Najlepszy sposób na planowanie wyjazdów? Kupno 6 biletów lotniczych na 2 tygodnie przed wylotem, bez zaakceptowanego urlopu w pracy, następnego dnia rano zastanawianie się, no okej, ale co dalej? Wizy? Szczepienia? Loty wewnętrzne? Urlop? Jest to zdecydowanie najszybszy sposób na zorganizowanie 3.5 tygodniowego wyjazdu. Sprawdzone, działa! W ten oto sposób w trakcie 2 tygodni wszelkie niezbędne sprawy/plany/wycieczki zostały błyskawicznie zorganizowane i załatwione, a 15 marca bez większych stresów stawiliśmy się na lotnisku w Katowicach. Zanim rozpocznie się właściwa relacja, przedstawię plan wyjazdu: Katowice – Abu Zabi – Koczin – Kuala Lumpur – Phuket – Chiang Mai – Siem Reap – Phnom Penh – Ho Chi Minh – Hanoi – Bangkok – Malediwy – Dubaj – Kraków Tak właśnie wszystko zostało zaplanowane, 11 lotów w 23 dni, każdy dzień wypchany do granic możliwości (albo i ponad te granice) i nasza trójka, która postanowiła zmęczyć się na urlopie. (Była nas trójka przez dwa tygodnie wspólnego podróżowania, ponieważ nasz kolega dotarł do Azji już wcześniej i został dłużej więc nie wszystko zwiedzaliśmy wspólnie). Pierwszy lot odbywał się z Katowic, do których postanowiliśmy dotrzeć HOPEREM. Czyli busikiem, który przyjeżdża pod wskazany adres i pod kolejny adres odwozi klientów. Była to tragiczna decyzja, za 50zł od osoby jechaliśmy z Krakowa do Pyrzowic, prawie 3 godziny! Nie dość, że drogo to jeszcze długo i niewygodnie. Kupując loty, i szukając oczywiście tych tanich, rzuciło nam się w oczy, że sporo takowych można kupić, lecąc przez Indie, tym sposobem mieliśmy okazję do spędzenia 12 godzin w mieście Koczin. Nie ukrywam nigdy w życiu o nim wcześniej nie słyszałem, internet też jakby za wiele o nim nie wiedział, tym bardziej byliśmy ciekawi jak będą wyglądały Indie poza głównym szlakiem. Po krótkiej przesiadce w Abu Zabi, wczesnym rankiem lądujemy w Koczin uderza nas ciepło oraz wysoka wilgotność powietrza. Na granicy delikatny problem ponieważ podczas wyrabiania wizy do Indii trochę nakłamaliśmy m.in. z osobą kontaktową w Indiach i rezerwacją hotelową, dodatkowo strażnicy byli podejrzliwi co do tego, że przyjeżdżamy tutaj rano a wylatujemy w nocy, posiadając wizę miesięczną. Rezerwacja hotelowa przykuła uwagę straży granicznej najbardziej i koniecznie chcieli oni ją zobaczyć (chcieli zobaczyć coś co nie istniało), po dłuższej chwili, przyznaniu się do winy i konsultacji z innym strażnikiem, zostaliśmy puszczeni, ale nie ukrywam, w tamtym momencie myśleliśmy, że już przejście pierwszej z wielu zaplanowanych przeszkód, zakończy się niepowodzeniem. Jako, że lotnisko jest dość daleko od miasta, znalazłem w internecie informację, że funkcjonuje tam coś takiego jak prepaid taxi, i faktycznie istnieje to i działa sprawnie (można nawet płacić kartą), jednak będąc obcokrajowcem jest się niemiłosiernie naciąganym. Istnieje cała rozpiska z cenami za konkretne samochody i jeden mnożnik kilometrowy, więc cenę jest stosunkowo łatwo obliczyć, niestety jako obcokrajowcy, dostajemy z automatu, bez żadnego ostrzeżenia, samochód premium (tego akurat nie ma na rozpisce) z najdroższą opłatą, przez co przejazd z lotniska do centrum miasta kosztuje nas blisko 1600 rupii (prawie 80zł!). W tamtym momencie nie przyszło nam do głowy, że ktoś może chcieć nas oszukać w takim, wydawało by się bezpiecznym i dobrze zorganizowanym miejscu, no ale byliśmy naiwni i zmęczeni po nieprzespanej nocy, więc nam wybaczam i rozumiem. Jadąc sobie naszą Toyotą premium (najzwyklejszy SUV) chłoniemy pierwsze widoki. Wszędobylskie skutery, tuktuki, huk, ogromna dynamika i zmienność wszystkiego, siedząc w klimatyzowanym samochodzie wygląda interesująco i zachęcająco, jak się potem okazało, tylko zza szyby można pokusić się o takie stwierdzenie. \ Po dotarciu do samego centrum Koczin, dosłownie po 10 sekundach zostajemy zapakowani w tuktuka, który ma nam pokazać historyczną część miasta i co ciekawsze atrakcje. Dla nas w tamtym momencie najważniejszy był kantor oraz śniadanioobiad, więc po krótkich negocjacjach, ustaleniu dokładnych szczegółów, za 12,5zł za osobę, przez najbliższe 4 godziny jeździmy w kółko. Po wymianie 20$ na osobę, nasz kierowca zawiózł nas do lokalnej restauracji, a raczej jadłodajni. Na początku delikatnie wystraszeni i niezbyt zdecydowani, postanawiamy mimo wszystko wejść i zjeść, bo głód dawał się bardzo we znaki. Zamówiliśmy 2 dania główne, 2 talerze z chlebkami, ryżem i smażonym pierogiem z warzywami w środku, oraz dwa napoje gazowane. Zdecydowanie nie chcieliśmy korzystać z metalowych kubków, które stały na środku stolika, a myte były w wiadrze, ponadto woda do picia była nalewana z dzbanka przez obsługę, więc nie chcąc się rozchorować, wypiliśmy 7up. Klimat baaaardzo lokalny, jednak już po 5 minutach nie czuliśmy się obco, i zajadaliśmy się rękami naszymi daniami. Były bardzo smaczne, ale również bardzo ostre, mimo że prosiliśmy o jedzenie „no spicy”. Za 2 osoby zapłaciliśmy ok. 15.5 zł. Cali ubrudzeni udaliśmy się do tuktuka w dalszą podróż. Odwiedziliśmy: Bazylikę Santa Cruz publiczną pralnię Dhobi Khana jeden z najstarszych kościołów katolickich w Indiach, tzn. Kościół św. Franciszka Cmentarz Holenderski oraz chińskie sieci rybackie. W międzyczasie mamy okazję zerknąć na lokalny mecz baseballa, odwiedzić muzeum Kerali, kupić bardzo fajne koszule, które po dłuższej chwili targowania udało się kupić za 50% wyjściowej ceny, wysłać pocztówki do Polski, wypić wodę z kokosa oraz znaleźć miejsce (Bar XL), w którym można dostać piwo (okazało się to bardzo trudne w Kerali). Sam trunek niezbyt dobry (Kingfisher), ale przy upale 40 stopni spełnił swoje zadanie, szkoda tylko, że butelka 650ml kosztowała aż 11zł, co w porównaniu do niecałych 16zł za obiad dla dwóch osób, nie zachęciło do dłuższego pobytu. Popijając piwko i odpoczywając po 4 godzinnej wycieczce po mieście, oraz oczywiście mając w pamięci nieprzespaną noc, powoli staramy się zorganizować powrót na lotnisko. Niestety, według kelnera dokładnie W TYM MOMENCIE, do Koczin przyjechał premier Indii, i aby dostać się na lotnisko, trzeba wyjechać 4 godziny przed wylotem, a koszt takiej operacji jest wyższy niż dojazd do miasta w godzinach porannych. Historia nas zdecydowanie nie przekonała i postanowiliśmy na własną rękę poszukać taksówki/tuktuka lub transportu mieszanego. Intuicja nas nie zawiodła, podczas podróży tuktukiem i krótkiej rozmowie z kierowcą, dowiadujemy się, że zamiast wydawać 1700 (85zł) rupii na taksówkę, lepiej udać się promem z Portu Koczin, na drugą stronę do Ernakulam, skąd można podjechać metrem na autobus jadący na lotnisko. Całość, z przerwą na piwo oraz na obiad w „wyższej klasy restauracji”, gdzie zapłaciliśmy 15zł za osobę, a skutki tego jedzenia były ze mną jeszcze na długo, zajęła około 2.5h. Koszt? Jedynie 200 rupii. Zważając na różnice w kosztach, oraz na to, że mogliśmy zwiedzić dalsze rejony miasta, byliśmy usatysfakcjonowani z naszego transportu. Na lotnisku po wielu godzinach (w sumie to już dniach) w końcu się ogarniamy, zmieniamy ubrania, opłukujemy i posilamy indyjskim burger kingiem (proszę nie brać burgera garam masala, nie da się tego zjeść). Lot odbywa się bez problemów, do czasu gdy nagle budzi nas zamieszanie na pokładzie, którego przyczyną był człowiek leżący na ziemi między fotelami. Obsługa ratowała pasażera, wzywali przez głośniki lekarza, i po około godzinie udało się nieszczęśnika położyć na fotelach. Po lądowaniu od razu zjawili się sanitariusze, i zabrali pacjenta na wózku inwalidzkim. Po szybkiej odprawie paszportowej i odebraniu wizy, udajemy się na autobus, który zawiezie nas do miasta na przystanek KL Sentral, przejazd pomimo sporej odległości od centrum (44km) jechał niewiele ponad godzinę, koszt to kilkanaście Ringittów, znacznie taniej niż pociąg czy taksówka. Po dotarciu do centrum, zastał nas ogromny upał, blisko 40 stopni. Niestety nasz hostel pozwalał na zameldowanie dopiero od godziny 14, więc musieliśmy przez parę najcieplejszych godzin powłóczyć się po mieście. (Hostel KL Skyline całkiem przyjemny, za 25zł/noc nie można do niczego się przyczepić, tym bardziej, że na dachu znajduje się przyjemny basen z widokiem na całe Kuala Lumpur) Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od China Town skąd przeszliśmy na Plac Niepodległości (Merdeka Square) mijając po drodze Meczet Jamek. Pierwsze wrażenia okazały się bardzo dobre, zupełnie odmienne od tych z Koczin. Wszystko wydawało się zadbane, czyste i nie najgorzej zorganizowane, po zrobieniu paru zdjęć i krótkim spacerze wokół placu, postanowiliśmy usiąść w cieniu i odpocząć. Niestety około południa siły całkowicie zaczęły nas opuszczać, a w szczególności mnie. Wzmagał się ból całego podbrzusza i powoli nie miałem siły już nawet iść, więc po szybkiej wizycie w galerii handlowej udaliśmy się do hostelu. Ze zmęczenia od razu przespaliśmy około 3 godzin, a po pobudce zaczęło się najgorsze. Prawdopodobnie po ostatnim posiłku w Indiach, zaszkodziło mi egg rice, ponieważ zostało ono zwrócone, równocześnie zaczęła się mocna biegunka oraz zimne poty. Samopoczucie było bardzo złe, nie miałem siły nawet wziąć telefonu do ręki, więc resztę popołudnia spędziłem to w łazience to śpiąc. Budząc się pod wieczór i widząc, że leki z Polski nie działają, ledwo idąc udałem się do apteki, gdzie przepisano mi dwa specyfiki (instrukcja jak je stosować została naklejona na opakowanie). Całe szczęście były one całkiem skuteczne jeśli chodzi o wymioty i ból, bo jeśli chodzi o biegunkę to ich skuteczność była wątpliwa. Resztę dnia spędziłem w łóżku, pijąc elektrolity i próbując nie myśleć o jedzeniu, na którego wspomnienie było mi niedobrze oraz kursując do łazienki. Plan na nowy dzień był prosty (plan układany w niewiedzy, że faktycznie kogoś z nas może dopaść zatrucie): basen na dachu, Petronas Towers, Batu Caves oraz street food. Rozpoczęliśmy, a raczej kolega rozpoczął od malajskiego śniadania w kawiarni w budynku hostelu. Ja natomiast piłem gorzką herbatę oraz spróbowałem pierwszego posiłku od prawie 24 godzin, tzn. sucharków. Widząc, że po wzięciu leków jest stosunkowo dobrze z moim stanem zdrowia (nie licząc utrzymujących się problemów żołądkowych oraz niemożności jedzenia) udaliśmy się na basen, na który otrzymaliśmy papierek pozwalający na godzinny pobyt. Był to dobry pomysł ponieważ chłodna woda w takim skwarze działała kojąco, a widoki były przepiękne. Niestety na tym dobre informacje się skończyły, po takim wysiłku jak zejście na śniadanie i wyjazd na basen na dach, potrzebowałem ponad godziny snu i odpoczynku, przed dalszą eksploracją. Po regeneracji udaliśmy się pociągiem ze stacji Putra na stację Batu Caves, komunikacja perfekcyjna, dojazd praktycznie pod samą bramę do świątyni. Pod bramę świątyni gdzie popełniamy chyba największe głupstwo podczas całego wyjazdu, a może i w historii jakichkolwiek wyjazdów. Stojąc sobie pod bramą podjechał do nas czarny samochód, w którym za kierownicą siedziała kobieta oraz obok mężczyzna, zaczęli nas wypytywać o jakąś restaurację do polecenia w okolicy, a my jako turyści nie mieliśmy pojęcia o żadnej. Wtedy mężczyzna wyszedł z samochodu i zagadał do nas skąd jesteśmy i czy mamy przy sobie euro żeby mógł je sobie zobaczyć, bo on kiedyś był w Holandii i chciałby obejrzeć ich pieniądze. Ja w tym czasie zostałem zajęty przez kierowcę i stałem tyłem do całej sytuacji. Dziwne, że nie zapaliła się nam wtedy żadna czerwona lampka, ja stojąc tyłem rozmawiałem z kobietą, natomiast kolega pokazał mężczyźnie 5 euro, ważne było to, że w przegródce portfela miał kilkaset dolarów. Po krótkiej rozmowie, miłym pożegnaniu i paru zrobionych krokach, kolega sprawdził portfel, w którym brakowało 80 dolarów, a 5 euro nadal było na swoim miejscu jak gdyby nigdy nic. W tamtym momencie, ja z zatruciem pokarmowym nie mogąc jeść, kolega z ukradzionymi dolarami, mieliśmy już szczerze dość wszystkiego, a ostatnią rzeczą, o której marzyliśmy, było zwiedzanie w 40 stopniowym upale. Mimo wszystko zwiedziliśmy świątynię Batu, która faktycznie zrobiła na nas dobre wrażenie, do tego wszędobylskie małpki oraz koguty, więc klimat był ciekawy. Więcej odczuć na temat tej atrakcji nie mam, zbytnio byliśmy zaaferowani kradzieżą i zmęczeni chorobą, żeby się delektować jakoś bardziej. Kolejną aktywnością miały być Petronas Towers, jednakże mój stan był coraz gorszy, więc znów poszliśmy na drzemkę do hostelu. Wieczorem udaliśmy się spacerem przez Chow Kit Road Market pod Petronas. Pierwszy posiłek po prawie 36 godzinach bez jedzenia, spożyłem w świetnej knajpce Laksa Kg Baru, gdzie zdecydowałem się na zupę z polecenia właściciela. Oczywiście nie jadłem mięsa ani makaronu, to zostawiłem koledze, ale stwierdziłem, że taki bulion może mi pomóc na żołądek i na rozruszanie brzucha. Jedzenie było świetne, każda z pozycji kosztowała niecałe 10zł, problem był tylko taki, że za bardzo zupa rozruszała mój brzuch i stworzył się problem, ponieważ w okolicy nie było toalety. Problem udało się rozwiązać korzystając z „toalety” w przypadkowym sklepie/restauracyjce. Wszystko skończyło się dobrze, każdy był zadowolony z jedzenia, więc udaliśmy się pod Petronas Towers. Pamiętam jak kilkanaście lat temu wraz z dziadkiem oglądałem program megakonstrukcje na Discovery, i wtedy nigdy bym nie pomyślał, że kiedykolwiek stanę pod tą budowlą. Jak się okazało, źle myślałem, bo właśnie pod nią stałem. Wieże są piękne, okolica bardzo zadbana, można by powiedzieć reprezentacyjna, trochę taki Malezyjski Manhattan, bardzo nam się podobało.
Przeoczyłem wcześnie tę relację. Co do części pierwszej... poświęciłeś trochę miejsca na opisywanie nam dolegliwości, biegunek i wymiotów
;-). I jak ledwo się wykaraskałeś to poszedłeś do restauracji o nazwie Laksa, która o ironio po śląsku znaczy... BIEGUNKA
:lol:
Po prostu super relacja!!!Czekam na wiecej!!!I potwierdza to moja glebo zakorzeniona paranoje, ze do niektorych krajow to, tak profilaktycznie, bez Cipro i innych specjalow zoladkowych nie jade!
DAD napisał: I jak ledwo się wykaraskałeś to poszedłeś do restauracji o nazwie Laksa, która o ironio po śląsku znaczy... BIEGUNKA [emoji38]A w drugą stronę, mamy przecież Laxigen - lek na zaparcia
:DZawsze, gdy jem laksę, nazwa tego leku kołacze mi się w tyle głowy. Na szczęście, póki co podobieństwo w nazwie pozostaje tylko podobieństwem w nazwie
;)
Relacja pierwsza klasa!!! Az zatesknilam za Hanoi i Dubajem!
:)A na Malediwach na lotnisku nie dali wam szansy, zeby stanac obok, wskoczyc na telefon i poszukac hotelu? Przed zaraza, jak sie bylo milym i uprzejmym, to panowie pogranicznicy na to pozwalali. O ile mialo sie roaming w telefonie, bo z wi-fi tam, to sami wiecie jak jest.
Dziękuję za miłe słowa!Niestety, gdy wszystko wyszło na jaw, od razu zostaliśmy zaproszeni, razem z paroma innymi osobami, do przejścia na terminal, skąd już nie było wyjścia. (Pomimo bycia miłym i uprzejmym
:cry: )
Najlepszy sposób na planowanie wyjazdów? Kupno 6 biletów lotniczych na 2 tygodnie przed wylotem, bez zaakceptowanego urlopu w pracy, następnego dnia rano zastanawianie się, no okej, ale co dalej? Wizy? Szczepienia? Loty wewnętrzne? Urlop? Jest to zdecydowanie najszybszy sposób na zorganizowanie 3.5 tygodniowego wyjazdu. Sprawdzone, działa! W ten oto sposób w trakcie 2 tygodni wszelkie niezbędne sprawy/plany/wycieczki zostały błyskawicznie zorganizowane i załatwione, a 15 marca bez większych stresów stawiliśmy się na lotnisku w Katowicach.
Zanim rozpocznie się właściwa relacja, przedstawię plan wyjazdu:
Katowice – Abu Zabi – Koczin – Kuala Lumpur – Phuket – Chiang Mai – Siem Reap – Phnom Penh – Ho Chi Minh – Hanoi – Bangkok – Malediwy – Dubaj – Kraków
Tak właśnie wszystko zostało zaplanowane, 11 lotów w 23 dni, każdy dzień wypchany do granic możliwości (albo i ponad te granice) i nasza trójka, która postanowiła zmęczyć się na urlopie. (Była nas trójka przez dwa tygodnie wspólnego podróżowania, ponieważ nasz kolega dotarł do Azji już wcześniej i został dłużej więc nie wszystko zwiedzaliśmy wspólnie).
Pierwszy lot odbywał się z Katowic, do których postanowiliśmy dotrzeć HOPEREM. Czyli busikiem, który przyjeżdża pod wskazany adres i pod kolejny adres odwozi klientów. Była to tragiczna decyzja, za 50zł od osoby jechaliśmy z Krakowa do Pyrzowic, prawie 3 godziny! Nie dość, że drogo to jeszcze długo i niewygodnie.
Kupując loty, i szukając oczywiście tych tanich, rzuciło nam się w oczy, że sporo takowych można kupić, lecąc przez Indie, tym sposobem mieliśmy okazję do spędzenia 12 godzin w mieście Koczin. Nie ukrywam nigdy w życiu o nim wcześniej nie słyszałem, internet też jakby za wiele o nim nie wiedział, tym bardziej byliśmy ciekawi jak będą wyglądały Indie poza głównym szlakiem. Po krótkiej przesiadce w Abu Zabi,
wczesnym rankiem lądujemy w Koczin
uderza nas ciepło oraz wysoka wilgotność powietrza. Na granicy delikatny problem ponieważ podczas wyrabiania wizy do Indii trochę nakłamaliśmy m.in. z osobą kontaktową w Indiach i rezerwacją hotelową, dodatkowo strażnicy byli podejrzliwi co do tego, że przyjeżdżamy tutaj rano a wylatujemy w nocy, posiadając wizę miesięczną. Rezerwacja hotelowa przykuła uwagę straży granicznej najbardziej i koniecznie chcieli oni ją zobaczyć (chcieli zobaczyć coś co nie istniało), po dłuższej chwili, przyznaniu się do winy i konsultacji z innym strażnikiem, zostaliśmy puszczeni, ale nie ukrywam, w tamtym momencie myśleliśmy, że już przejście pierwszej z wielu zaplanowanych przeszkód, zakończy się niepowodzeniem.
Jako, że lotnisko jest dość daleko od miasta, znalazłem w internecie informację, że funkcjonuje tam coś takiego jak prepaid taxi, i faktycznie istnieje to i działa sprawnie (można nawet płacić kartą), jednak będąc obcokrajowcem jest się niemiłosiernie naciąganym. Istnieje cała rozpiska z cenami za konkretne samochody i jeden mnożnik kilometrowy, więc cenę jest stosunkowo łatwo obliczyć, niestety jako obcokrajowcy, dostajemy z automatu, bez żadnego ostrzeżenia, samochód premium (tego akurat nie ma na rozpisce) z najdroższą opłatą, przez co przejazd z lotniska do centrum miasta kosztuje nas blisko 1600 rupii (prawie 80zł!). W tamtym momencie nie przyszło nam do głowy, że ktoś może chcieć nas oszukać w takim, wydawało by się bezpiecznym i dobrze zorganizowanym miejscu, no ale byliśmy naiwni i zmęczeni po nieprzespanej nocy, więc nam wybaczam i rozumiem.
Jadąc sobie naszą Toyotą premium (najzwyklejszy SUV) chłoniemy pierwsze widoki. Wszędobylskie skutery, tuktuki, huk, ogromna dynamika i zmienność wszystkiego, siedząc w klimatyzowanym samochodzie wygląda interesująco i zachęcająco, jak się potem okazało, tylko zza szyby można pokusić się o takie stwierdzenie.
Po dotarciu do samego centrum Koczin, dosłownie po 10 sekundach zostajemy zapakowani w tuktuka, który ma nam pokazać historyczną część miasta i co ciekawsze atrakcje. Dla nas w tamtym momencie najważniejszy był kantor oraz śniadanioobiad, więc po krótkich negocjacjach, ustaleniu dokładnych szczegółów, za 12,5zł za osobę, przez najbliższe 4 godziny jeździmy w kółko.
Po wymianie 20$ na osobę, nasz kierowca zawiózł nas do lokalnej restauracji, a raczej jadłodajni. Na początku delikatnie wystraszeni i niezbyt zdecydowani, postanawiamy mimo wszystko wejść i zjeść, bo głód dawał się bardzo we znaki. Zamówiliśmy 2 dania główne, 2 talerze z chlebkami, ryżem i smażonym pierogiem z warzywami w środku, oraz dwa napoje gazowane. Zdecydowanie nie chcieliśmy korzystać z metalowych kubków, które stały na środku stolika, a myte były w wiadrze, ponadto woda do picia była nalewana z dzbanka przez obsługę, więc nie chcąc się rozchorować, wypiliśmy 7up.
Klimat baaaardzo lokalny, jednak już po 5 minutach nie czuliśmy się obco, i zajadaliśmy się rękami naszymi daniami. Były bardzo smaczne, ale również bardzo ostre, mimo że prosiliśmy o jedzenie „no spicy”. Za 2 osoby zapłaciliśmy ok. 15.5 zł.
Cali ubrudzeni udaliśmy się do tuktuka w dalszą podróż. Odwiedziliśmy: Bazylikę Santa Cruz
publiczną pralnię Dhobi Khana
jeden z najstarszych kościołów katolickich w Indiach, tzn. Kościół św. Franciszka
Cmentarz Holenderski oraz chińskie sieci rybackie.
W międzyczasie mamy okazję zerknąć na lokalny mecz baseballa, odwiedzić muzeum Kerali, kupić bardzo fajne koszule, które po dłuższej chwili targowania udało się kupić za 50% wyjściowej ceny, wysłać pocztówki do Polski, wypić wodę z kokosa oraz znaleźć miejsce (Bar XL), w którym można dostać piwo (okazało się to bardzo trudne w Kerali). Sam trunek niezbyt dobry (Kingfisher), ale przy upale 40 stopni spełnił swoje zadanie, szkoda tylko, że butelka 650ml kosztowała aż 11zł, co w porównaniu do niecałych 16zł za obiad dla dwóch osób, nie zachęciło do dłuższego pobytu.
Popijając piwko i odpoczywając po 4 godzinnej wycieczce po mieście, oraz oczywiście mając w pamięci nieprzespaną noc, powoli staramy się zorganizować powrót na lotnisko. Niestety, według kelnera dokładnie W TYM MOMENCIE, do Koczin przyjechał premier Indii, i aby dostać się na lotnisko, trzeba wyjechać 4 godziny przed wylotem, a koszt takiej operacji jest wyższy niż dojazd do miasta w godzinach porannych. Historia nas zdecydowanie nie przekonała i postanowiliśmy na własną rękę poszukać taksówki/tuktuka lub transportu mieszanego. Intuicja nas nie zawiodła, podczas podróży tuktukiem i krótkiej rozmowie z kierowcą, dowiadujemy się, że zamiast wydawać 1700 (85zł) rupii na taksówkę, lepiej udać się promem z Portu Koczin, na drugą stronę do Ernakulam, skąd można podjechać metrem na autobus jadący na lotnisko. Całość, z przerwą na piwo oraz na obiad w „wyższej klasy restauracji”, gdzie zapłaciliśmy 15zł za osobę, a skutki tego jedzenia były ze mną jeszcze na długo, zajęła około 2.5h. Koszt? Jedynie 200 rupii. Zważając na różnice w kosztach, oraz na to, że mogliśmy zwiedzić dalsze rejony miasta, byliśmy usatysfakcjonowani z naszego transportu.
Na lotnisku po wielu godzinach (w sumie to już dniach) w końcu się ogarniamy, zmieniamy ubrania, opłukujemy i posilamy indyjskim burger kingiem (proszę nie brać burgera garam masala, nie da się tego zjeść). Lot odbywa się bez problemów, do czasu gdy nagle budzi nas zamieszanie na pokładzie, którego przyczyną był człowiek leżący na ziemi między fotelami. Obsługa ratowała pasażera, wzywali przez głośniki lekarza, i po około godzinie udało się nieszczęśnika położyć na fotelach. Po lądowaniu od razu zjawili się sanitariusze, i zabrali pacjenta na wózku inwalidzkim. Po szybkiej odprawie paszportowej i odebraniu wizy, udajemy się na autobus, który zawiezie nas do miasta na przystanek KL Sentral, przejazd pomimo sporej odległości od centrum (44km) jechał niewiele ponad godzinę, koszt to kilkanaście Ringittów, znacznie taniej niż pociąg czy taksówka.
Po dotarciu do centrum, zastał nas ogromny upał, blisko 40 stopni. Niestety nasz hostel pozwalał na zameldowanie dopiero od godziny 14, więc musieliśmy przez parę najcieplejszych godzin powłóczyć się po mieście. (Hostel KL Skyline całkiem przyjemny, za 25zł/noc nie można do niczego się przyczepić, tym bardziej, że na dachu znajduje się przyjemny basen z widokiem na całe Kuala Lumpur)
Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od China Town
skąd przeszliśmy na Plac Niepodległości (Merdeka Square)
mijając po drodze Meczet Jamek.
Pierwsze wrażenia okazały się bardzo dobre, zupełnie odmienne od tych z Koczin. Wszystko wydawało się zadbane, czyste i nie najgorzej zorganizowane, po zrobieniu paru zdjęć i krótkim spacerze wokół placu, postanowiliśmy usiąść w cieniu i odpocząć.
Niestety około południa siły całkowicie zaczęły nas opuszczać, a w szczególności mnie. Wzmagał się ból całego podbrzusza i powoli nie miałem siły już nawet iść, więc po szybkiej wizycie w galerii handlowej udaliśmy się do hostelu.
Ze zmęczenia od razu przespaliśmy około 3 godzin, a po pobudce zaczęło się najgorsze. Prawdopodobnie po ostatnim posiłku w Indiach, zaszkodziło mi egg rice, ponieważ zostało ono zwrócone, równocześnie zaczęła się mocna biegunka oraz zimne poty. Samopoczucie było bardzo złe, nie miałem siły nawet wziąć telefonu do ręki, więc resztę popołudnia spędziłem to w łazience to śpiąc. Budząc się pod wieczór i widząc, że leki z Polski nie działają, ledwo idąc udałem się do apteki, gdzie przepisano mi dwa specyfiki (instrukcja jak je stosować została naklejona na opakowanie). Całe szczęście były one całkiem skuteczne jeśli chodzi o wymioty i ból, bo jeśli chodzi o biegunkę to ich skuteczność była wątpliwa. Resztę dnia spędziłem w łóżku, pijąc elektrolity i próbując nie myśleć o jedzeniu, na którego wspomnienie było mi niedobrze oraz kursując do łazienki.
Plan na nowy dzień był prosty (plan układany w niewiedzy, że faktycznie kogoś z nas może dopaść zatrucie): basen na dachu, Petronas Towers, Batu Caves oraz street food. Rozpoczęliśmy, a raczej kolega rozpoczął od malajskiego śniadania w kawiarni w budynku hostelu. Ja natomiast piłem gorzką herbatę oraz spróbowałem pierwszego posiłku od prawie 24 godzin, tzn. sucharków.
Widząc, że po wzięciu leków jest stosunkowo dobrze z moim stanem zdrowia (nie licząc utrzymujących się problemów żołądkowych oraz niemożności jedzenia) udaliśmy się na basen, na który otrzymaliśmy papierek pozwalający na godzinny pobyt. Był to dobry pomysł ponieważ chłodna woda w takim skwarze działała kojąco, a widoki były przepiękne.
Niestety na tym dobre informacje się skończyły, po takim wysiłku jak zejście na śniadanie i wyjazd na basen na dach, potrzebowałem ponad godziny snu i odpoczynku, przed dalszą eksploracją.
Po regeneracji udaliśmy się pociągiem ze stacji Putra na stację Batu Caves, komunikacja perfekcyjna, dojazd praktycznie pod samą bramę do świątyni. Pod bramę świątyni gdzie popełniamy chyba największe głupstwo podczas całego wyjazdu, a może i w historii jakichkolwiek wyjazdów.
Stojąc sobie pod bramą podjechał do nas czarny samochód, w którym za kierownicą siedziała kobieta oraz obok mężczyzna, zaczęli nas wypytywać o jakąś restaurację do polecenia w okolicy, a my jako turyści nie mieliśmy pojęcia o żadnej. Wtedy mężczyzna wyszedł z samochodu i zagadał do nas skąd jesteśmy i czy mamy przy sobie euro żeby mógł je sobie zobaczyć, bo on kiedyś był w Holandii i chciałby obejrzeć ich pieniądze. Ja w tym czasie zostałem zajęty przez kierowcę i stałem tyłem do całej sytuacji. Dziwne, że nie zapaliła się nam wtedy żadna czerwona lampka, ja stojąc tyłem rozmawiałem z kobietą, natomiast kolega pokazał mężczyźnie 5 euro, ważne było to, że w przegródce portfela miał kilkaset dolarów. Po krótkiej rozmowie, miłym pożegnaniu i paru zrobionych krokach, kolega sprawdził portfel, w którym brakowało 80 dolarów, a 5 euro nadal było na swoim miejscu jak gdyby nigdy nic. W tamtym momencie, ja z zatruciem pokarmowym nie mogąc jeść, kolega z ukradzionymi dolarami, mieliśmy już szczerze dość wszystkiego, a ostatnią rzeczą, o której marzyliśmy, było zwiedzanie w 40 stopniowym upale.
Mimo wszystko zwiedziliśmy świątynię Batu, która faktycznie zrobiła na nas dobre wrażenie, do tego wszędobylskie małpki oraz koguty, więc klimat był ciekawy. Więcej odczuć na temat tej atrakcji nie mam, zbytnio byliśmy zaaferowani kradzieżą i zmęczeni chorobą, żeby się delektować jakoś bardziej.
Kolejną aktywnością miały być Petronas Towers, jednakże mój stan był coraz gorszy, więc znów poszliśmy na drzemkę do hostelu. Wieczorem udaliśmy się spacerem przez Chow Kit Road Market pod Petronas. Pierwszy posiłek po prawie 36 godzinach bez jedzenia, spożyłem w świetnej knajpce Laksa Kg Baru, gdzie zdecydowałem się na zupę z polecenia właściciela. Oczywiście nie jadłem mięsa ani makaronu, to zostawiłem koledze, ale stwierdziłem, że taki bulion może mi pomóc na żołądek i na rozruszanie brzucha.
Jedzenie było świetne, każda z pozycji kosztowała niecałe 10zł, problem był tylko taki, że za bardzo zupa rozruszała mój brzuch i stworzył się problem, ponieważ w okolicy nie było toalety. Problem udało się rozwiązać korzystając z „toalety” w przypadkowym sklepie/restauracyjce. Wszystko skończyło się dobrze, każdy był zadowolony z jedzenia, więc udaliśmy się pod Petronas Towers. Pamiętam jak kilkanaście lat temu wraz z dziadkiem oglądałem program megakonstrukcje na Discovery, i wtedy nigdy bym nie pomyślał, że kiedykolwiek stanę pod tą budowlą. Jak się okazało, źle myślałem, bo właśnie pod nią stałem. Wieże są piękne, okolica bardzo zadbana, można by powiedzieć reprezentacyjna, trochę taki Malezyjski Manhattan, bardzo nam się podobało.