Po opuszczeniu Ollantaytambo jedziemy przez chwilę główną drogą, a potem zbaczamy, przejeżdżamy przez nie budząc wielkiego zaufania most, jedziemy chwilę klepiskiem wzdłuż torów i szutrową serpentyną dojeżdżamy do "miradoru", którego nie widziałem na Google Maps. Rozciąga się stąd piękna panorama Świętej Doliny. Ten gościu poniżej, to Marco.
Jeszcze kawałek i jesteśmy w Moray. To tu Inkowie prowadzili coś w rodzaju instytutu nasiennictwa. Na poszczególnych tarasach, które różniły się od siebie mikroklimatem sprawdzali odporność różnych gatunków ziemniaków, kukurydzy i zbóż na warunki glebowe. Nic dziwnego, że mają tu teraz kilka tysięcy odmian ziemniaków (a to niby my się uważamy za ziemniaczany pępek świata).
Przy wyjeździe z Moray robi się korek spowodowany kombajnem lokalnego rolnika. Gdy stoimy w korku podchodzi do nas młoda dziewczyna z ok. 5-cio letnią córką i pyta, czy nie moglibyśmy ich zabrać do Maras (miasteczka, nie kolejnej atrakcji). Zabieramy je oczywiście, bo widać, że bidule umęczone. Mama jeździ z miejsca na miejsce i sprzedaje wyroby z wełny alpaki, a córka jej towarzyszy. I tu pojawia się sprawa rozwodowa nr 1 tego dnia. Pytamy ją o męża, a dziewczyna na to, że ją rzucił i nic nie płaci na dziecko, więc jej Marco mówi, żeby koniecznie wystąpiła o alimenty i ze zdziwieniem słyszę, jak jej krok po kroku klaruje, co i jak (a nie sądzę, by miał osobiste doświadczenia w tym zakresie, bo wygląda na przykładnego męża i ojca). Na poradzie z zakresu prawa rodzinnego zeszło akurat do Maras. Dziewczyna ładnie podziękowała, wyskoczyła z córeczką, a my dalej w drogę... Potem tylko kołacze mi w głowie myśl, że faceci to jednak świnie.
O ile w Ollantaytambo udało nam się uniknąć tłumów, w Salineras de Maras przeznaczenie nas dogania. Liczba mniejszych i większych busów z grupami turystów jest tak duża, że trzeba wysiadać spory kawałek wcześniej i iść do wejścia na piechotę. Spotykam tu po raz pierwszy sporą grupę Polaków, którzy mają objazdówkę po tej części Peru. Słyszę tam co chwilę ich zachwyty i nie przeczę - wizualnie prezentuje się to bardzo ładnie, tym bardziej, że pogoda sprzyja. Świadomość, że jest to jedno z bardzo nielicznych miejsc na świecie, gdzie wytwarza się sól różową, też działa pozytywnie na odbiór tej okolicy.
Kierujemy się do Cuzco. Po drodze mamy jeszcze jeden punkt planu - Chinchero. Z historycznego punktu widzenia miejsce jest o tyle odmienne od innych, że na jednym wzgórzu koegzystują tu ze sobą kościół katolicki i konstrukcje Inków. Jest to wynik aliansu (a może zdrady?) lokalnego władcy inkaskiego z Hiszpanami. Tutejszy kościół jest bardzo popularny wśród par organizujących śluby - zapisywać się tu trzeba z rocznym wyprzedzeniem, a możliwość powiedzenia sobie w tym miejscu "si" kosztuje kilka tysięcy soli. Niestety, o tej porze jest zamknięty.
W Chinchero daję się namówić, mimo, że doskonale wiem, o co w tym wszystkim chodzi, na wizytę w "zakładzie" lokalnych kobiet trudniących się wytwarzaniem różnorakich wyrobów z wełny alpaki i lamy. Oczywiście, kończy się kupieniem czegoś za cenę, która - jak podejrzewam, bo nie latałem potem po sklepach i stoiskach w Cuzco, żeby to sprawdzić - nie była wcale jakaś atrakcyjna - ale pani Gabriela, która po angielsku opowiedziała mi, jak wygląda produkcja wełny, jak ją barwią, itp., zrobiła to z takim wdziękiem, że nie mogę odjechać z pustymi rękami.
Te różne kolorowe plamy na dłoni Gabrieli, to wynik zgniecenia pewnego owada żyjącego w kaktusach, który sam w sobie jest (po rozgnieceniu) czerwony, ale po dodaniu różnego rodzaju innych składników, otrzymuje się tu całą paletę barw.
Na tym kończy się ten "day trip" (a raczej "half day trip") i po jakimś czasie jesteśmy pod hotelem. Schodzę "na miasto" by popatrzeć na nie bez wczorajszych tłumów, a potem trafiam, trochę na chybił-trafił, do lokalu "Kamari", w którym najpierw zjadam cudownie wręcz pyszny i niedrogi posiłek, a potem trafiam na sprawę rozwodową nr 2....
Co do jedzenia, to skusiła mnie tablica z informacją o dwudaniowym "menu del dia" za 30 SOL. Myślę sobie, czemu nie, tym bardziej, że na GM oceny są tu o niebo lepsze niż we wczorajszym El Mordisco. Z dostępnego wyboru dań wybieram "Sopa Criolla" i Lomo Saltado, a do tego Qusquena Negra (pyszne piwo, które później bylo trudno dostępne). Zamówienie przyjmuje pani, która oprócz mnie jest jedyną osobą w pozakuchennej części lokalu (jest dopiero ok. 16:00) i zanosi na zaplecze, gdzie majaczy mi postać męska. Zaczynam się trochę irytować, gdy będąc jedynym klientem czekam i czekam, ale gdy pani przynosi mi wreszcie zupę, szczęka mi opada... Ta micha ma chyba pojemność wiadra i jest wypełniona po brzegi, a sam smak jest świetny. Jest ugotowana z dodatkiem mleka, więc przypomina nieco tajską Tom Kha i ma w sobie mnóstwo dodatków (makaron, mięso, warzywa).
Zanim ją kończę, dostaję jeszcze drugie danie. Nie wiem, jak to w siebie wcisnę po tej ogromnej porcji zupy, więc nie kończę jej na razie, tylko biorę się za Lomo Saltado i po prostu zamieram. Nie wiem, może to dlatego, że tak rzadko jem mięso, ale to tutaj jest rewelacyjne. Delikatne, nic a nic gumowate, jakby zrobione z najlepszej urugwajskiej wołowiny, a na dodatek jest go na talerzu bardzo dużo. Jestem zachwycony!
Gdy kończę posiłek, widzę, jak pani kelnerka kręci się chwilę na zapleczu, po czym wychodzi. Czekam, żeby poprosić o rachunek, ale nie mam kogo. W końcu pojawia się kucharz, mówię mu, jakie to było "delicioso" i proszę o rachunek. Stoimy sobie przy barze, chwilkę gadamy, a skąd jesteś, a ja pracowałem 2 lata w Szwajcarii, też z Polakami i... nagle widzę, jak gościowi łzy napływają do oczu i wypala mi, że go właśnie żona rzuciła! To ta, co przyjmowała ode mnie zamówienie. No nie, co tu się dzieje w tym Peru? Dobrze, że przynajmniej statystyka wskazuje na równouprawnienie płci w tym zakresie. Jestem teraz w kropce. Stoję przy tym barze, kucharz-właściciel chlipie i opowiada mi, oczywiście po hiszpańsku, jaki jest nieszczęśliwy, że co on teraz pocznie, a ja chciałbym zapłacić i wyjść, ale głupio tak go zostawić samego. Jeszcze weźmie i się powiesi. Myślę, co by mu tu powiedzieć i wypalam taką oto mądrość życiową: "Hoy un problema, mañana sin problema!". Nawet się lekko uśmiechnął (może raczej z politowaniem), wciskam mu pieniądze w garść i zmykam krzycząc na pożegnanie, że wrócę. On zaś jedną ręką wyciera łzy, a drugą macha, jakbyśmy widzieli się jednak ostatni raz (widocznie czuje, że jednak wciskam kit, bo z przyczyn logistycznych nie mam szans, by tu przyjść ponownie, choć bardzo bym chciał).
No i mam teraz poważny dylemat: rekomendować Wam to miejsce, czy nie?
Jeśli kucharz przeżył i żona do niego wróciła, to bez dwóch zdań trzeba tam iść, bo pod wpływem powrotu żony jedzenie jest pewnie jeszcze lepsze i obfitsze (choć raczej już nie tańsze).
Jeśli jednak żona nie zmieniła zdania, to może się okazać, że lokal wkrótce podupadnie, co byłoby wielką stratą.
Dajcie mu może jednak szansę. Znajdziecie go tutaj:
(a miało być krócej
;) )No to klops
:( Z drugiej strony, może lepiej, bo jeszcze z rozpaczy zacząłby truć klientów. Może jednak nie wszystko jeszcze stracone i jest jakaś szansa na reaktywację....Dziś opuszczam HGI, choć do niego na chwilkę jjeszcze wrócę.
Po śniadaniu wymeldowuję się, zostawiam w recepcji swoją walizę na przechowanie i z samym plecakiem idę na Estacion Wanchaq. O 10:50 ozpocznę tam moją podróż do Machupicchu Pueblo w trybie "bimodal", czyli najpierw autobus do Ollantaytambo, a potem pociąg do stacji końcowej. Wszystko to w ramach najtańszej chyba opcji Perurail, bo łącznie za 99 USD. Nie jest to rozwiązanie może tak wygodne, jak jazda jednym pociągiem na całej trasie, ale pasowało mi najbardziej godzinowo, (bez zrywania się z wyra przed świtem
:D ), no i do tego cena jest stosunkowo atrakcyjna.
W drodze na oddaloną na piechotę o ok. 20 min. stację mijam jedną z moich ulubionych uliczek Cuzco - wąską Desamparados. Ulokowal się tu chyba z tuzin zakładów trudniących się produkcją możliwie jak najbardziej błyszczących materiałów i wykończeń, jakie można sobie wyobrazić. Wykorzystuje się je tu do zdobienia tych wszystkich strojów paradnych, sztandarów kościelnych, szat, którymi przykryte są tutaj wszystkie chyba krzyże i do wszelkich innych celów wymagających odpowiedniego wyeksponowania danej osoby lub przedmiotu.
Natykam się również na tą oto specyficzną wkleję. Jeśli ktoś zna hebrajski, chętnie się dowiem, cóż takiego może informacja w tym języku anonsować w Peru
:)
Gdy docieram na stację (która nie jest wcale taka łatwa do odnalezienia - wejście jest tu: https://maps.app.goo.gl/4T4Z2nQ1u5hXypPN9) jest tam już sporo ludzi, którzy powoli się odprawiają i przechodzą do jednego z dwóch czekających autobusów. Jest całkiem wygodny, choć przydałoby się w nim WiFi.
Przejazd do Ollantaytambo powinien trwać ok. 2 godzin, ale najpierw z powodu niemiłosiernych korków w Cuzco, a potem przez wypadek ciężarówki między Urubambą, a Ollantaytambo, na stację w tym ostatnim miasteczku przyjeżdżamy z ok. 20-minutowym opóźnieniem.
@tropikey: poczekalnia LA w GRU jest jak najbardziej funkcjonalna i bardzo spoko pod kątem jedzenia itp., ale zawsze zatłoczona + średnio interesujący design ; jak będziesz miał okazję być we flagowym LA VIP Signature Lounge w SCL (albo może już byłeś?) to dopiero zobaczysz / znasz różnicę ?
W pierwszym rzędzie LA jest IMO bardzo wygodnie i dla mnie to zawsze preferowany wybór o ile tylko jest dostępne miejsce pod oknem - no chyba że ktoś jest ekstremalnie wysoki, to wtedy być może rzeczywiście ścianka przeszkadza. Zaletą jest to, że nikt nie rozłoży przed nosem fotela, co się zdarza w kolejnych rzędach, że pax praktycznie od startu do lądowania ma full rozłożony fotel (do czego oczywiście każdy ma prawo), a wtedy ogranicza to jednak dość wydatnie "przestrzeń życiową" w trakcie lotu. Moja uwaga generalnie jest taka: na lotach krajowych w Peru, Kolumbii, Brazylii, Chile itp. różnice cenowe LA Eco (zwłaszcza z bagażem większym niż mała torba) i premium Eco są relatywnie nieduże, więc jak ktoś nie liczy każdego grosza absolutnie warto bukować PE - zdecydowana większość tych lotów jest zapakowana po dach dosłownie, więc za kilka groszy więcej wolny fotel obok, miejsce na nogi, jakiś poczęstunek (w Chile i Brazylii jest bardziej wydatny niż np. w Peru), brak kontrolowania ilości/wagi bagażu, zdecydowanie więcej mil w FFP, są ogromną zaletą.Na trasach międzynarodowych różnice w cenach są zwykle większe, choć też zależy od konkretnej trasy (przeloty po APd między krajami generalnie i tak są dość drogie nawet w zwykłym Y).
@tropikey: trzymanie nóg na przednich ściankach to raczej kwestia braku właściwej kultury i dobrego smaku niektórych paxów, niż przestrzeni przed fotelem...
tropikey napisał:O 1:30 korytarzem zaczęła krążyć pani z ochrony informując, że drzwi do lotów krajowych są już otwarte. Po drugiej stronie jest inna bajka. Pełno wolnych foteli, w tym nadających się do leżenia, więc znajduję sobie taki zestaw i spędzam tam kolejne niecałe 2 godziny, drzemiąc w oczekiwaniu na otwarcie saloniku Newrest (wstęp m. in. na Priority Pass). Jest to jedyny salonik w części krajowej lotniska w Limie. W osobnym wątku o lotnisku LIM padły mocno krytyczne oceny tego przybytku, ale bywałem w gorszych. Biorąc pod uwagę, że to jednak terminal krajowy, mniej prestiżowy, nie jest moim zdaniem aż tak dramatycznie. Jest sporo miejsca (wielkościowo zbliżony do saloniku w GDN), są lekko odseparowame szezlągi (ja się załapałem, bo wchodziłem, jako pierwszy gość, ale później mogą być trudno dostępne), jedzenie jest zjadliwe (3 rodzaje kanapek, owoce, słodycze), są napoje, w tym alkoholowe. W skali od 0 do 10 daję 5-tkę. A gdyby nie było tu zimno jak w psiarni, dałbym nawet 6-tkę.Eh, bardzo jesteś łaskawy dla przybytku w Limie. ...5/10... no ja bym dał 2/10. Wczesnym popołudniem panował tłok i bałagan, nikt nie sprzątał i nie zmywał stolików, naczynia mogłem sobie powynosić sam po poprzednich paxach. Miły personel był zainteresowany wyłącznie skasowaniem wejścia. Niska temperatura to najmniejszy mankament. Krzywdzące jest Twoje porównanie do saloniku w GDN (wiem, chodziło o rozmiary,przestrzeń
;) ). O ile w obu nie ma nic sensownego do jedzenia, kanapki w GDN są jednak słuszniejszych rozmiarów. A przecież żołądki mamy my i Peruwiańczycy podobne
:D. Owoce- litości. Każdy przeciętny, 2* hotel w Peru daje na śniadanie lepsze, bardziej apetyczne frukty. No i napoje- w Limie straszna nędza, podłe, słodzone soczki, cola, kiepskie wino, jeszcze gorsza whisky i niedogotowana woda na herbatę, o kawie nie chciałbym pamiętać- bez porównania z przybytkiem w GDN z piwem z Brovarnii i wyjątkową wiśniówką.
W trakcie mojego pobytu dwa razy śniadania jadłem w towarzystwie dużej zorganizowanej grupy Greków (pierwszy raz w życiu widziałem Greków na wakacjach poza Grecją
:D ) i widziałem, że gdy sobie zażyczyli dostawali cappuccino lub inną kawę "nie-zalewajkę" (w sumie, to ona też nie jest taka zła, przynajmniej w tym HGI). Być może to jakieś ustalenie tej grupy z hotelem, na co może wskazywać też to, że bez skrępowania przychodzili z pudełkami i ładowali je po brzegi ciastkami i innymi dobrami. Sprawdzę jeszcze tą kawę, bo będę tam wkrótce jeszcze raz (obecnie Aguas Calientes).
Aguas Calientes teraz nazywa sie Machu Picchu Pueblo.Jak mogę coś polecić, to zajrzyj do tej restauracji, bo karmią, w mojej opinii, ponadprzeciętnie i do tego organicznie: Green House. Chyba najlepsza knajpa z odwiedzonych przeze mnie w Peru. Moja, zazwyczaj niejedząca mięs, Żona zajadała się ich wersją lomo saltado.https://www.greenhousemapi.com/https://maps.app.goo.gl/Nyu8z1DWuijZjCWYA
@sko1czek: ale żeś trafił
:D !Akurat wróciłem z MP, siedzę w recepcji hotelu, ćw którym spałem i rozglądam się za miejscem na kibsumpcje przed powrotem do Cuzco
:DWczoraj byłem w https://maps.app.goo.gl/wQeijqJhS53x9H9z8. Też było bardzo dobre (szczegóły później), ale bardzo chętnie spróbuję też innej kuchni.
No to klops
:(Z drugiej strony, może lepiej, bo jeszcze z rozpaczy zacząłby truć klientów. Może jednak nie wszystko jeszcze stracone i jest jakaś szansa na reaktywację....
A swoja droga pewnie chlopina nie ma zielonego pojecia jaki stal sie populany en Polonia i ze conajmniej kilkaset, jak nie kilka tysiecy osob zna jego aventuras de amor...
:-)
Doprecyzowując Twoją relację, wybierając bus też nie pozwolą Ci wyjechać wcześniej. Ale w kolejce 'cuda' się działy jak wybierałeś przewodnika
;) (wtedy tak jak Ty zostałeś wpuszczony na MP przed godziną na bilecie, niektórzy jechali wcześniejszym busem lub nagle byli przed Tobą w kolejce).Tak pogoda nam się udała
:), ja z rodziną wchodziliśmy o 11:00.PS. Jechaliśmy w tym samym wagonie ciuchci
:), ale ten świat mały
:)
Dzięki za wyjaśnienie dot. autobusu
:)A z tym pociągiem i niemal tym samym czasem wchodzenia do MP, to niezły zbieg okoliczności!Co do pogody, to nie wiem, czy Wam też to mówiono, ale ponoć przez cały wcześniejszy tydzień było kiepsko, więc dobrze trafiliśmy.
O to trafiłeś na ochłodzenie w AQP, bo byłem pewnie jakieś może 2-2,5 tygodnia przed tobą i w pokoju w H było mega gorąco tak że na noc musiałem chłodzić AC po tym jak się nagrzewał w ciągu dnia (okna na wulkan). BTW Uber ok 25-30 soli (w zależności od pory dnia), więc te 40 nie było aż tak mega zawyżone.
W ciągu dnia było bardzo ciepło, ale różnicę zrobiła pewnie ta ekspozycja pokoju - ja miałem na zachód i to taki słabo naświetlony, więc pokój nie miał się kiedy nagrzać. W trakcie tamtejszego lata to byłaby zaleta, a tak, to kichowato.No i widoku na wulkan nie było
:( (chociaż niby też typ "scenic view").
Świetne dwa ostatnie odcinki, czyta się i ogląda z zapartym tchem. Oczywiście wskakuje na moją listę "co robić przy ponownej wizycie w Peru". Kanion Colca oglądałem niestety tylko z okien Avianki.....
Potwierdzam renomę Zig Zag w AQP - świetne jedzenie, fajny wystrój io obsługa - można też zjeść na małym balkonie z widokiem na kościół i ulicę ale są tylko dwa malutkie stoliczki. Oczywiście warto wziąć pod uwagę, że nie jest to specjalnie budżetowa kanapa zwłaszcza jak na warunki peruwiańskie
;-)
@tropikey: to dziwne, wprawdzie ostatnio leciałem w Premium C, ale poprzednim razem w Premium Y (wtedy był to lot do AEP) i też miałem wstęp do Signature Lounge a nie tego środkowego. No chyba że wtedy babka w recepcji się pomyliła i mnie tam z rozpędu skierowała. Możliwe też, że zależy to też od konkretnej trasy (czy jakiś innych czynników): AEP jest kierunkiem zdecydowanie prestiżowym (biznesowo), a LA nie oferuje na tej trasie produktu C, z kolei GRU jest oczywiście też prestiżowe, ale tu w ofercie jest zarówno klasa C jak i PE w zależności od rotacji.
@tropikey - rozumiem, że tych łóżek/pokoików w saloniku nie dało się wcześniej zarezerwować. A miałeś jakiś plan B na tą noc jakby wszystko było zajęte? (ja dodam, że w podobnej sytuacji jechałem do pobliskiej LaQuinty z darmowym transferem - ale loty miałem w economy więc bez szans na ten salonik)
W Hiltonie w Stambule nie było expresu do kawy w pokoju aby Cię po prostu nie obrazić. Nie wyobrażam sobie picia dobrej kawy w tym mieście ( i zapewne management hotelu także) zaparzonej inaczej niż w specjalnym czajniczku, czarnej jak smoła i podawanej na życzenie bez cukru.
@hiszpan:A bo ja wiem... Mnie jakoś ta wersja nie przekonała do siebie (również bez cukru). Stąd też, do tej nieszczęsnej tarty z czekoladą wziąłem "americano", co z resztą nieco mnie poratowało, bo pojemność tego jest sporo większa, niż wersji tureckiej. Bez tego nie dałbym rady zjeść nawet 1/3
:DMam nauczkę - jeśli tureckie słodycze, to wyłącznie w wersji mini. A do takiej to już kawa po turecku pasuje (nomen omen) jak ulał
:)@Gadekk: a w czym przeglądasz? U mnie w Tapatalk wszystko widać. Sprawdzę później w wersji online.
tropikey napisał:Hmm, faktycznie, bardzo dużo zdjęci się nie wyświetla, ale po kilkukrotnym odświeżeniu strony jest komplet.[/b].Nope
:(Sprawdzane na firefoxie, chrome i safari.
tropikey napisał:Pytamy ją o męża, a dziewczyna na to, że ją rzucił i nic nie płaci na dziecko, więc jej Marco mówi, żeby koniecznie wystąpiła o alimenty i ze zdziwieniem słyszę, jak jej krok po kroku klaruje, co i jak (a nie sądzę, by miał osobiste doświadczenia w tym zakresie, bo wygląda na przykładnego męża i ojca). Oj bardzo stereotypowo tu podszedłeś do tematu... A może to pan Marco ma dziecko z niezbyt przykładną żoną i matką?
:-)
Po opuszczeniu Ollantaytambo jedziemy przez chwilę główną drogą, a potem zbaczamy, przejeżdżamy przez nie budząc wielkiego zaufania most, jedziemy chwilę klepiskiem wzdłuż torów i szutrową serpentyną dojeżdżamy do "miradoru", którego nie widziałem na Google Maps. Rozciąga się stąd piękna panorama Świętej Doliny. Ten gościu poniżej, to Marco.
Jeszcze kawałek i jesteśmy w Moray. To tu Inkowie prowadzili coś w rodzaju instytutu nasiennictwa. Na poszczególnych tarasach, które różniły się od siebie mikroklimatem sprawdzali odporność różnych gatunków ziemniaków, kukurydzy i zbóż na warunki glebowe. Nic dziwnego, że mają tu teraz kilka tysięcy odmian ziemniaków (a to niby my się uważamy za ziemniaczany pępek świata).
Przy wyjeździe z Moray robi się korek spowodowany kombajnem lokalnego rolnika. Gdy stoimy w korku podchodzi do nas młoda dziewczyna z ok. 5-cio letnią córką i pyta, czy nie moglibyśmy ich zabrać do Maras (miasteczka, nie kolejnej atrakcji). Zabieramy je oczywiście, bo widać, że bidule umęczone. Mama jeździ z miejsca na miejsce i sprzedaje wyroby z wełny alpaki, a córka jej towarzyszy. I tu pojawia się sprawa rozwodowa nr 1 tego dnia.
Pytamy ją o męża, a dziewczyna na to, że ją rzucił i nic nie płaci na dziecko, więc jej Marco mówi, żeby koniecznie wystąpiła o alimenty i ze zdziwieniem słyszę, jak jej krok po kroku klaruje, co i jak (a nie sądzę, by miał osobiste doświadczenia w tym zakresie, bo wygląda na przykładnego męża i ojca). Na poradzie z zakresu prawa rodzinnego zeszło akurat do Maras. Dziewczyna ładnie podziękowała, wyskoczyła z córeczką, a my dalej w drogę... Potem tylko kołacze mi w głowie myśl, że faceci to jednak świnie.
O ile w Ollantaytambo udało nam się uniknąć tłumów, w Salineras de Maras przeznaczenie nas dogania. Liczba mniejszych i większych busów z grupami turystów jest tak duża, że trzeba wysiadać spory kawałek wcześniej i iść do wejścia na piechotę. Spotykam tu po raz pierwszy sporą grupę Polaków, którzy mają objazdówkę po tej części Peru. Słyszę tam co chwilę ich zachwyty i nie przeczę - wizualnie prezentuje się to bardzo ładnie, tym bardziej, że pogoda sprzyja. Świadomość, że jest to jedno z bardzo nielicznych miejsc na świecie, gdzie wytwarza się sól różową, też działa pozytywnie na odbiór tej okolicy.
Kierujemy się do Cuzco. Po drodze mamy jeszcze jeden punkt planu - Chinchero. Z historycznego punktu widzenia miejsce jest o tyle odmienne od innych, że na jednym wzgórzu koegzystują tu ze sobą kościół katolicki i konstrukcje Inków. Jest to wynik aliansu (a może zdrady?) lokalnego władcy inkaskiego z Hiszpanami. Tutejszy kościół jest bardzo popularny wśród par organizujących śluby - zapisywać się tu trzeba z rocznym wyprzedzeniem, a możliwość powiedzenia sobie w tym miejscu "si" kosztuje kilka tysięcy soli. Niestety, o tej porze jest zamknięty.
W Chinchero daję się namówić, mimo, że doskonale wiem, o co w tym wszystkim chodzi, na wizytę w "zakładzie" lokalnych kobiet trudniących się wytwarzaniem różnorakich wyrobów z wełny alpaki i lamy. Oczywiście, kończy się kupieniem czegoś za cenę, która - jak podejrzewam, bo nie latałem potem po sklepach i stoiskach w Cuzco, żeby to sprawdzić - nie była wcale jakaś atrakcyjna - ale pani Gabriela, która po angielsku opowiedziała mi, jak wygląda produkcja wełny, jak ją barwią, itp., zrobiła to z takim wdziękiem, że nie mogę odjechać z pustymi rękami.
Te różne kolorowe plamy na dłoni Gabrieli, to wynik zgniecenia pewnego owada żyjącego w kaktusach, który sam w sobie jest (po rozgnieceniu) czerwony, ale po dodaniu różnego rodzaju innych składników, otrzymuje się tu całą paletę barw.
Na tym kończy się ten "day trip" (a raczej "half day trip") i po jakimś czasie jesteśmy pod hotelem. Schodzę "na miasto" by popatrzeć na nie bez wczorajszych tłumów, a potem trafiam, trochę na chybił-trafił, do lokalu "Kamari", w którym najpierw zjadam cudownie wręcz pyszny i niedrogi posiłek, a potem trafiam na sprawę rozwodową nr 2....
Co do jedzenia, to skusiła mnie tablica z informacją o dwudaniowym "menu del dia" za 30 SOL. Myślę sobie, czemu nie, tym bardziej, że na GM oceny są tu o niebo lepsze niż we wczorajszym El Mordisco. Z dostępnego wyboru dań wybieram "Sopa Criolla" i Lomo Saltado, a do tego Qusquena Negra (pyszne piwo, które później bylo trudno dostępne).
Zamówienie przyjmuje pani, która oprócz mnie jest jedyną osobą w pozakuchennej części lokalu (jest dopiero ok. 16:00) i zanosi na zaplecze, gdzie majaczy mi postać męska.
Zaczynam się trochę irytować, gdy będąc jedynym klientem czekam i czekam, ale gdy pani przynosi mi wreszcie zupę, szczęka mi opada... Ta micha ma chyba pojemność wiadra i jest wypełniona po brzegi, a sam smak jest świetny. Jest ugotowana z dodatkiem mleka, więc przypomina nieco tajską Tom Kha i ma w sobie mnóstwo dodatków (makaron, mięso, warzywa).
Zanim ją kończę, dostaję jeszcze drugie danie. Nie wiem, jak to w siebie wcisnę po tej ogromnej porcji zupy, więc nie kończę jej na razie, tylko biorę się za Lomo Saltado i po prostu zamieram. Nie wiem, może to dlatego, że tak rzadko jem mięso, ale to tutaj jest rewelacyjne. Delikatne, nic a nic gumowate, jakby zrobione z najlepszej urugwajskiej wołowiny, a na dodatek jest go na talerzu bardzo dużo. Jestem zachwycony!
Gdy kończę posiłek, widzę, jak pani kelnerka kręci się chwilę na zapleczu, po czym wychodzi. Czekam, żeby poprosić o rachunek, ale nie mam kogo. W końcu pojawia się kucharz, mówię mu, jakie to było "delicioso" i proszę o rachunek. Stoimy sobie przy barze, chwilkę gadamy, a skąd jesteś, a ja pracowałem 2 lata w Szwajcarii, też z Polakami i... nagle widzę, jak gościowi łzy napływają do oczu i wypala mi, że go właśnie żona rzuciła! To ta, co przyjmowała ode mnie zamówienie. No nie, co tu się dzieje w tym Peru? Dobrze, że przynajmniej statystyka wskazuje na równouprawnienie płci w tym zakresie.
Jestem teraz w kropce. Stoję przy tym barze, kucharz-właściciel chlipie i opowiada mi, oczywiście po hiszpańsku, jaki jest nieszczęśliwy, że co on teraz pocznie, a ja chciałbym zapłacić i wyjść, ale głupio tak go zostawić samego. Jeszcze weźmie i się powiesi. Myślę, co by mu tu powiedzieć i wypalam taką oto mądrość życiową:
"Hoy un problema, mañana sin problema!".
Nawet się lekko uśmiechnął (może raczej z politowaniem), wciskam mu pieniądze w garść i zmykam krzycząc na pożegnanie, że wrócę. On zaś jedną ręką wyciera łzy, a drugą macha, jakbyśmy widzieli się jednak ostatni raz (widocznie czuje, że jednak wciskam kit, bo z przyczyn logistycznych nie mam szans, by tu przyjść ponownie, choć bardzo bym chciał).
No i mam teraz poważny dylemat: rekomendować Wam to miejsce, czy nie?
Jeśli kucharz przeżył i żona do niego wróciła, to bez dwóch zdań trzeba tam iść, bo pod wpływem powrotu żony jedzenie jest pewnie jeszcze lepsze i obfitsze (choć raczej już nie tańsze).
Jeśli jednak żona nie zmieniła zdania, to może się okazać, że lokal wkrótce podupadnie, co byłoby wielką stratą.
Dajcie mu może jednak szansę. Znajdziecie go tutaj:
https://maps.app.goo.gl/qexCXjCEHZmxcjE27
(a miało być krócej ;) )No to klops :(
Z drugiej strony, może lepiej, bo jeszcze z rozpaczy zacząłby truć klientów. Może jednak nie wszystko jeszcze stracone i jest jakaś szansa na reaktywację....Dziś opuszczam HGI, choć do niego na chwilkę jjeszcze wrócę.
Po śniadaniu wymeldowuję się, zostawiam w recepcji swoją walizę na przechowanie i z samym plecakiem idę na Estacion Wanchaq. O 10:50 ozpocznę tam moją podróż do Machupicchu Pueblo w trybie "bimodal", czyli najpierw autobus do Ollantaytambo, a potem pociąg do stacji końcowej. Wszystko to w ramach najtańszej chyba opcji Perurail, bo łącznie za 99 USD. Nie jest to rozwiązanie może tak wygodne, jak jazda jednym pociągiem na całej trasie, ale pasowało mi najbardziej godzinowo, (bez zrywania się z wyra przed świtem :D ), no i do tego cena jest stosunkowo atrakcyjna.
W drodze na oddaloną na piechotę o ok. 20 min. stację mijam jedną z moich ulubionych uliczek Cuzco - wąską Desamparados. Ulokowal się tu chyba z tuzin zakładów trudniących się produkcją możliwie jak najbardziej błyszczących materiałów i wykończeń, jakie można sobie wyobrazić. Wykorzystuje się je tu do zdobienia tych wszystkich strojów paradnych, sztandarów kościelnych, szat, którymi przykryte są tutaj wszystkie chyba krzyże i do wszelkich innych celów wymagających odpowiedniego wyeksponowania danej osoby lub przedmiotu.
Natykam się również na tą oto specyficzną wkleję. Jeśli ktoś zna hebrajski, chętnie się dowiem, cóż takiego może informacja w tym języku anonsować w Peru :)
Gdy docieram na stację (która nie jest wcale taka łatwa do odnalezienia - wejście jest tu: https://maps.app.goo.gl/4T4Z2nQ1u5hXypPN9) jest tam już sporo ludzi, którzy powoli się odprawiają i przechodzą do jednego z dwóch czekających autobusów. Jest całkiem wygodny, choć przydałoby się w nim WiFi.
Przejazd do Ollantaytambo powinien trwać ok. 2 godzin, ale najpierw z powodu niemiłosiernych korków w Cuzco, a potem przez wypadek ciężarówki między Urubambą, a Ollantaytambo, na stację w tym ostatnim miasteczku przyjeżdżamy z ok. 20-minutowym opóźnieniem.