Zmęczeni, trochę poirytowani ale i zadowoleni, udaliśmy się do hostelu ponieważ wcześnie rano, bodajże o 7.20, mieliśmy lot na Phuket. W planie mieliśmy udać się na lotnisko w ten sam sposób, w który przyjechaliśmy, niestety nie udało się to. Po pierwsze zaspaliśmy, po drugie pociąg na KL Sentral jeździł od 5 rano, a po trzecie nie mieliśmy ani pieniędzy ani internetu. Lekko zaniepokojeni (byliśmy ponad 50 kilometrów od lotniska), nie mając czasu, postanowiliśmy trochę pospacerować by znaleźć internet. Udało się na parkingu hotelowym (całe szczęście miałem pobraną wcześniej aplikację Grab), gdzie po podpięciu karty zamówiliśmy taksówkę za ok. 60zł bezpośrednio na lotnisko. Koniec końców zameldowaliśmy się na terminalu ok. 1.5h przed lotem, więc zdążyliśmy ze wszystkim bez problemu. Dzięki zamieszaniu, branym malajskim lekom, chwilę przed startem, zjadłem delikatne śniadanie, które o dziwo, przyjęło się całkowicie, więc lot na Phuket był całkowicie bez historii. Około 9 meldujemy się na wsypie.Część druga:
Około 9 meldujemy się na lotnisku w Phuket, odprawa paszportowa dłuższa niż zakładaliśmy, a co nas najbardziej zaskoczyło? Rosjanie i język rosyjski. Nawet napisy, które zwykle są w języku lokalnym i angielskim, tutaj były również po rosyjsku. Chcąc jak najszybciej uciec z tego kociołka, wyszliśmy z terminala, gdzie popytaliśmy jaki jest koszt taksówki do Phuket City. Cena, znana z internetu ok. 700-800 Bahtów, więc wyszliśmy przed lotnisko w poszukiwaniu tańszej okazji. Intuicja nas nie zawiodła i po przejściu może 500 metrów, znajdujemy transport za ok.500 Bahtów, w drodze dowiadujemy się od taksówkarza, że Phuket to „Russian City” i czy my aby tez nie jesteśmy Rosjanami (tak się składa, że nie). Po krótkiej pogawędce, zostaliśmy podwiezieni do kantoru oraz pod nasz hotel: The Topaz Residence (pokój 2 osobowy z balkonem, na 2 noce za 167zł). Była ledwie 10 rano, a my już zdążyliśmy dotrzeć na recepcję hotelu, który pozwalał na zameldowanie od godziny 14. Co więc zrobiliśmy aby się nie nudzić i trochę odpocząć? Oczywiście zostawiliśmy plecaki na recepcji oraz wypożyczyliśmy dwa skutery aby zjeździć wyspę w największy upał. Wiedziałem, że normalna cena za skuter to ok. 200-250 Bahtów (25-35zł) za dzień, a dobra to 150 Bahtów (ok. 20zł), więc gdy na recepcji poinformowano nas, że za dwa skutery liczą sobie 600 Bahtów, w pierwszej chwili chciałem odmówić, jednak potem dotarło do mnie, że i tak chcemy pojeździć na skuterach, że i tak nie mamy co robić oraz, że i tak parę złotych nas nie zbawi, a tempo musi być zachowane, prawda? Po 20 minutach oraz krótkim instruktażu jazdy, wyruszamy lewym pasem przed siebie. Pierwszy przystanek został zaplanowany, w oddalonej od hotelu o około 8km, świątyni Wat Chalong, naszej pierwszej świątyni w Tajlandii. Wstęp jest darmowy, więc zostawiamy skutery i udajemy się na krótki spacer. W międzyczasie nawadniamy się zimnym kokosem i planujemy trasę do Big Buddy. W drodze, głodni jak wilki (ostatni posiłek był jedzony rano w Kuala Lumpur) udajemy się do pierwszego lepszego miejsca przy plaży żeby zjeść obiad z ładnym widoczkiem oraz aby złapać internet, potrzebny do skontaktowania się z kumplem, który już jest na Phuket. Traf padł na restaurację The Klong Beach Restaurant and Bar. Jedzenie smaczne, porcje małe, a ceny jak na Tajlandię wysokie, bo przykładowo zupa Tom Yum ok.25zł. Na plus piękny widok, możliwość podładowania telefonu oraz darmowy internet. Myślę, że jeśli ktoś jest w okolicy, to można odwiedzić, nie jest to lokalna knajpka ale widok wynagradza wyższą cenę. Trasa pod ogromny pomnik wiedzie ciekawymi, malowniczymi wzgórzami oraz krętymi drogami pośrodku niesamowicie głośnej dżungli, ruch jest tam znacznie mniejszy, a nasze umiejętności, które wzrosły, po przejażdżce głównymi arteriami do Wat Chalong, pozwalają nam delektować się jazdą i widokami. Po około 25 minutach, parkujemy skutery na darmowym parkingu i udajemy się na krótkie zwiedzanie. Podczas jazdy nie odczuwaliśmy aż tak upału, na termometrach było grubo ponad 30 stopni a słońce świeciło swoją pełną mocą ponieważ był środek dnia. Spragnieni, przypaleni na nogach, rękach oraz twarzach, szybko kupujemy coś do picia i robimy obchód. Spod Buddy rozpościera się piękny widok w stronę plaży Kata Beach oraz wyspy Ko Pu. Sam pomnik? Jak można wyczytać w internecie, 45 metrów, konstrukcja żelbetowa, pokryta marmurem, ale kogo to obchodzi. Jest to na pewno ciekawa budowla, warto ją odwiedzić, ale czy zachwyca? Śmiem wątpić, dookoła stragany, sporo turystów i ciągłe gwizdki panów parkingowych, nie pomagają w przyjemnym zwiedzaniu. Zdecydowanie wygrywają widoki na wyspę oraz droga dojazdowa, te dwie rzeczy zdecydowanie mogą zachęcić do odwiedzenia tego miejsca. Zmęczeni intensywnym porankiem i nieprzespaną nocą, postanawiamy odwiedzić jeszcze dwa miejsca. Pierwsze z nich to plaża Yanui Beach, gdzie po około 30 minutach docieramy. Zatrzymujemy się tam na 15 minut aby odpocząć w cieniu i napić się wody z zimnego kokosa, widoki piękne, ludzi niewiele, przy plaży małe stoisko z przekąskami i kokosami (Cena 5-7zł). Bardzo nam się tam podobało, ale zmęczenie kumuluje się, a opalenizna zdobyta podczas jeżdżenia skuterem w środku dnia, nie pomaga w zachowaniu wysokich morale. Ostatni punkt na mapie to Karon View Point. Szczerze nie wiem po co tam pojechaliśmy, widok z Buddy 10x lepszy, ale skoro już to zrobiliśmy to lepiej nauczyć się na naszym błędzie i miejsce to, po prostu ominąć. Zdecydowanie lepiej pojechać sobie na Yanui Beach odpocząć i pooglądać ładniejsze krajobrazy niż z tego „punktu” widokowego. Spaleni od mocnego słońca, wymordowani jak po pracy w kamieniołomie, o dziwo w ogóle niegłodni, mimo że prawie nic nie jedliśmy, tankujemy po drodze i wracamy do hotelu, gdzie zostawiamy skutery i idziemy odpoczywać. Kąpiel, leżakowanie i zimne piwo to dokładnie to czego potrzebowaliśmy. Wieczorem przychodzi do nas kumpel, z którym spędzimy kolejne 2 tygodnie, i zabiera nas na obchód po Phuket City. Wieczorem w centrum, miasto jest NIEPRAWDOPODOBNIE zatłoczone, nie da się nawet przystanąć na chwilkę bo tłum naciera i po prostu trzeba iść dalej. Siadamy w pierwszej lepszej knajpie, trochę dalej od nocnego marketu, na pad thaia i piwo (byliśmy bardzo zaskoczeni, że piwo w Tajlandii jest drogie). Po szybkiej kolacji uciekamy spać ponieważ cały następny dzień mamy zaplanowany na wycieczkę łódką na okoliczne wyspy. Wycieczka z firmy One Asia Corporation, po okolicznych wyspach, wraz z transportem, snorkelingiem, obiadem oraz owocami i napojami na pokładzie łódki kosztowała, jeśli dobrze pamiętam, ok 50$. Nasza trójka około 8 rano została odebrana spod hotelu i zawieziona do portu, w którym cała zabawa miała początek. Po krótkim przemówieniu przewodników wycieczek, zostajemy podzieleni na łódki oraz na teamy, których nazwy to kolory otrzymanych opasek. Po wejściu na pokład kierujemy swoje kroki na przód (nie wiedząc czemu, tak właściwie) przez co cały dzień siedzimy na otwartej przestrzeni narażeni kolejny dzień na zabójcze działanie słońca (Powiedzieć, że nas na skuterach spaliło, to powiedzieć nic). Po około godzinie podskoków oraz kojącego wiatru meldujemy się w Zatoce Maya, aby przespacerować się, chyba najsłynniejszą, plażą w Tajlandii, czyli Maya Beach. Powoli dopływając do portu, odkrywamy (cóż to było za zaskoczenie, prawda?), że cały czas słońce WALI w nas pełną mocą, a my sobie siedzieliśmy godzinę jak gdyby nigdy nic. Po dotarciu do przystani, przytłoczeni ilością ludzi, łódek oraz motorówek, wątpimy całkowicie w Tajlandię (albo tylko ja? Chociaż chyba każdy czuł się mocno nieswojo oraz zdziwiony). Ilość ludzi i tłok jest nieprawdopodobny, jak na dworcu w Krakowie w piątek lub niedzielę. Po opuszczeniu naszej łodzi stajemy gęsiego wraz z setkami, jeśli nie tysiącami, innych osób i powolutku, przeskakując z nogi na nogę, kierujemy się w stronę Maya Beach. Zdecydowanie jest to ładne miejsce, jedno z ładniejszych jakie widziałem jeśli chodzi o krajobraz, w którym jest woda. Widać niestety, że turyści musieli tutaj nabroić ponieważ nie wolno wchodzić do wody, na skały oraz są znaki zakaz palenia… Kolejnym przystankiem jest Laguna Pileh, gdzie część osób robi sobie zdjęcia na dziobie łodzi. Następnie podziwiając Monkey Beach oraz Jaskinię Wikingów, udajemy się na Ko Phi Phi Don na lunch. Do wyboru są dania z bufetu, m.in. zielone oraz czerwone curry, kiszone warzywa, kurczak oraz spaghetti, więc każdy znalazł coś dla siebie (były również wersje wegetariańskie). Przedostatnim przystankiem był snorkeling, który okazał się zbawienny, biorąc pod uwagę skwar panujący na dziobie łodzi. Pierwszy raz brałem w czymś takim udział, i muszę przyznać, że żyjątka, którem miałem pod sobą w wodzie, były niesamowite. W międzyczasie zostaliśmy parę razy poczęstowani świeżymi owocami (w tym naszym ulubionym mango oraz baby ananasami). Na sam koniec na około godzinę zatrzymaliśmy się na Bamboo Island, gdzie każdy mógł spędzić czas, wedle własnego uznania. My posililiśmy się piwem oraz spacerem po plaży. Również było to bajeczne miejsce, które obok snorkelingu, mogę zaliczyć do TOP 2 tej wycieczki (3 miejsce dla Maya Beach). W porcie stawiliśmy się ok. 19.30, na wyjściu każdy otrzymał po lodzie Magnum, a następnie odwieziono nas do Hotelu. Wymordowani, spaleni po 2 dniach w słońcu, głodni i mając z tył głowy, że następnego dnia o 8.30 mamy lot do Chiang Mai, szybko udaliśmy się na kolację. Tym razem padło na lokal o nazwie สยาม กระทะร้อน (adres: 95, Mueang, Phuket 83000, Tajlandia) Skusił nas wygląd gorących talerzy widziany z ulicy oraz kolejka. Stojąc sobie na spokojnie w kolejce, nagle zostaliśmy wepchnięci przed wszystkich, i zaproszeni do złożenia zamówienia (było nam bardzo głupio, ale chyba było już za późno na wycofanie, skoro i tak chcieliśmy tam zjeść). W menu tylko kilka pozycji, a ceny wahały się pomiędzy 70, a 130 Bahtów, przy czym tylko jedno danie przekroczyło barierę 100 Bahtów. Jedzenie świetne, do tego kuchnia na widoku i można przyglądać się jak powstają dania. Same posiłki podane na gorących talerzach, bardzo smaczne, ale również baaardzo ostre, przynajmniej dla mnie. Na plus Coca-Cola 0,5 za nieco ponad 2zł? (tak się złożyło, że była na Coca-Colę ochota) Po kolacji udaliśmy się do apteki po preparat na poparzenia słoneczne i do hotelu, ponieważ wczesny lot nie zachęcał do jakichkolwiek działań na mieście. Co się stało rano? Przez ogromne tempo, zwiększające się z dnia na dzień, przesypiamy budziki i wstajemy 1,5h przed wylotem, będąc 35 kilometrów od lotniska. Nie powiem, jesteśmy lekko wkurzeni oraz przestraszeni, że nie zdążymy, tym bardziej, że mamy się spotkać zaraz przed lotem z 3 kompanem, który spał w innym hotelu. Pytając o transport w recepcji, dostajemy odpowiedź, że taksówka może być za około 20 minut, plus czas przejazdu to ok. 40min. Stwierdzamy, że to zbyt długo i idziemy szukać transportu na ulicę. To był fatalny błąd, ku naszemu zaskoczeniu, Phuket o 7 rano głęboko śpi, a na ulicy nie ma praktycznie żywej duszy, nie mówiąc już o taksówkach. Czas uciekał nieubłaganie, a my szybkim marszem przemieszczaliśmy się z ulicy na ulicę w poszukiwaniu jakiejkolwiek taksówki, w końcu stwierdziliśmy, że wchodzimy do pierwszego lepszego hotelu i przedstawiamy recepcjoniście jak się sprawy mają. Po krótkiej rozmowie, pracownik daje nam porozmawiać z kierowcą, i ustalamy stawkę (niestety 800 Bahtów…), a po 5 minutach samochód zjawia się po nas. Okazuje się, że za 800 Bahtów wynajęliśmy całego busa 9 osobowego, więc gdyby nie to, że jedziemy we dwójkę, to cena byłaby bardzo rozsądna. Taksówkarz wiedział, że baaaardzo nam się śpieszy i po niecałych 30 minutach meldujemy się na terminalu, mając całe 40 minut do odlotu.
Tutaj małe wtrącenie: bilety lotnicze dla naszej trójki miałem ja, przy czym wysłałem screeny na grupie, żeby każdy w razie wypadku miał swój bilet, gdyby coś poszło nie tak.
Po wyjściu z taksówki wchodząc na terminal, mijamy trzeciego z naszej grupy, który bardzo zdenerwowany właśnie wychodził zapalić i już miał kupować bilet wieczorny do Chiang Mai za blisko 500zł. Okazało się, że screeny nie przechodzą i obsługa kazała mu wrócić z prawdziwym biletem, a jako że my byliśmy spóźnieni blisko godzinę (nie mieliśmy karty SIM), a on nie miał ani biletu, ani kontaktu z nami, był przekonany, że do naszego samolotu już nie wsiądzie. Traf chciał, że spotkaliśmy się w drzwiach i rzutem na taśmę, parę minut przed odlotem stawiamy się pod bramkami. Lot bez historii, po 2 godzinach meldujemy się na lotnisku. Co pierwsze nas uderza? Niesamowicie ciężko się oddycha, chyba pierwszy raz w życiu byłem w aż tak zanieczyszczonym miejscu. Jako astmatyk, czułem się jakbym wdychał pył, do tego ogromny upał i mamy idealne warunki do zwiedzania. Wynajętym na spółkę z randomami z lotniska busem zostajemy podwiezieni w okolice centrum (umawialiśmy się na podwózkę pod hotel, ale w pewnym momencie samochód stanął i zostaliśmy wyproszeni). Po szybkim posiłku, udajemy się do naszego noclegu (OYO 799 Pudsadee Hotel, gdzie za 3 noce/3 osoby ze śniadaniem płacimy 237zł) Standard w porządku, mamy lodówkę, klimatyzację oraz łazienkę, więc nie ma na co narzekać. Do tego lekkie śniadanie w cenie więc dla nas jest aż nadto dobrze. Pierwszy dzień w Chiang Mai przeznaczamy na odpoczynek po ciężkim początku podróży oraz na odwiedzeniu paru barów, w tym kawiarni Vigie Sist Cafe, gdzie można dostać duże piwo za jedynie 80 Bahtów (co okazało się ceną atrakcyjną w Chiang Mai). Posiłek zjedliśmy w knajpce o nazwie ราดหน้าหมูนุ่ม (เลขที่ 16 Prapokkloa Rd, Tambon Phra Sing, Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai 50200, Tajlandia), ceny świetne, na spokojnie w 10zł można zamknąć się w daniu oraz napoju, do tego wszystko smaczne oraz świeże. Dzień kończymy w nowopoznanym lokalnym barze dal Tajów Yoh (109 Prapokkloa Rd, Tambon Si Phum, Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai 50200, Tajlandia), świetne miejsce, można usiąść w środku jak i na zewnątrz, dobra lokalna muzyka, niskie ceny i brak pijanych obcokrajowców, zdecydowanie na plus. Odpoczynek był zdecydowanie wskazany ponieważ kolejnego dnia rano mamy zaplanowaną lekcje gotowania. Lekcję gotowania kupioną w biurze na ulicy koło naszego pokoju, płacimy za nią niecałe 30$, rezerwując dzień wcześniej. Pierwszy raz od baaardzo dawna, albo i pierwszy raz w świadomym życiu, nie wiedziałem gdzie jestem, i gdzie mnie wywieziono. Najpierw zostaliśmy przetransportowani na lokalny targ (takowych w życiu widzieliśmy miliony), gdzie można było sobie pooglądać, jeśli ktoś nigdy nie był, jak to wygląda, oraz zakupić przyprawy lub coś do picia i jedzenia. My zdecydowaliśmy się, że na drugie śniadanie zjemy mango sticky rice. Zadowoleni i ciekawi co wydarzy się dalej, wsiadamy do busika i zmierzamy w kierunku „mini farmy”. Już w trakcie drogi doskwiera nam delikatnie, bardzo głośne zachowanie amerykanek, a później dochodzi do tego podejrzanie zachowujący się francuz. Po dotarciu na miejsce dostajemy duże kapelusze, a pani przewodniczko-kucharka opowiada nam o kuchni tajskiej, odwiedzamy ogród, z którego próbujemy różnych roślin wykorzystywanych w daniach pochodzących z Tajlandii i powoli zabieramy się za gotowanie własnych potraw. Pani przewodniczka jest naprawdę miła i pomocna, a na dodatek posługuje się bardzo dobrym angielskim, który w porównaniu do przewodnika na łódce na Phuket, jest niczym poziom C1 a A2.
Przeoczyłem wcześnie tę relację. Co do części pierwszej... poświęciłeś trochę miejsca na opisywanie nam dolegliwości, biegunek i wymiotów
;-). I jak ledwo się wykaraskałeś to poszedłeś do restauracji o nazwie Laksa, która o ironio po śląsku znaczy... BIEGUNKA
:lol:
Po prostu super relacja!!!Czekam na wiecej!!!I potwierdza to moja glebo zakorzeniona paranoje, ze do niektorych krajow to, tak profilaktycznie, bez Cipro i innych specjalow zoladkowych nie jade!
DAD napisał: I jak ledwo się wykaraskałeś to poszedłeś do restauracji o nazwie Laksa, która o ironio po śląsku znaczy... BIEGUNKA [emoji38]A w drugą stronę, mamy przecież Laxigen - lek na zaparcia
:DZawsze, gdy jem laksę, nazwa tego leku kołacze mi się w tyle głowy. Na szczęście, póki co podobieństwo w nazwie pozostaje tylko podobieństwem w nazwie
;)
Relacja pierwsza klasa!!! Az zatesknilam za Hanoi i Dubajem!
:)A na Malediwach na lotnisku nie dali wam szansy, zeby stanac obok, wskoczyc na telefon i poszukac hotelu? Przed zaraza, jak sie bylo milym i uprzejmym, to panowie pogranicznicy na to pozwalali. O ile mialo sie roaming w telefonie, bo z wi-fi tam, to sami wiecie jak jest.
Dziękuję za miłe słowa!Niestety, gdy wszystko wyszło na jaw, od razu zostaliśmy zaproszeni, razem z paroma innymi osobami, do przejścia na terminal, skąd już nie było wyjścia. (Pomimo bycia miłym i uprzejmym
:cry: )
Zmęczeni, trochę poirytowani ale i zadowoleni, udaliśmy się do hostelu ponieważ wcześnie rano, bodajże o 7.20, mieliśmy lot na Phuket. W planie mieliśmy udać się na lotnisko w ten sam sposób, w który przyjechaliśmy, niestety nie udało się to. Po pierwsze zaspaliśmy, po drugie pociąg na KL Sentral jeździł od 5 rano, a po trzecie nie mieliśmy ani pieniędzy ani internetu. Lekko zaniepokojeni (byliśmy ponad 50 kilometrów od lotniska), nie mając czasu, postanowiliśmy trochę pospacerować by znaleźć internet. Udało się na parkingu hotelowym (całe szczęście miałem pobraną wcześniej aplikację Grab), gdzie po podpięciu karty zamówiliśmy taksówkę za ok. 60zł bezpośrednio na lotnisko. Koniec końców zameldowaliśmy się na terminalu ok. 1.5h przed lotem, więc zdążyliśmy ze wszystkim bez problemu. Dzięki zamieszaniu, branym malajskim lekom, chwilę przed startem, zjadłem delikatne śniadanie, które o dziwo, przyjęło się całkowicie, więc lot na Phuket był całkowicie bez historii. Około 9 meldujemy się na wsypie.Część druga:
Około 9 meldujemy się na lotnisku w Phuket, odprawa paszportowa dłuższa niż zakładaliśmy, a co nas najbardziej zaskoczyło? Rosjanie i język rosyjski. Nawet napisy, które zwykle są w języku lokalnym i angielskim, tutaj były również po rosyjsku. Chcąc jak najszybciej uciec z tego kociołka, wyszliśmy z terminala, gdzie popytaliśmy jaki jest koszt taksówki do Phuket City. Cena, znana z internetu ok. 700-800 Bahtów, więc wyszliśmy przed lotnisko w poszukiwaniu tańszej okazji. Intuicja nas nie zawiodła i po przejściu może 500 metrów, znajdujemy transport za ok.500 Bahtów, w drodze dowiadujemy się od taksówkarza, że Phuket to „Russian City” i czy my aby tez nie jesteśmy Rosjanami (tak się składa, że nie). Po krótkiej pogawędce, zostaliśmy podwiezieni do kantoru oraz pod nasz hotel: The Topaz Residence (pokój 2 osobowy z balkonem, na 2 noce za 167zł).
Była ledwie 10 rano, a my już zdążyliśmy dotrzeć na recepcję hotelu, który pozwalał na zameldowanie od godziny 14. Co więc zrobiliśmy aby się nie nudzić i trochę odpocząć? Oczywiście zostawiliśmy plecaki na recepcji oraz wypożyczyliśmy dwa skutery aby zjeździć wyspę w największy upał. Wiedziałem, że normalna cena za skuter to ok. 200-250 Bahtów (25-35zł) za dzień, a dobra to 150 Bahtów (ok. 20zł), więc gdy na recepcji poinformowano nas, że za dwa skutery liczą sobie 600 Bahtów, w pierwszej chwili chciałem odmówić, jednak potem dotarło do mnie, że i tak chcemy pojeździć na skuterach, że i tak nie mamy co robić oraz, że i tak parę złotych nas nie zbawi, a tempo musi być zachowane, prawda? Po 20 minutach oraz krótkim instruktażu jazdy, wyruszamy lewym pasem przed siebie.
Pierwszy przystanek został zaplanowany, w oddalonej od hotelu o około 8km, świątyni Wat Chalong, naszej pierwszej świątyni w Tajlandii. Wstęp jest darmowy, więc zostawiamy skutery i udajemy się na krótki spacer. W międzyczasie nawadniamy się zimnym kokosem i planujemy trasę do Big Buddy.
W drodze, głodni jak wilki (ostatni posiłek był jedzony rano w Kuala Lumpur) udajemy się do pierwszego lepszego miejsca przy plaży żeby zjeść obiad z ładnym widoczkiem oraz aby złapać internet, potrzebny do skontaktowania się z kumplem, który już jest na Phuket. Traf padł na restaurację The Klong Beach Restaurant and Bar. Jedzenie smaczne, porcje małe, a ceny jak na Tajlandię wysokie, bo przykładowo zupa Tom Yum ok.25zł. Na plus piękny widok, możliwość podładowania telefonu oraz darmowy internet. Myślę, że jeśli ktoś jest w okolicy, to można odwiedzić, nie jest to lokalna knajpka ale widok wynagradza wyższą cenę.
Trasa pod ogromny pomnik wiedzie ciekawymi, malowniczymi wzgórzami oraz krętymi drogami pośrodku niesamowicie głośnej dżungli, ruch jest tam znacznie mniejszy, a nasze umiejętności, które wzrosły, po przejażdżce głównymi arteriami do Wat Chalong, pozwalają nam delektować się jazdą i widokami.
Po około 25 minutach, parkujemy skutery na darmowym parkingu i udajemy się na krótkie zwiedzanie. Podczas jazdy nie odczuwaliśmy aż tak upału, na termometrach było grubo ponad 30 stopni a słońce świeciło swoją pełną mocą ponieważ był środek dnia. Spragnieni, przypaleni na nogach, rękach oraz twarzach, szybko kupujemy coś do picia i robimy obchód. Spod Buddy rozpościera się piękny widok w stronę plaży Kata Beach oraz wyspy Ko Pu. Sam pomnik? Jak można wyczytać w internecie, 45 metrów, konstrukcja żelbetowa, pokryta marmurem, ale kogo to obchodzi. Jest to na pewno ciekawa budowla, warto ją odwiedzić, ale czy zachwyca? Śmiem wątpić, dookoła stragany, sporo turystów i ciągłe gwizdki panów parkingowych, nie pomagają w przyjemnym zwiedzaniu. Zdecydowanie wygrywają widoki na wyspę oraz droga dojazdowa, te dwie rzeczy zdecydowanie mogą zachęcić do odwiedzenia tego miejsca.
Zmęczeni intensywnym porankiem i nieprzespaną nocą, postanawiamy odwiedzić jeszcze dwa miejsca. Pierwsze z nich to plaża Yanui Beach, gdzie po około 30 minutach docieramy. Zatrzymujemy się tam na 15 minut aby odpocząć w cieniu i napić się wody z zimnego kokosa, widoki piękne, ludzi niewiele, przy plaży małe stoisko z przekąskami i kokosami (Cena 5-7zł). Bardzo nam się tam podobało, ale zmęczenie kumuluje się, a opalenizna zdobyta podczas jeżdżenia skuterem w środku dnia, nie pomaga w zachowaniu wysokich morale.
Ostatni punkt na mapie to Karon View Point. Szczerze nie wiem po co tam pojechaliśmy, widok z Buddy 10x lepszy, ale skoro już to zrobiliśmy to lepiej nauczyć się na naszym błędzie i miejsce to, po prostu ominąć. Zdecydowanie lepiej pojechać sobie na Yanui Beach odpocząć i pooglądać ładniejsze krajobrazy niż z tego „punktu” widokowego.
Spaleni od mocnego słońca, wymordowani jak po pracy w kamieniołomie, o dziwo w ogóle niegłodni, mimo że prawie nic nie jedliśmy, tankujemy po drodze i wracamy do hotelu, gdzie zostawiamy skutery i idziemy odpoczywać. Kąpiel, leżakowanie i zimne piwo to dokładnie to czego potrzebowaliśmy. Wieczorem przychodzi do nas kumpel, z którym spędzimy kolejne 2 tygodnie, i zabiera nas na obchód po Phuket City. Wieczorem w centrum, miasto jest NIEPRAWDOPODOBNIE zatłoczone, nie da się nawet przystanąć na chwilkę bo tłum naciera i po prostu trzeba iść dalej. Siadamy w pierwszej lepszej knajpie, trochę dalej od nocnego marketu, na pad thaia i piwo (byliśmy bardzo zaskoczeni, że piwo w Tajlandii jest drogie).
Po szybkiej kolacji uciekamy spać ponieważ cały następny dzień mamy zaplanowany na wycieczkę łódką na okoliczne wyspy.
Wycieczka z firmy One Asia Corporation, po okolicznych wyspach, wraz z transportem, snorkelingiem, obiadem oraz owocami i napojami na pokładzie łódki kosztowała, jeśli dobrze pamiętam, ok 50$. Nasza trójka około 8 rano została odebrana spod hotelu i zawieziona do portu, w którym cała zabawa miała początek. Po krótkim przemówieniu przewodników wycieczek, zostajemy podzieleni na łódki oraz na teamy, których nazwy to kolory otrzymanych opasek. Po wejściu na pokład kierujemy swoje kroki na przód (nie wiedząc czemu, tak właściwie) przez co cały dzień siedzimy na otwartej przestrzeni narażeni kolejny dzień na zabójcze działanie słońca (Powiedzieć, że nas na skuterach spaliło, to powiedzieć nic).
Po około godzinie podskoków oraz kojącego wiatru meldujemy się w Zatoce Maya, aby przespacerować się, chyba najsłynniejszą, plażą w Tajlandii, czyli Maya Beach. Powoli dopływając do portu, odkrywamy (cóż to było za zaskoczenie, prawda?), że cały czas słońce WALI w nas pełną mocą, a my sobie siedzieliśmy godzinę jak gdyby nigdy nic. Po dotarciu do przystani, przytłoczeni ilością ludzi, łódek oraz motorówek, wątpimy całkowicie w Tajlandię (albo tylko ja? Chociaż chyba każdy czuł się mocno nieswojo oraz zdziwiony). Ilość ludzi i tłok jest nieprawdopodobny, jak na dworcu w Krakowie w piątek lub niedzielę. Po opuszczeniu naszej łodzi stajemy gęsiego wraz z setkami, jeśli nie tysiącami, innych osób i powolutku, przeskakując z nogi na nogę, kierujemy się w stronę Maya Beach.
Zdecydowanie jest to ładne miejsce, jedno z ładniejszych jakie widziałem jeśli chodzi o krajobraz, w którym jest woda. Widać niestety, że turyści musieli tutaj nabroić ponieważ nie wolno wchodzić do wody, na skały oraz są znaki zakaz palenia…
Kolejnym przystankiem jest Laguna Pileh, gdzie część osób robi sobie zdjęcia na dziobie łodzi.
Następnie podziwiając Monkey Beach oraz Jaskinię Wikingów, udajemy się na Ko Phi Phi Don na lunch.
Do wyboru są dania z bufetu, m.in. zielone oraz czerwone curry, kiszone warzywa, kurczak oraz spaghetti, więc każdy znalazł coś dla siebie (były również wersje wegetariańskie).
Przedostatnim przystankiem był snorkeling, który okazał się zbawienny, biorąc pod uwagę skwar panujący na dziobie łodzi. Pierwszy raz brałem w czymś takim udział, i muszę przyznać, że żyjątka, którem miałem pod sobą w wodzie, były niesamowite. W międzyczasie zostaliśmy parę razy poczęstowani świeżymi owocami (w tym naszym ulubionym mango oraz baby ananasami).
Na sam koniec na około godzinę zatrzymaliśmy się na Bamboo Island, gdzie każdy mógł spędzić czas, wedle własnego uznania. My posililiśmy się piwem oraz spacerem po plaży. Również było to bajeczne miejsce, które obok snorkelingu, mogę zaliczyć do TOP 2 tej wycieczki (3 miejsce dla Maya Beach).
W porcie stawiliśmy się ok. 19.30, na wyjściu każdy otrzymał po lodzie Magnum, a następnie odwieziono nas do Hotelu.
Wymordowani, spaleni po 2 dniach w słońcu, głodni i mając z tył głowy, że następnego dnia o 8.30 mamy lot do Chiang Mai, szybko udaliśmy się na kolację. Tym razem padło na lokal o nazwie สยาม กระทะร้อน (adres: 95, Mueang, Phuket 83000, Tajlandia) Skusił nas wygląd gorących talerzy widziany z ulicy oraz kolejka. Stojąc sobie na spokojnie w kolejce, nagle zostaliśmy wepchnięci przed wszystkich, i zaproszeni do złożenia zamówienia (było nam bardzo głupio, ale chyba było już za późno na wycofanie, skoro i tak chcieliśmy tam zjeść). W menu tylko kilka pozycji, a ceny wahały się pomiędzy 70, a 130 Bahtów, przy czym tylko jedno danie przekroczyło barierę 100 Bahtów. Jedzenie świetne, do tego kuchnia na widoku i można przyglądać się jak powstają dania. Same posiłki podane na gorących talerzach, bardzo smaczne, ale również baaardzo ostre, przynajmniej dla mnie. Na plus Coca-Cola 0,5 za nieco ponad 2zł? (tak się złożyło, że była na Coca-Colę ochota) Po kolacji udaliśmy się do apteki po preparat na poparzenia słoneczne i do hotelu, ponieważ wczesny lot nie zachęcał do jakichkolwiek działań na mieście.
Co się stało rano? Przez ogromne tempo, zwiększające się z dnia na dzień, przesypiamy budziki i wstajemy 1,5h przed wylotem, będąc 35 kilometrów od lotniska. Nie powiem, jesteśmy lekko wkurzeni oraz przestraszeni, że nie zdążymy, tym bardziej, że mamy się spotkać zaraz przed lotem z 3 kompanem, który spał w innym hotelu. Pytając o transport w recepcji, dostajemy odpowiedź, że taksówka może być za około 20 minut, plus czas przejazdu to ok. 40min. Stwierdzamy, że to zbyt długo i idziemy szukać transportu na ulicę. To był fatalny błąd, ku naszemu zaskoczeniu, Phuket o 7 rano głęboko śpi, a na ulicy nie ma praktycznie żywej duszy, nie mówiąc już o taksówkach. Czas uciekał nieubłaganie, a my szybkim marszem przemieszczaliśmy się z ulicy na ulicę w poszukiwaniu jakiejkolwiek taksówki, w końcu stwierdziliśmy, że wchodzimy do pierwszego lepszego hotelu i przedstawiamy recepcjoniście jak się sprawy mają. Po krótkiej rozmowie, pracownik daje nam porozmawiać z kierowcą, i ustalamy stawkę (niestety 800 Bahtów…), a po 5 minutach samochód zjawia się po nas. Okazuje się, że za 800 Bahtów wynajęliśmy całego busa 9 osobowego, więc gdyby nie to, że jedziemy we dwójkę, to cena byłaby bardzo rozsądna. Taksówkarz wiedział, że baaaardzo nam się śpieszy i po niecałych 30 minutach meldujemy się na terminalu, mając całe 40 minut do odlotu.
Tutaj małe wtrącenie: bilety lotnicze dla naszej trójki miałem ja, przy czym wysłałem screeny na grupie, żeby każdy w razie wypadku miał swój bilet, gdyby coś poszło nie tak.
Po wyjściu z taksówki wchodząc na terminal, mijamy trzeciego z naszej grupy, który bardzo zdenerwowany właśnie wychodził zapalić i już miał kupować bilet wieczorny do Chiang Mai za blisko 500zł. Okazało się, że screeny nie przechodzą i obsługa kazała mu wrócić z prawdziwym biletem, a jako że my byliśmy spóźnieni blisko godzinę (nie mieliśmy karty SIM), a on nie miał ani biletu, ani kontaktu z nami, był przekonany, że do naszego samolotu już nie wsiądzie. Traf chciał, że spotkaliśmy się w drzwiach i rzutem na taśmę, parę minut przed odlotem stawiamy się pod bramkami.
Lot bez historii, po 2 godzinach meldujemy się na lotnisku. Co pierwsze nas uderza? Niesamowicie ciężko się oddycha, chyba pierwszy raz w życiu byłem w aż tak zanieczyszczonym miejscu. Jako astmatyk, czułem się jakbym wdychał pył, do tego ogromny upał i mamy idealne warunki do zwiedzania. Wynajętym na spółkę z randomami z lotniska busem zostajemy podwiezieni w okolice centrum (umawialiśmy się na podwózkę pod hotel, ale w pewnym momencie samochód stanął i zostaliśmy wyproszeni). Po szybkim posiłku, udajemy się do naszego noclegu (OYO 799 Pudsadee Hotel, gdzie za 3 noce/3 osoby ze śniadaniem płacimy 237zł) Standard w porządku, mamy lodówkę, klimatyzację oraz łazienkę, więc nie ma na co narzekać. Do tego lekkie śniadanie w cenie
więc dla nas jest aż nadto dobrze. Pierwszy dzień w Chiang Mai przeznaczamy na odpoczynek po ciężkim początku podróży oraz na odwiedzeniu paru barów, w tym kawiarni Vigie Sist Cafe, gdzie można dostać duże piwo za jedynie 80 Bahtów (co okazało się ceną atrakcyjną w Chiang Mai). Posiłek zjedliśmy w knajpce o nazwie ราดหน้าหมูนุ่ม (เลขที่ 16 Prapokkloa Rd, Tambon Phra Sing, Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai 50200, Tajlandia), ceny świetne, na spokojnie w 10zł można zamknąć się w daniu oraz napoju, do tego wszystko smaczne oraz świeże. Dzień kończymy w nowopoznanym lokalnym barze dal Tajów Yoh (109 Prapokkloa Rd, Tambon Si Phum, Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai 50200, Tajlandia), świetne miejsce, można usiąść w środku jak i na zewnątrz, dobra lokalna muzyka, niskie ceny i brak pijanych obcokrajowców, zdecydowanie na plus.
Odpoczynek był zdecydowanie wskazany ponieważ kolejnego dnia rano mamy zaplanowaną lekcje gotowania. Lekcję gotowania kupioną w biurze na ulicy koło naszego pokoju, płacimy za nią niecałe 30$, rezerwując dzień wcześniej. Pierwszy raz od baaardzo dawna, albo i pierwszy raz w świadomym życiu, nie wiedziałem gdzie jestem, i gdzie mnie wywieziono. Najpierw zostaliśmy przetransportowani na lokalny targ (takowych w życiu widzieliśmy miliony), gdzie można było sobie pooglądać, jeśli ktoś nigdy nie był, jak to wygląda, oraz zakupić przyprawy lub coś do picia i jedzenia. My zdecydowaliśmy się, że na drugie śniadanie zjemy mango sticky rice.
Zadowoleni i ciekawi co wydarzy się dalej, wsiadamy do busika i zmierzamy w kierunku „mini farmy”. Już w trakcie drogi doskwiera nam delikatnie, bardzo głośne zachowanie amerykanek, a później dochodzi do tego podejrzanie zachowujący się francuz. Po dotarciu na miejsce dostajemy duże kapelusze, a pani przewodniczko-kucharka opowiada nam o kuchni tajskiej, odwiedzamy ogród, z którego próbujemy różnych roślin wykorzystywanych w daniach pochodzących z Tajlandii i powoli zabieramy się za gotowanie własnych potraw. Pani przewodniczka jest naprawdę miła i pomocna, a na dodatek posługuje się bardzo dobrym angielskim, który w porównaniu do przewodnika na łódce na Phuket, jest niczym poziom C1 a A2.