego stopnia, że jakaś pasażerka w niej mdleje), więc po drugiej stronie jesteśmy szybko. Przy braku saloniku to nic dobrego. Dłuży się nam na lotnisku, dłuży się i w podróży, zwłaszcza gdy znowu mamy 2 przesiadki zamiast jednej.
Na lotnisku obserwujemy masę uziemionych maszyn TAP. Widać, że do powrotu do normalnego trybu latania jeszcze daleka droga.
Lot LIS - MUC ponownie wzorowy. Załoga LH już może nie aż tak sympatyczna, jak chłopak, o którym pisałem na początku (ale to był wyjątkowy rodzynek), jednak linia zaspokaja nasze potrzeby, również żywieniowe. Ech, żeby tak jeszcze fotele w C były inne...
W MUC mamy niecałą godzinę na przesiadkę, więc wpadamy tylko na chwilę do saloniku. Część "Senator" nadal nie działa, ale za to oferta gastronomiczna uległa pewnej poprawie. Pojawiła się zupa i drugie danie na ciepło. Są też jakieś mini porcje sałateczek, deserów i owoców. Na samym lotnisku ruch też jakby nieco większy, niż 2 tygodnie temu.
Jest już pora na kolejny lot. Tym razem Embraerem LO lecimy do WAW. Trafia nam się ten w malowaniu retro, ale jest jakoś dziwnie ustawiony przy rękawie, więc zdjęć z zewnątrz brak. Mam tylko drobiazgi ze środka.
Załoga podchodzi do nas ze sporym dystansem. Jesteśmy jedyni w C, więc może nas nie zauważyli
:D . Dopiero, gdy zaciągają kotarę na wysokości przelotowej, steward z dużą dozą nieśmiałości pyta, czy rezerwowaliśmy coś specjalnego, bo ofertę ma bardzo ograniczoną. Wyjaśniamy, że owszem, dla córki jedzenie wegetariańskie, a ten znika wówczas w swojej części i wraca po chwili z niechlujnie zamkniętymi kartonikami z zawartością, z których możemy sobie wybierać. Moje prezentowało się tak:
Jak na lot trwający ciut ponad godzinę, jest ok, choć sposób obsługi pasażera, w porównaniu z LH, niestety bardzo słaby. Nie żebym wymagał nie wiadomo czego, ale jakieś to wszystko przaśne i nieprofesjonalne. W sumie, dobrze to się zgrało z malowaniem retro. A jeszcze gdy się okazuje, że mój plastikowy kieliszek jest pęknięty i przeciekające z niego czerwone wino zalewa mi koszulkę, to już całkiem tracę humor. Z drugiej strony, trzeba przyznać, że fotele w Embraerze są o niebo wygodniejsze, niż w A319, czy A320 LH.
Do Warszawy przylatujemy 20 minut przed czasem. Wita nas piękny zachód słońca.
W Polonezie oferta dużo atrakcyjniejsza, niż w Niemczech (nie wspominając o nieczynnym saloniku w LIS), a i samo pomieszczenie zdecydowanie przytulniejsze do posiedzenia i przeczekania godziny do lotu do GDN.
Na pokładzie samolotu do Gdańska pilot wita nas wyłącznie po angielsku. O ile dobrze usłyszałem, ma bałkańskie nazwisko. Takie mają teraz w LO zapotrzebowanie na pilotów! W GDN lądujemy chwilkę przed czasem. Gdy widzę nasze walizki, odczuwam ulgę, że dotarły razem z nami, a gdy nie dostrzegam żadnych wycieków z mojej, ulga jest jeszcze wieksza. Butelki od Mario przetrwały!
Tak oto dotarliśmy do końca epidemicznego wypadu do Portugalii. Póki co, objawów żadnych nie mamy, ale i tak w domu przyjęci zostaliśmy z pewnym dystansem
:D
Z jednej strony, było naprawdę świetnie. Z drugiej strony, oby wyjazdy w takich okolicznościach już się nie powtarzały.I jeszcze drobne post scriptum. Oto mój skarb. My precious
:D
Po wyjęciu z walizki:
I po rozpakowaniu:
Ciekawe, czy domyślacie się, która z tych 3 par jest najcenniejsza?
Miasto wymarło
:shock: Nawet w nocy nie widziałem tam takich pustek. Wraz z żoną wysyłamy szczere wyrazy zazdrości, że udało się Tobie tam dostać i macie piękną pogodę. Też mieliśmy tam teraz być, tymczasem pozdrawiamy z Zamościa.
tropikey napisał:Jak mówi Wikipedia, dawno temu, czas spędzał tu jeden z portugalskich władców, Pedro I. I nie był tu sam. Towarzyszył mu niejaki Inês de Castro, a obaj panowie bardzo mieli się ku sobie.Ines to po polsku Agnieszka
:-)
tropikey napisał:Jestem już (na miesiąc) tapatalkowym VIP-em, więc dorzucam kilka zdjęć jeszcze z GDN. W MUC nic nie robiłem, bo aż żal było patrzeć na puste przestrzenie i "bogactwo" w saloniku.
Witam . CO prawda jest wątek na ten temat przyznam że nie do końca go rozumiem. Czy mógłbym zadać Ci kilka pytań dotyczących używania karty i praktycznego korzystania z saloników lotniskowych ?
Ojtam, ojtam.... Jaki błąd... To mogło być średniowieczne LGBT [emoji6]Kto im tam wtedy pod materiały zaglądał [emoji41]A teraz cisza.... Wyborcza [emoji6]
Ale głupiejemy od tej polskiej polityki - już nam się LGBT z ciszą wyborczą kojarzy
:)Wracając do tematu Pedra i Ines, to była średniowieczna historia romantyczno-makabryczna. Jak już Pedro został królem, to kazał ekshumować Ines, posadzić ją na królewskim tronie, a dworzanom całować rozkładającego się trupa w rękę. A w klasztorze Alcobaça, który zresztą bardzo polecam, są pochowani obok siebie w taki sposób, żeby po zmartwychwstaniu od razu spojrzeć sobie w oczy.
Po pierwsze - czy mogę prosić o kontakt do Pana ze zdjęcia nr 5 - licząc od spodu relacji? :-pA po drugie: zawsze kiedy widzę Lizbonę, nawet na zdjęciach, to się rozczulam:/ Mimo wielu pobytów w Portugalii jakoś nigdy nie dotarliśmy do Peniche... Za to Obidos pamiętam dokładnie. Było tak gorąco, że prawie się rozpuściłam.
No to akurat ja jestem. Taki stary, gruby Portugalczyk z włosami na plecach, co go akurat w kadrze nie ma, poprosił, żebym mu wędki popilnował ("Poderia por favor observar a minha cana de pesca?", czy jakoś tak), a córka mi akurat wtedy fotkę pstryknęła.A tak na serio, to miałem swoją wędkę
:D
Byłem, bo chcieliśmy zjeść w tamtejszym lokalu Kirana, ale okazało się, że wbrew informacji na ich stronie, zamknęli się (mimo soboty) o 15-tej, a my pojawiliśmy się tam ok. 16-tej. Miejscowość była tak zapakowana autami, że odpuściliśmy sobie zejście na plażę i na Vestígios do Forte, bo był tam na pewno niezły tłum.
tropikey napisał:Byłem, bo chcieliśmy zjeść w tamtejszym lokalu Kirana, ale okazało się, że wbrew informacji na ich stronie, zamknęli się (mimo soboty) o 15-tej, a my pojawiliśmy się tam ok. 16-tej. Miejscowość była tak zapakowana autami, że odpuściliśmy sobie zejście na plażę i na Vestígios do Forte, bo był tam na pewno niezły tłum.Tam za tym przesmykiem jest super. Dojdę w swojej relacji.
Piekne zdjecia, az sie przypominaja pobyty w PT. Chyba zaraz rusze Twoim sladem...
:-)RE: tropikey napisał: No bo tak... Wstaję rano, a tu szaro, ponuro i max. 16 st. C. Myślę sobie - przejdzie do południa, podobnie, jak było w Lizbonie. No to idziemy na śniadanie. Praia d'El-Rei ma taki ciekawy mikroklimat, ze czesto jest tu 10-15st.C mniej niz w Lizbonie. Zwlaszcza rano. Po poludniu juz jest OK. A roznica jest niesamowita, bo nawet W Obis lub Penische potrafi byc znacznie cieplej w tym samym czasie...
Zawsze uwazalem ze dodawanie w reacjach zdjec z samolotów/saloników/lotnisk czy nawet pustych hotelików bez sensu wydluza relacje - ale po miesiacach uziemnienia az milo popatrzec
:D
Fajna relacja, sam mam bilety do Porto na kwiecień kupione z myślą żeby lecieć na jakąś portugalską wyspę ale z Twojej relacji wynika że i na kontynencie jest tam co oglądać
:)
W Amarenate też miałem być na początku lipca. Żona mnie tam chciała wyciągnąć z Lizbony. Na specjalne ciastka, które oczywiście ja bym jej kupił
:)https://www.atlasobscura.com/articles/h ... guese-townBolos de São Gonçalo, en Amarante.
Hej,również byliśmy dzisiaj w Coimbrii (my, to znaczy rodzina 2+2)! Od ponad tygodnia podróżujemy po zabitych dechami wioskach w Alentejo (całkiem urokliwych), spędziliśmy też kilka chwil w górach przy Serra de Estrela. Coimbria, w zasadzie pierwsze miasto na naszej trasie, zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie! Może dlatego, że wreszcie coś innego, wreszcie trochę więcej ludzi. Jutro udajemy się w kierunku Nazare i z pewnością skorzystam z przeczytanych na forum kilku Twoich doświadczeń z tamtej okolicy.PozdrawiamMateusz
Coimbra, trafiliśmy tam na początku października 2010 roku. Moja żona pełniła tam rolę visiting professor, więc ponad tydzień siedzieliśmy na uczelni. Coimbra studencka jest fantastyczna.
Na drugim planie jest dziewczyna, blondynka w ciemnym żakiecie. Chodziła dookoła klęczących i uderzała ich biczykiem. Wtedy oni kwiczeli jak świnie. Symbolika rytuału nie jest mi znana.
:mrgreen:
:mrgreen:
:mrgreen: Proszę oto widok prawie spod szczytu Sierra de Estrela.
Jechaliśmy Mitsubishi Colt, test to samochód lekki, ale dość wysoki. Wiało tak, że jak stanąłem zrobić poniższe zdjęcie, to poczułem jak samochód jest spychany przez wiatr w kierunku przepaści. Serio się wystraszyłem!!!
Dzięki za powrót do wspomnień
:) . Znajome, ulubione , tęsknię za nimi...Zdjęcia i relacja super!. A ta miejscówka nad Douro... Znów będę szukać biletów .
@eskie: czyli dobrze podejrzewałem, że studencki (lub okołostudencki) punkt widzenia wpływa dodatnio na wrażenia z Coimbry
:)Ja tu też kilku osobników na klęczkach i w innych pozach widziałem, ale studenci to na pewno nie byli
:D
Serra (nie: Sierra) da Estrela jest o tyle nietypowym pasmem górskim, że w najwyższe części da się dojechać autem, a ciekawsze rejony są na jej zboczach. Byłem tam kilka lat temu, zrobiliśmy sobie całkiem fajną wycieczkę, ale w sposób całkowicie sprzeczny z intuicją górskiego łazika - zaparkowaliśmy na samym szczycie Torre i zrobiliśmy pętlę wokół niego schodząc kawałek, a na koniec wychodząc z powrotem na górę
:) Są tam całkiem fajne szlaki - wtedy korzystaliśmy z ulotek ze stron gmin ("nasz" szlak jest tu: http://www.cm-covilha.pt/db/documentos/ ... 519261.pdf ), teraz wszystko powinno być na aplikacji mapy.czZ lokalnych ciekawostek warto spróbować miejscowego sera queijo amanteigado de Serra da Estrela i zobaczyć gdzieś potężnego i bardzo kudłatego psa pasterskiego - Cão da Serra da Estrela (https://pl.wikipedia.org/wiki/Pies_g%C3 ... _z_Estrela).Na pogórzu Serra da Estrela po zachodniej i południowo-zachodniej stronie są ponoć przepiękne kamienne wioski Aldeias do Xisto. Nie byłem tam jeszcze, to jeden z planów na kolejne wyjazdy
:)
tropikey napisał:Mam drobną prośbę - gdy już będziecie w Nazaré, dajcie tu jakieś zdjęcie z góry.Z góry Nazaré wyglada ładnie, ale na dole nie zachwyciło nas. Za bardzo komercyjnie, choć co kto lubi. Na jutro szukamy w okolicy bardziej dzikich plaż i bardziej naturalnych miejscowości nadoceanicznych. Wrażenie natomiast robią fale. Czuć potęgę oceanu, choć o tej porze roku jest i tak ponoć bardzo spokojnie.
No i smak na objazd Portugalii mi się powiększył...... a po głowie chodzi mi pomysł, nieco absurdalny, aby zrobić to autem... z Polski. Jako, że w jedną stronę by zeszło z tydzień, półtora, a za ropę tyle monet co za klasę biznes do Azji... to pewnie ostanie na jakimś bardziej "racjonalnym" kierunku samochodowym, a Portugalia zaczeka na wersję samolot + komunikacyjny mix.
Po dotarciu do bramy, przez którą mieliśmy zamiar opuścić park i zejść do miasteczka, okazuje się, że jest ona zamknięta. W zasadzie, powinniśmy podejść teraz spory kawałek pod górę do tej samej bramy, przez którą weszliśmy, ale zamiast tego wchodzimy w najniższym miejscu na mur i zeskanujemy na zewnętrzną stronę ;)
Nie dlatego, że odezwała się Polska przekorna natura, ale dlatego, że na przeciwko tego miejsca jest akurat początek ścieżki prowadzącej m. in. do "Centro historico". Jest to najkrótsza, ale i najbardziej stroma ścieżka w dół, biegnąca poniżej zamku Castelo dos Mouros do Villa Sassetti i dalej do miasteczka. Z bólem serca mijamy po drodze kilka osób, które idą w odwrotną stronę. W tych warunkach pogodowych, to nie lada wyzwanie. Być może to te same warunki (a może nieweekendowość wtorku?) sprawiły, że na wysokiej, pionowej skale u podnóża zamku, na której wytyczono trasy wspinaczkowe, nie ma dziś żadnych śmiałków.
Gdyby nie świadomość, gdzie jesteśmy, można byłoby pomyśleć, że to ścieżka przez dżunglę. Roślinność jest taka bujna!
Po pokonaniu wielu schodów w dół, docieramy do Villa Sassetti, a potem kręcimy się po okolicy.
Zgodnie z ustaleniami, z półgodzinnym wyprzedzeniem dajemy znać João, że jesteśmy gotowi do dalszej podróży. Przyjeżdża w 15 minut, zabiera spod Pałacu Narodowego i jedziemy do Cabo da Roca. Nie byłem tu jeszcze, a jakby nie patrzeć, miejsce to jedyne w swoim rodzaju.
Do Lizbony wracamy przez Praia do Guincho z rozległymi wydmami, przez które wytyczono drewniane ścieżki, potem Cascais, Estoril i do hotelu. Szczególnie Cascais sprawiło na nas pozytywne wrażenie. Mimo rozbudowanej części nowoczesnej (w nowym, nieco szpetnym apartamentowcu przy brzegu swoje mieszkanie ma m. in. Mourinho), stara część jest bardzo urokliwa. Przynajmniej tak wyglądała z okien samochodu :D
Na zakończenie pobytu w Portugalii udajemy się do lokalu "Os Tibetanos" z kuchnią (a jakże inaczej) wegetariańską i weganską, poleconego nam przez dwie dziewczyny (Paragwajkę i Włoszkę), które też nocowały u Mario. Rzeczywiście, smakowało doskonale :)
Rano kilka wiadomości zmieniło nieco moje plany.
Po pierwsze, TAP Premium Lounge (jak i chyba wszystkie inne saloniki w LIS) nadal nie działa, więc wyjazd z hotelu planujemy na jak najpóźniejszą godzinę (a i tak potem czekamy tu dość długo).
Po drugie, po przeczytaniu kilku mało entuzjastycznych relacji z nadawania bagażu typu "fragile", robię drastyczną reorganizację moich gratów. Opróżniam walizkę i wsadzam do niej pieczołowicie przygotowany wcześniej karton z 6 butelkami wina (który miał stanowić odrębny bagaż), a potem uzupełniam ją na ile się da. Resztę pakuję do małego plecaczka (aż dziw, ile potrafi zmieścić Arpenaz 10 :D ) i do tego zasadniczego.
Po raz ostatni zamawiamy portugalskie Freenow i za 4,40 EUR jedziemy na lotnisko.
Wbrew temu, co mówi nam pani przy nadaniu bagażu, fast track dla pasażerów LH działa (na szczęście, bo w normalnej kontroli bezpieczeństwa jest długa kolejka, do tego stopnia, że jakaś pasażerka w niej mdleje), więc po drugiej stronie jesteśmy szybko. Przy braku saloniku to nic dobrego. Dłuży się nam na lotnisku, dłuży się i w podróży, zwłaszcza gdy znowu mamy 2 przesiadki zamiast jednej.
Na lotnisku obserwujemy masę uziemionych maszyn TAP. Widać, że do powrotu do normalnego trybu latania jeszcze daleka droga.
Lot LIS - MUC ponownie wzorowy. Załoga LH już może nie aż tak sympatyczna, jak chłopak, o którym pisałem na początku (ale to był wyjątkowy rodzynek), jednak linia zaspokaja nasze potrzeby, również żywieniowe. Ech, żeby tak jeszcze fotele w C były inne...
W MUC mamy niecałą godzinę na przesiadkę, więc wpadamy tylko na chwilę do saloniku. Część "Senator" nadal nie działa, ale za to oferta gastronomiczna uległa pewnej poprawie. Pojawiła się zupa i drugie danie na ciepło. Są też jakieś mini porcje sałateczek, deserów i owoców. Na samym lotnisku ruch też jakby nieco większy, niż 2 tygodnie temu.
Jest już pora na kolejny lot. Tym razem Embraerem LO lecimy do WAW. Trafia nam się ten w malowaniu retro, ale jest jakoś dziwnie ustawiony przy rękawie, więc zdjęć z zewnątrz brak. Mam tylko drobiazgi ze środka.
Załoga podchodzi do nas ze sporym dystansem. Jesteśmy jedyni w C, więc może nas nie zauważyli :D . Dopiero, gdy zaciągają kotarę na wysokości przelotowej, steward z dużą dozą nieśmiałości pyta, czy rezerwowaliśmy coś specjalnego, bo ofertę ma bardzo ograniczoną. Wyjaśniamy, że owszem, dla córki jedzenie wegetariańskie, a ten znika wówczas w swojej części i wraca po chwili z niechlujnie zamkniętymi kartonikami z zawartością, z których możemy sobie wybierać. Moje prezentowało się tak:
Jak na lot trwający ciut ponad godzinę, jest ok, choć sposób obsługi pasażera, w porównaniu z LH, niestety bardzo słaby. Nie żebym wymagał nie wiadomo czego, ale jakieś to wszystko przaśne i nieprofesjonalne. W sumie, dobrze to się zgrało z malowaniem retro. A jeszcze gdy się okazuje, że mój plastikowy kieliszek jest pęknięty i przeciekające z niego czerwone wino zalewa mi koszulkę, to już całkiem tracę humor.
Z drugiej strony, trzeba przyznać, że fotele w Embraerze są o niebo wygodniejsze, niż w A319, czy A320 LH.
Do Warszawy przylatujemy 20 minut przed czasem. Wita nas piękny zachód słońca.
W Polonezie oferta dużo atrakcyjniejsza, niż w Niemczech (nie wspominając o nieczynnym saloniku w LIS), a i samo pomieszczenie zdecydowanie przytulniejsze do posiedzenia i przeczekania godziny do lotu do GDN.
Na pokładzie samolotu do Gdańska pilot wita nas wyłącznie po angielsku. O ile dobrze usłyszałem, ma bałkańskie nazwisko. Takie mają teraz w LO zapotrzebowanie na pilotów!
W GDN lądujemy chwilkę przed czasem. Gdy widzę nasze walizki, odczuwam ulgę, że dotarły razem z nami, a gdy nie dostrzegam żadnych wycieków z mojej, ulga jest jeszcze wieksza. Butelki od Mario przetrwały!
Tak oto dotarliśmy do końca epidemicznego wypadu do Portugalii. Póki co, objawów żadnych nie mamy, ale i tak w domu przyjęci zostaliśmy z pewnym dystansem :D
Z jednej strony, było naprawdę świetnie. Z drugiej strony, oby wyjazdy w takich okolicznościach już się nie powtarzały.I jeszcze drobne post scriptum. Oto mój skarb. My precious :D
Po wyjęciu z walizki:
I po rozpakowaniu:
Ciekawe, czy domyślacie się, która z tych 3 par jest najcenniejsza?