Nieco dalej minęliśmy jeden z najstarszych mostów w Szkocji położony w miejscowości Whitebridge:
Na tym etapie naszej wycieczki, widoki za oknem zaczęły się powoli zmieniać. Płaski teren, łąki i uprawy jęczmienia zamieniły się w mocno górzysty teren. Droga stała się wąska (na szerokość jednego pojazdu, co jakiś czas były dostępne mijanki dla samochodów jadących z przeciwnych stron) i bardzo kręta, z licznymi podjazdami i zjazdami z góry.
Zmianę krajobrazu najłatwiej zobaczyć na poniższych fotkach wykonanych z punktu widokowego o mało brytyjskiej nazwie: Suidhe Chuimein:
W głębi było widać Loch Ness:
Kolejny przystanek przypadł na Fort Augustus – malownicze miasteczko leżące na południowym krańcu Loch Ness. W tym miejscu warto wspomnieć o zbudowanym w XIX wieku Kanale Kaledońskim, który umożliwił bezpośrednią żeglugę z Morza Północnego na Atlantyk – bez opływania Wysp Brytyjskich. Odbywa się ona przez kilka jezior (w tym Loch Ness) oraz uzupełniające je kanały, na których zamontowano śluzy rozwiązujące problem różnych poziomów wody w jeziorach.
Jedną z miejscowości, gdzie można zobaczyć infrastrukturę Kanału Kaledońskiego jest właśnie Fort Augustus. Zespół śluz pozostaje sprawny i cały czas robi spore wrażenie:
Zabudowa Fort Augustus to kolejna atrakcja:
Kanał pomiędzy zespołem śluz a Loch Ness służy jako miejsce postoju licznych łodzi a także punkt, z którego odpływają statki wycieczkowe realizujące krótkie rejsy po jeziorze:
Inną atrakcją Fort Augustus jest dawne opactwo, w którym aktualnie zlokalizowany jest prywatny klub z dostępem ograniczonym wyłącznie do jego członków. Można co najwyżej zrobić zdjęcia z zewnątrz:
Jeszcze jedno zdjęcie Loch Ness – tym razem z południowego krańca jeziora:
Potwór ponownie się nie pokazał
:-)
W drodze powrotnej minęliśmy ruiny zamku Urquhart. Niestety wykonane przez szybę zdjęcie zamku nie nadaje się do publikacji (w zasadzie do niczego się nie nadaje
:-) ) – a z nieznanych powodów krótki postój zaplanowany w tym miejscu został anulowany…
Cała wycieczka zajęła w sumie około 8,5 godziny. Na statek wróciliśmy mniej więcej o 19-ej a przed godziną 21-ą ruszyliśmy dalej. Kolejny postój mamy zaplanowany już na kontynencie – w niemieckim porcie Bremerhaven, gdzie około połowa pasażerów kończy rejs.Dzień na morzu. Co tu dużo pisać. Lenistwo, lenistwo, lenistwo…
Po kolejnej zmianie czasu i dłuższej wieczornej integracji na śniadanie oczywiście nie wstałem. To znaczy gdy przyszedłem to właśnie kelnerzy zwijali w bufecie śniadaniowy majdan (w restauracji, do której zwykle chodzę był już dawno zwinięty) i pozostały mi tylko jakieś ciastka plus możliwość napicia się kawy. Akurat bardziej potrzebowałem tego drugiego.
Zresztą z głodu na statku nie da się umrzeć. Zwijali śniadanie ale jednocześnie rozkładali lunch. Tym razem kucharze postawili na owoce morza:
… a dla tych co nie lubią owoców morza nie zabrakło czegoś bardziej konkretnego:
Z kolei dzień wcześniej wieczorem - gdy odpływaliśmy ze Szkocji - w teatrze odbył się finał statkowego show „Voice of the Sea”. Realizacyjnie było całkiem nieźle:
W finale wystąpiło 8-u uczestników wyłonionych wcześniej podczas wieczorów karaoke. Głosami publiczności wygrała Włoszka za całkiem niezłe wykonanie „I will survive” chociaż miała godnych konkurentów wykonujących m.in. „New York, New York” oraz „Caruso”.
A ponieważ cały czas byliśmy jeszcze w Wielkiej Brytani, można sobie było zrobić pamiątkowe zdjęcie z „rodziną królewską”:
Wraz z końcem dnia „rodzina” trafiła do jakiegoś magazynu. Muszę przyznać, że jej wysokość królową potraktowano dość obcesowo ? :
Tymczasem na naszej trasie ostatni port - Bremerhaven w Niemczech. Dla wielu pasażerów (ok. 1000 osób) jest on jednocześnie miejscem zakończenia rejsu. W ich miejsce pojawią się nowi.
Na horyzoncie widać już terminal portowy w Bremerhaven, który ponoć jest jednym z najnowocześniejszych w Europie. Jak na razie jego bryła nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia:
…ale zobaczymy
:-)
Jeśli chodzi o mnie, nie mam tutaj żadnych wielkich planów. Na pewno spacerek oraz wizyta w niemieckiej knajpie, ale co z tego wyjdzie to się okaże w ciągu dnia
:-)Najlepsze źródło informacji to recepcja, animatorzy, kelnerzy itd. Zresztą już przy check-in pracownicy w terminalu mają zawsze tabelkę z ilością gości wg narodowości-wystarczy poprosić żeby ci ją pokazali. Poza tym od załogi statku dowiesz się wszystkiego:-) A Polkę pracującą w spa spotkaliśmy chyba drugiego dnia. Akurat za 2 tygodnie kończy się jej kontrakt.@brzemia - mówiąc szczerze, pod koniec rejsu jestem już tak przejedzony, że tych owoców morza to ledwo skosztowałem
:-) Ale były faktycznie dobre.
Pobyt w Bremerhaven minął mało intensywnie. Zaczął się spacerkiem, a skończył w niemieckiej knajpie w miłym towarzystwie
:-)
Sam terminal (Columbus Cruise Terminal) w Bremerhaven okazał się być po prostu zwykłym terminalem. Nie wiem skąd się biorą zachwyty nad nim w portowych przewodnikach – ale być może czegoś nie zobaczyłem:
Terminal jest położony w pewnej odległości od centrum miasta. Możliwy był zakup transferu ze statku (12 EUR w dwie strony) ale my zdecydowaliśmy się na spacerek (ok. 4 km), który początkowo biegnie przez tereny typowo industrialne a później promenadą wzdłuż wybrzeża.
Obok starej miejskiej latarni musieliśmy zaliczyć przymusowy postój – drogę przecina śluza, którą żaglówki przepływają do basenu z portem jachtowym:
Nieco dalej znajduje się jedna z pierwszych miejskich atrakcji – Zoo am Meer – niewielkie zoo poświęcone wyłącznie zwierzętom polarnym.
…oraz olbrzymi budynek Klimahaus z muzeum klimatycznym zintegrowany z centrum handlowym:
Bremerhaven w czasie wojny zostało mocno poturbowane i chyba tylko dosłownie kilka budynków pochodzi sprzed tego okresu. Zasób mostów zwodzonych i obrotowych (zapewne zrekonstruowanych) budzi jednak szacunek. Na uwagę zwracają znaki drogowe informujące o parametrach militarnych mostów:
Cały teren i liczne baseny portowe w okolicy Klimahaus składają się na olbrzymie niemieckie muzeum morskie (Deutsches Schiffahrtsmuseum), w którego skład wchodzą zarówno typowe ekspozycje muzealne jak również pływające (dziś lub kiedyś) statki i okręty.
Perełką (przynajmniej dla mnie), którą można zobaczyć w Bremerhaven jest jedyny zachowany egzemplarz okrętu podwodnego typu XXI z czasów II WŚ „Wilhelm Bauer”. Pochodzi on z 1945 roku a zastosowane w nim rozwiązania konstrukcyjne okazały się być na tyle przełomowe, że były (i w jakiejś części są do dzisiaj) stosowane w wielu konwencjonalnych okrętach podwodnych:
Okręty tego typu weszły do służby tuż przed końcem wojny i nie były już w stanie wpłynąć na jej przebieg, ale w ocenie historyków, gdyby pojawiły się 2-3 lata wcześniej mogłyby zmienić wynik Bitwy o Atlantyk.
Bilet wstępu do okrętu-muzeum kosztuje 3,5 EUR aczkolwiek uczciwie trzeba uprzedzić, że wnętrza są dość klaustrofobiczne a przejścia pomiędzy poszczególnymi sekcjami delikatnie mówiąc uciążliwe. Mimo wszystko moim zdaniem warto zobaczyć jak funkcjonowała tego typu jednostka:
U-boot „Wilhelm Bauer” nie jest jedyną atrakcją muzeum morskiego. Jednostek, które z jakichś powodów są przełomowe lub interesujące jest w jego sąsiedztwie ponad 10, z czego niektóre prezentowane są na suchym lądzie:
Akurat po zwiedzaniu wnętrz u-boota zaczęła się mżawka, zatem stwierdziliśmy, że przyszedł czas na posmakowanie niemieckiego piwa. Na szczęście w Niemczech nigdy nie trzeba zbyt długo szukać odpowiedniego miejsca. W ten sposób w miłym towarzystwie i jeszcze milszej atmosferze spędziliśmy dobrze ponad 2 godziny
:-) po czym trzeba było zacząć powoli myśleć o powrocie na statek.
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze okolice portu jachtowego:
…i w bardzo dobrych humorach dotarliśmy do swoich kabin
:-)
Bremerhaven było ostatnim portem na naszej trasie. Powoli zaczęła się dystrybucja zawieszek bagażowych, rozliczanie statkowych kont i załatwianie innych rutynowych spraw przed zejściem ze statku:
Kolejny i ostatni postój mamy w IJmuden…i trzeba powoli wracać do domu.Nie chce być inaczej – dotarliśmy do IJmuden:
Wieczorem walizki wylądowały na zewnątrz (trzeba je było wystawić do 1:00 przed drzwi kabiny):
Oczywiście przymusu nie było:-) Jeśli ktoś chciał, mógł schodzić ze statku z bagażem. Standardowo odbierało się go jednak w terminalu o godzinie uzależnionej od koloru zawieszki bagażowej, którą się dostało wcześniej.
Ostatnia gazetka niestety nie zawierała informacji na temat pokonanych odległości…
Rankiem na zewnątrz przeżyłem małe deja vu - widok jakby znajomy:
Zazdroszczę!!! I zapisuję sie do tematu. Rejs kupiłeś bezpośrednio? Bo na stronach pośredników wypłyniecie jest z innego miasta dzień później? Tapniete z telefonu
@brzemia - ze sprzedażą tego rejsu to w ogóle było dziwnie. Na tyle na ile udało mi się rozpoznać temat, sprzedawany był z dwóch portów - z Amsterdamu (a w zasadzie jego okolic) oraz Bremerhaven w Niemczech - przy czym ta druga opcja była z jakichś powodów dostępna tylko u niemieckich pośredników. Costa bezpośrednio - przynajmniej teraz sprzedawała tylko wersję holenderską. Co było wcześniej, trudno mi powiedzieć. Samą rezerwację robiłem przez polskie biuro podróży specjalizujące się w rejsach-cena była taka sama jak bezpośrednio u Costy.A ja tymczasem dotarłem do prawdziwego holenderskiego wiatraka - jak z obrazka. Nazywa sie de Gooyer, jest kawałek od centrum. Zdjęcie wrzucę później bo teraz nie mam za bardzo jak. Tak się składa, że jest z nim zintegrowany mały browar, w związku z czym zatrzymałem się tutaj na chwilę ugasić pragnienie. W końcu dzisiaj miało być mało intensywnie:-)
Byłem pod tym wiatrakiem w Amsterdamie (De Grooier) i mam fotę sprzed 18 lat
;) Jak jeszcze na swoją pierwszą wyprawę solo wziąłem aparat z kliszą 24 focie
:P Może gdzieś wynajdę.Fajna trasa tym promem, jak na kajak i nie tylko.
;) Będę śledził i wspominał mój rejs Norroną z Dani na Islandię.
No właśnie nic nie czuć. Zupełnie. Przez miasto płynie rzeka Amstel, która dostarcza świeżej wody do połączonych z nią kanałów. Do tego funkcjonuje cały system śluz i pomp, który dba o wymianę wody w pozostałych kanałach.W ciągu roku, w kanałach są organizowane nawet zawody pływackie z udziałem królowej - a nie sądzę, żeby ktokolwiek (a królowa tym bardziej) wszedł do śmierdzącej wody
:-)
@xionc - przewodnik mówił co prawda o królowej ale faktycznie nagranie mogło być nieaktualne. Inaczej pozostają domysły co do przyczyn, np. że król nie potrafi pływać:-)
Zaintrygował mnie trochę ten hotel na dźwigu stoczniowym, który jest zlokalizowany na terenach NDSM (Faralda Crane Hotel).Poszperałem w sieci i widzę, że booking.com dał im 5 gwiazdek. Ceny też są 5-o gwiazdkowe. Ale spokojnie - apartamentów mają aż 3 (wszystkie dwupoziomowe) więc można chyba powiedzieć, że to hotel butikowy:-)Ja tymczasem wróciłem do swojego hotelu, który o takiej ilości gwiazdek nigdy nawet nie usłyszy. Haarlem okazało się bardzo ładnym a do tego sporym jeśli chodzi o wielkość miastem. Postaram się wrzucić coś więcej jutro rano. Około południa przyjmuję kurs na terminal portowy - czas zacząć właściwą część wycieczki czyli wypadałoby spotkać się w końcu ze statkiem.
Ceny internetu powalają... To znaczy że na morzu nie ma zasięgu? Rozumiem gdzieś na oceanie, ale tutaj jesteśmy względnie blisko lądów. Sorry, pytanie laika który nigdy nie płynął statkiem
:)
Jeśli telefon jest w stanie złapać zasięg z lądu to ceny są normalne. Jeśli złapie zasięg operatora na statku (czyli satelitarnego) to jest drogo. Generalna zasada jest prosta - wsiadając na statek/prom włączamy tryb offline, jak w samolocie. Czasem jak prom ma trasę wzdłuż brzegu to potrafi trzymać normalną sieć, ale to zależy od wielu czynników, powiedzmy że technicznych. Niestety dla użytkownika końcowego -operatorom opłaca się, żebyśmy korzystali z płatnego roamingu.
Patrzę na trasę rejsu i jednocześnie na mapę świata samą w sobie i zachodzę w głowę jak można było przy okazji takiego rejsu kompletnie zignorować tak niezwykłe miejsce jak Wyspy Owcze... czy wynika to wyłącznie z biznesowej decyzji czy żaden port na Wyspach Owczych nie jest przystosowany do obsługi takich kolosów?
greg2014 napisał:Nie wiem jak to jest u innych forumowiczów ale ja mam dziwną konstrukcję – w zimie wyjeżdżam w ciepłe kraje a w lecie ciągnie mnie do chłodówTeż tak mam
:D jakoś tak nie wyobrażam sobie, żeby lecieć np nad Morze Śródziemne podczas lata, kiedy to temperatury są mniej więcej na podobnym poziomie co u nas
;) jak gdzieś na południe to zawsze wybieram okres od października do marca, a od kwietnia do września wolę pojechać tam, gdzie zimą w życiu bym się nie pojawił, np Skandynawia. A poza tym fajnie jest tak w 3 godziny samolotem z Polski znaleźć się gdzieś, gdzie jest o 15-20 stopni cieplej w grudniu czy styczniu. A z kolei w lipcu być tam, gdzie jest 10-20 stopni (podczas kiedy zimą jest grubo na minusie).A tak poza tym ciekawa relacja
;) i to łącznie z Amsterdamem
;) marzy mi się Islandia na dwóch kółkach
;) może kiedyś...
kemot napisał:Patrzę na trasę rejsu i jednocześnie na mapę świata samą w sobie i zachodzę w głowę jak można było przy okazji takiego rejsu kompletnie zignorować tak niezwykłe miejsce jak Wyspy Owcze... czy wynika to wyłącznie z biznesowej decyzji czy żaden port na Wyspach Owczych nie jest przystosowany do obsługi takich kolosów?https://www.cruisemapper.com/ports/torshavn-port-51W zakładce "Schedule" są wymienione wycieczkowce zawijające do portu Torshavn w danym miesiącu, przykładowo w czerwcu ponad 10...
Czekam niecierpliwie na Islandię. Planuję co prawda ją objechać, ale może rejs to też dobry pomysł. [emoji848]Fajnie zobaczyć foty ze znajomych miejsc w Amsterdamie. Zdecydowanie moja ulubiona Wenecja w Europie. [emoji6]Wysłane z [emoji336]
@brzemia - ze statku biorę dwie wycieczki w ramach wydawania pieniędzy, które dostałem od Costy - w Akureyri i Invergordon. W Reykjaviku planuję skorzystać z miejscowej agencji (jestem po jakiejś wymianie maili - jest mniej więcej o połowę taniej). W pozostałych miejscach samodzielnie - coś na wzór tego co zaliczyłem w Kirkwall i dzisiaj.
greg2014 napisał:Jedną z nich jest bardzo zadbany ogród botaniczny, który pewnie sam w sobie nie byłby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie to, że warto przypomnieć, że jest położony poza kręgiem polarnym. Jest to ponoć najbardziej na północ zlokalizowany ogród botaniczny:Całkiem ładny ten ogród, aczkolwiek ogród botaniczny w Tromso jest dalej na północ
:)
Do listy atrakcji w okolicy Myvatn, dodać jeszcze należy - gdyby ktoś się wybierał (najlepiej autem) - krater z jeziorkiem Krafla, wodospad-monstrum Dettifoss (+2 inne w pobliżu) oraz termy Myvatn Nature Baths.http://wesolowski.co/2015/10/13/islandia-myvatn/
Robisz świetne zdjęcia. I bardzo lubię Twoje relacje z promowych wypraw. Chociaż nigdy nie miałam okazji tak podróżować-Twoje relacje są zachęcające
:)
Jak będziesz w Rejkiawiku to proponuję zjeść hod-doga z kultowej budki niedaleko "Harpy" http://www.bbp.is. https://www.google.com/maps/place/B%C3%A6jarins+Beztu+Pylsur/@64.1481264,-21.9370554,142m/data=!3m1!1e3!4m5!3m4!1s0x0:0xeea12cdcfc633a79!8m2!3d64.1482785!4d-21.937986
Pozdrawiam
greg2014 napisał:Wspomnianych wcześniej hot-dogów nie namierzyłem ale mówiąc szczerze, nie szukałem ich jakoś szczególnie. Może funkcjonują jak krakowska niebieska nyska z kiełbaskami – tylko w określonych godzinach
:-)Nie masz czego żałować bo one są po prostu słabe. Już bardziej smakują na pierwszej lepszej sieciowej stacji benzynowej w Polsce
;)
Najlepsze źródło informacji to recepcja, animatorzy, kelnerzy itd. Zresztą już przy check-in pracownicy w terminalu mają zawsze tabelkę z ilością gości wg narodowości-wystarczy poprosić żeby ci ją pokazali.Poza tym od załogi statku dowiesz się wszystkiego:-)A Polkę pracującą w spa spotkaliśmy chyba drugiego dnia. Akurat za 2 tygodnie kończy się jej kontrakt.
@greg2014Naprawdę miło się z Tobą płynęło i zwiedzało przez ten tydzień z hakiem.Relacja rzetelna, mnóstwo informacji w przystępnej formie.Zdjęć nie za dużo, ani nie za mało. Miejsca na Islandii mi dobrze znane, ale zawsze miło do nich wracam. No i pogoda zdecydowanie Ci dopisała.pozdrawiam
;)
Patrząc na zdjęcia owoców morza łatwo można stwierdzić czym różni się Costa od MSC. Moj pierwszy rejs był Costa i żaden następny już nie miał takiego jedzienia...Tapniete z telefonu
Akurat tym statkiem miałem okazję płynąć w listopadzie 2017 roku i podobnie jak wtedy oceniam go pozytywnie.Na pewno zajmuje miejsce wyższe niż Costa Fortuna ze stycznia br.Szczerze mówiąc nie wiem, czy przeszedł jakiś poważniejszy remont. Wystrój w barach i niektórych przestrzeniach wspólnych jest faktycznie nieco inny. Co do stanu technicznego to były oczywiście miejsca, które proszą się o jakieś odświeżenie (np. popękane listwy przypodłogowe w niektórych miejscach) ale nie było to moim zdaniem nic krytycznego i rzucającego się na pierwszy rzut oka.Organizacji też wiele nie można zarzucić - może podczas dni na morzu za wcześnie kończyło się śniadanie
:-)Ze statkowej rozrywki (poza kilkoma przedstawieniami w teatrze) specjalnie nie korzystałem. Zapewniliśmy ją sobie w polskim gronie. Gdyby jednak nie to, to pracę cruise directora, który odpowiada za cały pion rozrywki oceniłbym prawdopodobnie dość nisko. W mojej ocenie trochę brakowało specyficznej i trudnej do zdefiniowania Costowej żywiołowości. Przykładowo nie zorganizowano żadnej imprezy z okazji przekroczenia koła polarnego. Nie było również pokazu rzeźbienia w lodzie, które miałem jak dotąd możliwość oglądać na każdym (!) statku Costy. Ale nie zmienia to faktu, że całość oceniam pozytywnie - rewelacyjna trasa w pełni zrekompensowała te w sumie niewielkie mankamenty.
Dzięki za kolejną fantastyczna relację. Mam tylko jedno pytanie. Czy tym razem również skorzystałeś z promocji na statku i kupiłeś kolejny rejs i gdzie nas zabierasz w kolejną podróż ?
:)
@greg1291 - akurat na tym rejsie nic nie rezerwowałem chociaż było trzech konsultantów zajmujących się sprzedażą przyszłych rejsów i mieli całkiem spory ruch w interesie.Mam jeszcze dwa rejsy zaplanowane wcześniej. Oba są związane z repozycją statku między sezonami - w związku z tym są dłuższe i mają sporo dni na morzu. Pierwszy w listopadzie br. - transatlantyk z Marsylii do Buenos Aires na Costa Pacifica (mam wyjątkowe szczęście do tego statku - to będzie już kolejny rejs na jego pokładzie). Drugi z kolei przypada na marzec 2020 - rejs z Dubaju do Włoch na Costa Diadema. Obie trasy miałem okazję "prawie" zaliczyć (pierwszą tylko bez samego Buenos Aires, drugą w całości - ale minimalnie różną jeśli chodzi o porty) ale chętnie tam wrócę. Poza tym duża liczba dni na morzu da szansę na połączenie "plażingu" podczas przejścia przez Atlantyk czy Kanał Sueski z typową rejsową objazdówką i zwiedzaniem poszczególnych portów - podobnie jak było to w przypadku transatlantyku na Karaiby z ub. roku.Możliwe, że w międzyczasie coś jeszcze wypadnie ale jeśli już to bardziej w ramach ofert "last minute" niż planowania z większym wyprzedzeniem.
Nieco dalej minęliśmy jeden z najstarszych mostów w Szkocji położony w miejscowości Whitebridge:
Na tym etapie naszej wycieczki, widoki za oknem zaczęły się powoli zmieniać. Płaski teren, łąki i uprawy jęczmienia zamieniły się w mocno górzysty teren. Droga stała się wąska (na szerokość jednego pojazdu, co jakiś czas były dostępne mijanki dla samochodów jadących z przeciwnych stron) i bardzo kręta, z licznymi podjazdami i zjazdami z góry.
Zmianę krajobrazu najłatwiej zobaczyć na poniższych fotkach wykonanych z punktu widokowego o mało brytyjskiej nazwie: Suidhe Chuimein:
W głębi było widać Loch Ness:
Kolejny przystanek przypadł na Fort Augustus – malownicze miasteczko leżące na południowym krańcu Loch Ness. W tym miejscu warto wspomnieć o zbudowanym w XIX wieku Kanale Kaledońskim, który umożliwił bezpośrednią żeglugę z Morza Północnego na Atlantyk – bez opływania Wysp Brytyjskich. Odbywa się ona przez kilka jezior (w tym Loch Ness) oraz uzupełniające je kanały, na których zamontowano śluzy rozwiązujące problem różnych poziomów wody w jeziorach.
Jedną z miejscowości, gdzie można zobaczyć infrastrukturę Kanału Kaledońskiego jest właśnie Fort Augustus. Zespół śluz pozostaje sprawny i cały czas robi spore wrażenie:
Zabudowa Fort Augustus to kolejna atrakcja:
Kanał pomiędzy zespołem śluz a Loch Ness służy jako miejsce postoju licznych łodzi a także punkt, z którego odpływają statki wycieczkowe realizujące krótkie rejsy po jeziorze:
Inną atrakcją Fort Augustus jest dawne opactwo, w którym aktualnie zlokalizowany jest prywatny klub z dostępem ograniczonym wyłącznie do jego członków. Można co najwyżej zrobić zdjęcia z zewnątrz:
Jeszcze jedno zdjęcie Loch Ness – tym razem z południowego krańca jeziora:
Potwór ponownie się nie pokazał :-)
W drodze powrotnej minęliśmy ruiny zamku Urquhart. Niestety wykonane przez szybę zdjęcie zamku nie nadaje się do publikacji (w zasadzie do niczego się nie nadaje :-) ) – a z nieznanych powodów krótki postój zaplanowany w tym miejscu został anulowany…
Cała wycieczka zajęła w sumie około 8,5 godziny. Na statek wróciliśmy mniej więcej o 19-ej a przed godziną 21-ą ruszyliśmy dalej. Kolejny postój mamy zaplanowany już na kontynencie – w niemieckim porcie Bremerhaven, gdzie około połowa pasażerów kończy rejs.Dzień na morzu. Co tu dużo pisać. Lenistwo, lenistwo, lenistwo…
Po kolejnej zmianie czasu i dłuższej wieczornej integracji na śniadanie oczywiście nie wstałem. To znaczy gdy przyszedłem to właśnie kelnerzy zwijali w bufecie śniadaniowy majdan (w restauracji, do której zwykle chodzę był już dawno zwinięty) i pozostały mi tylko jakieś ciastka plus możliwość napicia się kawy. Akurat bardziej potrzebowałem tego drugiego.
Zresztą z głodu na statku nie da się umrzeć. Zwijali śniadanie ale jednocześnie rozkładali lunch. Tym razem kucharze postawili na owoce morza:
… a dla tych co nie lubią owoców morza nie zabrakło czegoś bardziej konkretnego:
Z kolei dzień wcześniej wieczorem - gdy odpływaliśmy ze Szkocji - w teatrze odbył się finał statkowego show „Voice of the Sea”. Realizacyjnie było całkiem nieźle:
W finale wystąpiło 8-u uczestników wyłonionych wcześniej podczas wieczorów karaoke. Głosami publiczności wygrała Włoszka za całkiem niezłe wykonanie „I will survive” chociaż miała godnych konkurentów wykonujących m.in. „New York, New York” oraz „Caruso”.
A ponieważ cały czas byliśmy jeszcze w Wielkiej Brytani, można sobie było zrobić pamiątkowe zdjęcie z „rodziną królewską”:
Wraz z końcem dnia „rodzina” trafiła do jakiegoś magazynu. Muszę przyznać, że jej wysokość królową potraktowano dość obcesowo ? :
Tymczasem na naszej trasie ostatni port - Bremerhaven w Niemczech. Dla wielu pasażerów (ok. 1000 osób) jest on jednocześnie miejscem zakończenia rejsu. W ich miejsce pojawią się nowi.
Na horyzoncie widać już terminal portowy w Bremerhaven, który ponoć jest jednym z najnowocześniejszych w Europie. Jak na razie jego bryła nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia:
…ale zobaczymy :-)
Jeśli chodzi o mnie, nie mam tutaj żadnych wielkich planów. Na pewno spacerek oraz wizyta w niemieckiej knajpie, ale co z tego wyjdzie to się okaże w ciągu dnia :-)Najlepsze źródło informacji to recepcja, animatorzy, kelnerzy itd. Zresztą już przy check-in pracownicy w terminalu mają zawsze tabelkę z ilością gości wg narodowości-wystarczy poprosić żeby ci ją pokazali.
Poza tym od załogi statku dowiesz się wszystkiego:-)
A Polkę pracującą w spa spotkaliśmy chyba drugiego dnia. Akurat za 2 tygodnie kończy się jej kontrakt.@brzemia - mówiąc szczerze, pod koniec rejsu jestem już tak przejedzony, że tych owoców morza to ledwo skosztowałem :-) Ale były faktycznie dobre.
Pobyt w Bremerhaven minął mało intensywnie. Zaczął się spacerkiem, a skończył w niemieckiej knajpie w miłym towarzystwie :-)
Sam terminal (Columbus Cruise Terminal) w Bremerhaven okazał się być po prostu zwykłym terminalem. Nie wiem skąd się biorą zachwyty nad nim w portowych przewodnikach – ale być może czegoś nie zobaczyłem:
Terminal jest położony w pewnej odległości od centrum miasta. Możliwy był zakup transferu ze statku (12 EUR w dwie strony) ale my zdecydowaliśmy się na spacerek (ok. 4 km), który początkowo biegnie przez tereny typowo industrialne a później promenadą wzdłuż wybrzeża.
Obok starej miejskiej latarni musieliśmy zaliczyć przymusowy postój – drogę przecina śluza, którą żaglówki przepływają do basenu z portem jachtowym:
Nieco dalej znajduje się jedna z pierwszych miejskich atrakcji – Zoo am Meer – niewielkie zoo poświęcone wyłącznie zwierzętom polarnym.
…oraz olbrzymi budynek Klimahaus z muzeum klimatycznym zintegrowany z centrum handlowym:
Bremerhaven w czasie wojny zostało mocno poturbowane i chyba tylko dosłownie kilka budynków pochodzi sprzed tego okresu. Zasób mostów zwodzonych i obrotowych (zapewne zrekonstruowanych) budzi jednak szacunek. Na uwagę zwracają znaki drogowe informujące o parametrach militarnych mostów:
Cały teren i liczne baseny portowe w okolicy Klimahaus składają się na olbrzymie niemieckie muzeum morskie (Deutsches Schiffahrtsmuseum), w którego skład wchodzą zarówno typowe ekspozycje muzealne jak również pływające (dziś lub kiedyś) statki i okręty.
Perełką (przynajmniej dla mnie), którą można zobaczyć w Bremerhaven jest jedyny zachowany egzemplarz okrętu podwodnego typu XXI z czasów II WŚ „Wilhelm Bauer”. Pochodzi on z 1945 roku a zastosowane w nim rozwiązania konstrukcyjne okazały się być na tyle przełomowe, że były (i w jakiejś części są do dzisiaj) stosowane w wielu konwencjonalnych okrętach podwodnych:
Okręty tego typu weszły do służby tuż przed końcem wojny i nie były już w stanie wpłynąć na jej przebieg, ale w ocenie historyków, gdyby pojawiły się 2-3 lata wcześniej mogłyby zmienić wynik Bitwy o Atlantyk.
Bilet wstępu do okrętu-muzeum kosztuje 3,5 EUR aczkolwiek uczciwie trzeba uprzedzić, że wnętrza są dość klaustrofobiczne a przejścia pomiędzy poszczególnymi sekcjami delikatnie mówiąc uciążliwe. Mimo wszystko moim zdaniem warto zobaczyć jak funkcjonowała tego typu jednostka:
U-boot „Wilhelm Bauer” nie jest jedyną atrakcją muzeum morskiego. Jednostek, które z jakichś powodów są przełomowe lub interesujące jest w jego sąsiedztwie ponad 10, z czego niektóre prezentowane są na suchym lądzie:
Akurat po zwiedzaniu wnętrz u-boota zaczęła się mżawka, zatem stwierdziliśmy, że przyszedł czas na posmakowanie niemieckiego piwa. Na szczęście w Niemczech nigdy nie trzeba zbyt długo szukać odpowiedniego miejsca. W ten sposób w miłym towarzystwie i jeszcze milszej atmosferze spędziliśmy dobrze ponad 2 godziny :-) po czym trzeba było zacząć powoli myśleć o powrocie na statek.
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze okolice portu jachtowego:
…i w bardzo dobrych humorach dotarliśmy do swoich kabin :-)
Bremerhaven było ostatnim portem na naszej trasie. Powoli zaczęła się dystrybucja zawieszek bagażowych, rozliczanie statkowych kont i załatwianie innych rutynowych spraw przed zejściem ze statku:
Kolejny i ostatni postój mamy w IJmuden…i trzeba powoli wracać do domu.Nie chce być inaczej – dotarliśmy do IJmuden:
Wieczorem walizki wylądowały na zewnątrz (trzeba je było wystawić do 1:00 przed drzwi kabiny):
Oczywiście przymusu nie było:-) Jeśli ktoś chciał, mógł schodzić ze statku z bagażem. Standardowo odbierało się go jednak w terminalu o godzinie uzależnionej od koloru zawieszki bagażowej, którą się dostało wcześniej.
Ostatnia gazetka niestety nie zawierała informacji na temat pokonanych odległości…
Rankiem na zewnątrz przeżyłem małe deja vu - widok jakby znajomy: