Wracamy do hostelu stosunkowo wcześnie ponieważ cały następny dzień mamy zaplanowany na zwiedzanie świątyń. Przed snem korzystamy z basenu, gdzie gramy mecz w koszykówkę wodną z chłopakami z Beneluxu (niestety doznajemy sromotnej porażki, bo nasi rywale okazali się prawdziwymi koszykarzami) O 6.30, nie jedząc śniadania ani nie zabierając ze sobą ani mililitra wody, wsiadamy do tuktuka, z którego kierowcą umówiliśmy się dzień wcześniej, i udajemy się w krótką, 20 minutową podróż do pierwszej świątyni: Angkor Wat. Temperatura przed 7 rano, do tego czując we włosach wiatr, jest świetna, rześka i aż chce się nam coś robić. Po krótkim spacerze z naszego pojazdu, udajemy się do wejścia do świątyni, w tym momencie tarcza słońca zaczyna się wychylać zza budowli, więc widok jest niczego sobie. Po przejściu mostu pontonowego (Rainbow Bridge był w remoncie), od razu zachywca nas ten kompleks do tego spotykamy małpią rodzinkę i humory, pomimo wczesnej pory, są coraz lepsze. Szczególne wrażenie robi monumentalność oraz dbałość o detale i fakt, że budowla ta powstała w XII wieku. Liczba turystów jest spora, ale nie ogromna, wszędzie można się dostać i nie odczuwa się jakiegoś ścisku czy przytłoczenia. Nie jest to na pewno rodzaj tłumu niczym na rynku w Krakowie w niedzielę o 15 lub w piątek wieczorem, ale turyści są widoczni. Po kilku wspinaczkach oraz dość długim spacerze wewnątrz kompleksu, okazuje się, że jest ledwie 8 rano, a temperatura zaczyna nas zabijać, ponadto nie mamy wody ani nie jedliśmy niczego przed przyjazdem, więc kończą nam się siły. Całe szczęście w okolicy znajdowały się kramiki z mydłem i powidłem ale też z wodą i oczywiście Coca-Colą, oba napoje z zadowoleniem kupiliśmy (były zimne oraz kosztowały niewiele). Po odnalezieniu kierowcy udajemy się do Bayon Temple, która szczerze powiedziawszy chyba robi na nas większe wrażenie niż Angkor Wat. (myślę, że przez ilość twarzy umieszczonych na wieżach) Kolejnym przystankiem musiało być śniadanie, dochodziła 9, a my byliśmy już bardzo zmęczeni od upału, głodni i spragnieni. Minusem takiego rozwiązania było to, że musieliśmy zjeść na terenie kompleksu, przez co ceny były 2-3 krotnie zawyżone. Pomimo tego płacimy ok. 5-6$ za swoje posiłki (do tego pyszne szejki z mango), korzystamy z łazienki i udajemy się w dalszą podróż, odświeżeni i chętni nowych wrażeń. Po posiłku pierwszym miejscem, które odwiedzamy jest Terrace of the Elephants, który znajduje się po drugiej stronie od naszej jadłodajni. Bogato zdobiony taras, z którego król mógł obserwować swoją armię, zwiedzamy w 10 minut i wsiadamy na tuktuka (jest to niesamowicie przyjemne uczucie, przy ponad 40 stopniowym upale czuć wiaterek i przez chwilę zapomnieć o skwarze) Następnie krótka wizytacja w Thommanon oraz Chau Say Tevoda, po której zaczynamy odczuwać bóle brzuchów (kolejny już raz…) Przedostatnim miejscem, które odwiedzamy jest świątynia Ta Keo, na której szczyt można wejść, korzystają z tego 2 osoby, ja natomiast już tak mocno czuje brzuch, że siedzę na murku pod budowlą. Upał staje się nie do zniesienia, a my mamy przed sobą ostatnie miejsce, tzn. słynną świątynię Ta Prohm. Nie oglądałem filmu Tomb Raider więc nawet nie wiedziałem, że budowla ta jest z tego znana na całym świecie, poza tym jest bardzo dobrze zachowana i z przyjemnością się po niej spaceruje, uroku dodają wszędobylskie drzewa, próbujące pochłonąć to co stworzył człowiek przed wiekami. W międzyczasie, będąc w środku świątyni, jeden z naszych ma poważny problem żołądkowy (po obiadku ?), biegiem udaje się na parking tuktuków i znika na dobrych 30 minut, my w tym czasie spokojnie sobie zwiedzamy świątynie, gubiąc się w niej dwukrotnie.
Przeoczyłem wcześnie tę relację. Co do części pierwszej... poświęciłeś trochę miejsca na opisywanie nam dolegliwości, biegunek i wymiotów
;-). I jak ledwo się wykaraskałeś to poszedłeś do restauracji o nazwie Laksa, która o ironio po śląsku znaczy... BIEGUNKA
:lol:
Po prostu super relacja!!!Czekam na wiecej!!!I potwierdza to moja glebo zakorzeniona paranoje, ze do niektorych krajow to, tak profilaktycznie, bez Cipro i innych specjalow zoladkowych nie jade!
DAD napisał: I jak ledwo się wykaraskałeś to poszedłeś do restauracji o nazwie Laksa, która o ironio po śląsku znaczy... BIEGUNKA [emoji38]A w drugą stronę, mamy przecież Laxigen - lek na zaparcia
:DZawsze, gdy jem laksę, nazwa tego leku kołacze mi się w tyle głowy. Na szczęście, póki co podobieństwo w nazwie pozostaje tylko podobieństwem w nazwie
;)
Relacja pierwsza klasa!!! Az zatesknilam za Hanoi i Dubajem!
:)A na Malediwach na lotnisku nie dali wam szansy, zeby stanac obok, wskoczyc na telefon i poszukac hotelu? Przed zaraza, jak sie bylo milym i uprzejmym, to panowie pogranicznicy na to pozwalali. O ile mialo sie roaming w telefonie, bo z wi-fi tam, to sami wiecie jak jest.
Dziękuję za miłe słowa!Niestety, gdy wszystko wyszło na jaw, od razu zostaliśmy zaproszeni, razem z paroma innymi osobami, do przejścia na terminal, skąd już nie było wyjścia. (Pomimo bycia miłym i uprzejmym
:cry: )
Wracamy do hostelu stosunkowo wcześnie ponieważ cały następny dzień mamy zaplanowany na zwiedzanie świątyń.
Przed snem korzystamy z basenu, gdzie gramy mecz w koszykówkę wodną z chłopakami z Beneluxu (niestety doznajemy sromotnej porażki, bo nasi rywale okazali się prawdziwymi koszykarzami)
O 6.30, nie jedząc śniadania ani nie zabierając ze sobą ani mililitra wody, wsiadamy do tuktuka, z którego kierowcą umówiliśmy się dzień wcześniej, i udajemy się w krótką, 20 minutową podróż do pierwszej świątyni: Angkor Wat. Temperatura przed 7 rano, do tego czując we włosach wiatr, jest świetna, rześka i aż chce się nam coś robić.
Po krótkim spacerze z naszego pojazdu, udajemy się do wejścia do świątyni, w tym momencie tarcza słońca zaczyna się wychylać zza budowli, więc widok jest niczego sobie.
Po przejściu mostu pontonowego (Rainbow Bridge był w remoncie), od razu zachywca nas ten kompleks
do tego spotykamy małpią rodzinkę i humory, pomimo wczesnej pory, są coraz lepsze.
Szczególne wrażenie robi monumentalność oraz dbałość o detale i fakt, że budowla ta powstała w XII wieku. Liczba turystów jest spora, ale nie ogromna, wszędzie można się dostać i nie odczuwa się jakiegoś ścisku czy przytłoczenia. Nie jest to na pewno rodzaj tłumu niczym na rynku w Krakowie w niedzielę o 15 lub w piątek wieczorem, ale turyści są widoczni.
Po kilku wspinaczkach oraz dość długim spacerze wewnątrz kompleksu, okazuje się, że jest ledwie 8 rano, a temperatura zaczyna nas zabijać, ponadto nie mamy wody ani nie jedliśmy niczego przed przyjazdem, więc kończą nam się siły. Całe szczęście w okolicy znajdowały się kramiki z mydłem i powidłem ale też z wodą i oczywiście Coca-Colą, oba napoje z zadowoleniem kupiliśmy (były zimne oraz kosztowały niewiele).
Po odnalezieniu kierowcy udajemy się do Bayon Temple, która szczerze powiedziawszy chyba robi na nas większe wrażenie niż Angkor Wat. (myślę, że przez ilość twarzy umieszczonych na wieżach)
Kolejnym przystankiem musiało być śniadanie, dochodziła 9, a my byliśmy już bardzo zmęczeni od upału, głodni i spragnieni. Minusem takiego rozwiązania było to, że musieliśmy zjeść na terenie kompleksu, przez co ceny były 2-3 krotnie zawyżone. Pomimo tego płacimy ok. 5-6$ za swoje posiłki (do tego pyszne szejki z mango), korzystamy z łazienki i udajemy się w dalszą podróż, odświeżeni i chętni nowych wrażeń.
Po posiłku pierwszym miejscem, które odwiedzamy jest Terrace of the Elephants, który znajduje się po drugiej stronie od naszej jadłodajni. Bogato zdobiony taras, z którego król mógł obserwować swoją armię, zwiedzamy w 10 minut i wsiadamy na tuktuka (jest to niesamowicie przyjemne uczucie, przy ponad 40 stopniowym upale czuć wiaterek i przez chwilę zapomnieć o skwarze)
Następnie krótka wizytacja w Thommanon oraz Chau Say Tevoda, po której zaczynamy odczuwać bóle brzuchów (kolejny już raz…)
Przedostatnim miejscem, które odwiedzamy jest świątynia Ta Keo, na której szczyt można wejść, korzystają z tego 2 osoby, ja natomiast już tak mocno czuje brzuch, że siedzę na murku pod budowlą.
Upał staje się nie do zniesienia, a my mamy przed sobą ostatnie miejsce, tzn. słynną świątynię Ta Prohm.
Nie oglądałem filmu Tomb Raider więc nawet nie wiedziałem, że budowla ta jest z tego znana na całym świecie, poza tym jest bardzo dobrze zachowana i z przyjemnością się po niej spaceruje, uroku dodają wszędobylskie drzewa, próbujące pochłonąć to co stworzył człowiek przed wiekami. W międzyczasie, będąc w środku świątyni, jeden z naszych ma poważny problem żołądkowy (po obiadku ?), biegiem udaje się na parking tuktuków i znika na dobrych 30 minut, my w tym czasie spokojnie sobie zwiedzamy świątynie, gubiąc się w niej dwukrotnie.