Wracam do hotelu, zabieram graty i zamawiam Ubera. Tym razem przejazd to już typowy "latino style", czyli nadmierna prędkość, jazda slalomem, telefon w ręce i trąbienie na stojące w korku auta. Kierowca nie krył też irytacji spowodowanej dużym natężeniem ruchu. Zasugerowałem więc, że może “tranquillo” i że trąbienie nie spowoduje, że auto stojące przed nami w korku w magiczny sposób ruszy. Przytaknął, ale pomogło na tylko na jakieś 30 sekund…Ostatecznie na lotnisko dotarłem cały i zdrowy. Pomijając szaleńczą jazdę, zastanawia mnie stan umysłu ludzi, którzy jeżdżąc Uberem nie zaopatrzą się w plastikowy chwytak do telefonu za pół baksa. Naszła mnie myśl, że na przyszłość wezmę takie ze sobą i będę rozdawał...
Opuszczam więc Ekwador i muszę przyznać, że nie spodziewałem się, iż ten kraj zrobi na mnie aż tak dobre wrażenie. Mam nadzieję , że tam wrócę, a szanse na to są dość spore, bo “w szulfadzie” leży i czeka na dogodny termin bilet z dealu SN/AV przez NY.
:D
Lot do SCL bez większej historii, jednak wrażenie zrobiła mnie zaserwowana na pokładzie kanapka. Bułka z serem i szynką o smaku soli. Nie szynka tylko cała kanapka... Pomimo sporego głodu z trudem to zjadłem. Całe szczęście, że można było zagryźć owocami i czekoladką.
Późnym wieczorem ląduję w stolicy Chile. Sporo czasu zajmują mi formalności z wypożyczeniem auta w Chilean. To nie działa jedna karta, to trzeba opłacić zaliczkę na poczet autostrad, to znowu umowę trzeba podpisać w mailu i takie tam. Ostatecznie jest spoko, bo dostaję up’a z najmniejszego malucha do VW Voyage (Polo sedan w wersji latino). Po 23:00 dojeżdżam do hostelu Providencia. Martwiłem się nieco jak będzie z parkowaniem. Wcześniej na street view obczaiłem przyległe uliczki i doszedłem do wniosku, że powinno się udać. Tak też było. W nocy wiele osób chowa auta do garaży, więc na ulicach więcej wolnych miejsc. W oczy rzucają się przede wszystkim wszechobecne bohomazy, które na myśl przywiodły mi miasta w Brazylii, ale więcej o Santiago w już w kolejnym odcinku.
;)Jako, że pogoda piękna, to zwiedzanie Santiago rozpoczynam od wzgórza Santa Lucia. Na szczycie wyłania się wielka metropolia, zatopiona w gęstym smogu. Andy ledwo widoczne, a niezbyt odległa dzielnica biznesowa z Costanera Center tonie we mgle. Wszystko wygląda dla mnie jakby przykryte grubą warstwą kurzu i pyłu. Miasto wydaje się być szarą i nieco ponurą, betonową dżunglą.
Muszę zakupić lokalnego SIMa i peso, więc kieruję się w stronę Plaza de Armas, gdzie wg relacji z forum powinno być zatrzęsienie kantorów.
;)
Mijam teatr miejski.
Następnie dochodzę do głównego placu, łażę dookoła i żadnego kantoru. Szukam w bocznych uliczkach i nadal nic co powoduje u mnie sporą irytację. Handel uliczny i straganowy oczywiście kwitnie, ale zazwyczaj jest własnie tak, że wszędzie kupisz każdy duperel, ale akurat tego co potrzebujesz - nie ma.
:D W końcu wszedłem do KFC, złapałem wi-fi, odpaliłem googla i znalazłem to zatrzęsienie kantorów, które znajduje się konkretnie przy ulicy Agustinas. No tak - łażąć tak dookoła, akurat w tę nie wszedłem.
:D Ceny rzeczywiście się nieco różnią. Spready mają takie same, ale w jednych lepiej sprzedawać, a w drugich kupować. Z SIMem nie było żadnego problemu, wszędzie tego pełno. Wziąłem WOMa, który sprawdził się dobrze przez cały pobyt, w tym na Rapa Nui i Atacamie.
Idę w kierunku pałacu prezydenckiego
i dalej przez Plaza Bulnes w kierunku Barrio Paris-Londres.
Na koniec zwiedzania powrót główną arterią Av Alameda Libertador Bernardo O'Higgins i dalej do dzielnicy Lastarria.
Tego dnia próbowałem też wjechać na jedno ze wzgórz z widokiem na Costanerę. Znajdują się one przy ładnej willowej dzielnicy. Autem wjechać sie nie da, konieczne płatne parkingi i wjazd kolejką linową. Do tego duży smog i mało czasu do zachodu słońca. Wszystko to spowodowało, że ostatecznie sobie odpuściłem.
Santiago nie zrobiło na mnie zbyt dobrego wrażenia. Rzeczywiście zwiedzając centrum, trudno nie napotkać zapachu moczu i trawki, o czym wspominano w innych relacjach, ale generalnie czułem się całkiem bezpiecznie. Po prostu IMHO, miasto jest delikatnie mówiąc średnio ładne. Może nie było aż tak źle jak na załączonym obrazku, ale do zachwytu daleko.
;)
Poruszanie się po mieście autem jest niezbyt wygodnym rozwiązaniem, choć dla mnie to atrakcja sama w sobie. Ileż można dowiedzieć się o kraju, biorąc pod uwagęto, jak wygląda ruch uliczny. Na pewno jest on bardziej uporządkowany niż w Ekwadorze, a tym bardziej niż w Peru, co szczególnie objawia się w dużej ilości sygnalizacji świetlnej. Skrzyżowania bywają bardzo pogmatwane i nie znając terenu i kierując się nawigacją łatwo o pomyłkę. Kierowcy jak to latynosi. Nie robią tak debilnych manewrów jak Peruwiańczycy, ale to nadal gorąca krew. Często jeżdżą brawurowo i agresywnie. Można zapomnieć o współpracy i o tym, że ktoś cię wpuści. W krótkich słowach - jak to w Ameryce - dostosuj się albo giń.
;) Korki bywają niestety dość duże.Kolejnego dnia chciałem wykorzystać auto. Myślałem o wypadzie w góry albo do Valparaiso. Posprawdzałem prognozy pogody, czasy dojazdów i jest decyzja - jadę do Valparaiso.
Czuję się jak ryba w wodzie, bo bardzo lubię zwiedzanie za pomocą samochodu. Pogoda piękna, nowe widoki, myślę - może by sobie włączyć jakieś latino w radiu. Przeszukuję stacja po stacji i wszędzie tylko gadają. I tak przez całą drogę w tę i z powrotem. Zdumiewające. Jedyna muzyka, jaką wyszukało radio było jakieś daremne italiano amore i to w jakości takiej, jakby to nadawał z garażu jakiś pasjonat. No trudno. Droga jest bardzo dobra, dwupasmówka w standardzie ekspresówki. Pasy nieco wąskie, w stylu ekspresówek na południu Europy. Będąc już pod samym miastem z lekkim zdumieniem zobaczyłem, że całe wybrzeże pokryte jest białym pierzem (czyt. chmurami) także ładna pogoda była niestety tylko wyżej. Pierwsze wrażenie - miasto bardzo zaniedbane.
Zatrzymuję się w pobliżu Plaza Sotomayor.
W tym miejscu jest punkt zbiórek free toursów. Spotykam akurat przewodników, którzy mówią, że niedługo startują. Wolę jednak samodzielne zwiedzanie i konsultuję tylko z nimi punkty, które mam w planie.
Zaczynam od ulicy Urriola, gdzie spotykam turystów przy samochodzie z wypożyczalni. Wybita szyba, torby z dokumentami wyparowały. Pytają mnie czy mogę im jakoś pomóc. Współczuję, bo sam kiedyś znalazłem się w podobnej sytuacji i od tego czasu wiem, że w aucie nie można zostawiać nic wartościowego. Po tej przykrej akcji zapewne też będa już o tym pamiętać.
Sprawdzam zabezpieczenie mojego podręcznego dobytku i idę dalej. Jest przed południem i póki co pustki, lecz stopniowo zaczynają pojawiać się turystyczne grupki. Lokalsi niezbyt widoczni.
benedetti napisał:Nie obiecuję (choć to chyba i tak za duże słowa
;)), że relacja będzie live, ale zaczynajac ją, można przynajmniej domniemywać, że kiedyś będzie skończona. Zdrowie!@benedetti: z tym, że relacja nie będzie "(a)live" już się pogodziliśmy, ale nie dopuść do tego, żeby stała się zupełnie "dead"
:D !
benedetti napisał:Wie ktoś może co to jest, takie “ziemniaki”, które przekrojone wzdłuż mają wizualnie strukturę podobną do banana albo kiwi? Zawsze zapominałem o to miejscowych zapytać …Zapewne plantany, czyli tzw. banany warzywne.
Co do tego fragmentu:"Jest w tym coś, że Niemcy darzą Galapagos szczególnym zainteresowaniem. Jak już wcześniej pisałem, nacja ta, spośród narodów europejskich była tam przeze mnie zdecydowanie najczęściej spotykana",nie kwestionując tego, że Niemcy mogą faktycznie mieć jakiś szczególny sentyment do Galapagos, muszą oni czuć to samo z grubsza do 3/4 świata, bo gdziekolwiek bym nie dotarł, to właśnie gości z Niemiec zawsze jest najwięcej
:DI jeszcze słówko a propos poprzedniego odcinka - podejrzewam, że mieszkałem u autora tej mozaikowej rzeźby z marlinem i orką
;)gnam-se-sam,219,144662?start=100#p1262091
@tropikeyW moim odczuciu, na Galapagos odsetek Niemców - turystów był jednak zdecydowanie większy niż w innych rejonach świata, ale może to przypadek. Moje wrażenie jest takie, że w odległych od Europy lokacjach dominują Francuzi, ale nie jest to wyraźna dominacja.Niemcy, bądź co bądź też sporo kolonizowali. Na Samoa spotkałem swego czasu, takiego starszego jegomościa, który opowiadał o swoim dziadku, który był z Wermachtu niemieckim kolonizatorem. A pośród turystów i tak najczęściej spotykałem Francuzów.Faktycznie odpustowymi mozaikami Baquerizo Moreno stoi. A Twój hotel przypomina nieco hotel Wittmerów.
:Dhttps://www.tripadvisor.com/Hotel_Revie ... lands.html
Z tymi Francuzami to nigdy nie ma pewności, bo mogą to być też "Quebecczanie" (ja ich w każdym razie nie odróżniam
:D ).Na Fidżi, gdy na jednej z wysepek Yasawa spałem w 10-osobowym "dormie", oprócz mnie i jednego chłopaka z Kolumbii, resztę stanowili Niemcy
:D .Tak, czy inaczej, ta historia z pierwszymi osadnikami wielce interesująca
:)
Jedną z najfajniejszych części Santiago jest IMO Barrio Italia - gdzie jest niska, kameralna zabudowa, dużo fajnych knajpek, designerskich kawiarni, barów itp. Można tam niespiesznie spędzić trochę czasu z dala od wielkomiejskiej dżungli. Warto też odwiedzić Museo de la Memoria y los Derechos Humanos - wstęp jest darmowy - zwłaszcza jeśli ktoś słabo zna historię Chile, bo tam pozna jej najbardziej ponury rozdział.
@benedetti, czy mozesz podac kontakt do przewodnika z Rapa Nui, Nelsona? Czy mozesz tez podzielic sie szczegolami wypozyczenia samochodu (domyslam sie ze mogl to byc lokalny kontant od przewodnika, a nie wypozyczalnia z internetu)? Byc moze bede tam tez w marcu.
Wracam do hotelu, zabieram graty i zamawiam Ubera. Tym razem przejazd to już typowy "latino style", czyli nadmierna prędkość, jazda slalomem, telefon w ręce i trąbienie na stojące w korku auta. Kierowca nie krył też irytacji spowodowanej dużym natężeniem ruchu. Zasugerowałem więc, że może “tranquillo” i że trąbienie nie spowoduje, że auto stojące przed nami w korku w magiczny sposób ruszy. Przytaknął, ale pomogło na tylko na jakieś 30 sekund…Ostatecznie na lotnisko dotarłem cały i zdrowy. Pomijając szaleńczą jazdę, zastanawia mnie stan umysłu ludzi, którzy jeżdżąc Uberem nie zaopatrzą się w plastikowy chwytak do telefonu za pół baksa. Naszła mnie myśl, że na przyszłość wezmę takie ze sobą i będę rozdawał...
Opuszczam więc Ekwador i muszę przyznać, że nie spodziewałem się, iż ten kraj zrobi na mnie aż tak dobre wrażenie. Mam nadzieję , że tam wrócę, a szanse na to są dość spore, bo “w szulfadzie” leży i czeka na dogodny termin bilet z dealu SN/AV przez NY. :D
Lot do SCL bez większej historii, jednak wrażenie zrobiła mnie zaserwowana na pokładzie kanapka. Bułka z serem i szynką o smaku soli. Nie szynka tylko cała kanapka... Pomimo sporego głodu z trudem to zjadłem. Całe szczęście, że można było zagryźć owocami i czekoladką.
Późnym wieczorem ląduję w stolicy Chile. Sporo czasu zajmują mi formalności z wypożyczeniem auta w Chilean. To nie działa jedna karta, to trzeba opłacić zaliczkę na poczet autostrad, to znowu umowę trzeba podpisać w mailu i takie tam. Ostatecznie jest spoko, bo dostaję up’a z najmniejszego malucha do VW Voyage (Polo sedan w wersji latino). Po 23:00 dojeżdżam do hostelu Providencia. Martwiłem się nieco jak będzie z parkowaniem. Wcześniej na street view obczaiłem przyległe uliczki i doszedłem do wniosku, że powinno się udać. Tak też było. W nocy wiele osób chowa auta do garaży, więc na ulicach więcej wolnych miejsc. W oczy rzucają się przede wszystkim wszechobecne bohomazy, które na myśl przywiodły mi miasta w Brazylii, ale więcej o Santiago w już w kolejnym odcinku. ;)Jako, że pogoda piękna, to zwiedzanie Santiago rozpoczynam od wzgórza Santa Lucia. Na szczycie wyłania się wielka metropolia, zatopiona w gęstym smogu. Andy ledwo widoczne, a niezbyt odległa dzielnica biznesowa z Costanera Center tonie we mgle. Wszystko wygląda dla mnie jakby przykryte grubą warstwą kurzu i pyłu. Miasto wydaje się być szarą i nieco ponurą, betonową dżunglą.
Muszę zakupić lokalnego SIMa i peso, więc kieruję się w stronę Plaza de Armas, gdzie wg relacji z forum powinno być zatrzęsienie kantorów. ;)
Mijam teatr miejski.
Następnie dochodzę do głównego placu, łażę dookoła i żadnego kantoru. Szukam w bocznych uliczkach i nadal nic co powoduje u mnie sporą irytację. Handel uliczny i straganowy oczywiście kwitnie, ale zazwyczaj jest własnie tak, że wszędzie kupisz każdy duperel, ale akurat tego co potrzebujesz - nie ma. :D W końcu wszedłem do KFC, złapałem wi-fi, odpaliłem googla i znalazłem to zatrzęsienie kantorów, które znajduje się konkretnie przy ulicy Agustinas. No tak - łażąć tak dookoła, akurat w tę nie wszedłem. :D Ceny rzeczywiście się nieco różnią. Spready mają takie same, ale w jednych lepiej sprzedawać, a w drugich kupować.
Z SIMem nie było żadnego problemu, wszędzie tego pełno. Wziąłem WOMa, który sprawdził się dobrze przez cały pobyt, w tym na Rapa Nui i Atacamie.
Idę w kierunku pałacu prezydenckiego
i dalej przez Plaza Bulnes w kierunku Barrio Paris-Londres.
Na koniec zwiedzania powrót główną arterią Av Alameda Libertador Bernardo O'Higgins i dalej do dzielnicy Lastarria.
Tego dnia próbowałem też wjechać na jedno ze wzgórz z widokiem na Costanerę. Znajdują się one przy ładnej willowej dzielnicy. Autem wjechać sie nie da, konieczne płatne parkingi i wjazd kolejką linową. Do tego duży smog i mało czasu do zachodu słońca. Wszystko to spowodowało, że ostatecznie sobie odpuściłem.
Santiago nie zrobiło na mnie zbyt dobrego wrażenia. Rzeczywiście zwiedzając centrum, trudno nie napotkać zapachu moczu i trawki, o czym wspominano w innych relacjach, ale generalnie czułem się całkiem bezpiecznie. Po prostu IMHO, miasto jest delikatnie mówiąc średnio ładne. Może nie było aż tak źle jak na załączonym obrazku, ale do zachwytu daleko. ;)
Poruszanie się po mieście autem jest niezbyt wygodnym rozwiązaniem, choć dla mnie to atrakcja sama w sobie. Ileż można dowiedzieć się o kraju, biorąc pod uwagęto, jak wygląda ruch uliczny. Na pewno jest on bardziej uporządkowany niż w Ekwadorze, a tym bardziej niż w Peru, co szczególnie objawia się w dużej ilości sygnalizacji świetlnej. Skrzyżowania bywają bardzo pogmatwane i nie znając terenu i kierując się nawigacją łatwo o pomyłkę. Kierowcy jak to latynosi. Nie robią tak debilnych manewrów jak Peruwiańczycy, ale to nadal gorąca krew. Często jeżdżą brawurowo i agresywnie. Można zapomnieć o współpracy i o tym, że ktoś cię wpuści. W krótkich słowach - jak to w Ameryce - dostosuj się albo giń. ;) Korki bywają niestety dość duże.Kolejnego dnia chciałem wykorzystać auto. Myślałem o wypadzie w góry albo do Valparaiso. Posprawdzałem prognozy pogody, czasy dojazdów i jest decyzja - jadę do Valparaiso.
Czuję się jak ryba w wodzie, bo bardzo lubię zwiedzanie za pomocą samochodu. Pogoda piękna, nowe widoki, myślę - może by sobie włączyć jakieś latino w radiu. Przeszukuję stacja po stacji i wszędzie tylko gadają. I tak przez całą drogę w tę i z powrotem. Zdumiewające. Jedyna muzyka, jaką wyszukało radio było jakieś daremne italiano amore i to w jakości takiej, jakby to nadawał z garażu jakiś pasjonat. No trudno. Droga jest bardzo dobra, dwupasmówka w standardzie ekspresówki. Pasy nieco wąskie, w stylu ekspresówek na południu Europy.
Będąc już pod samym miastem z lekkim zdumieniem zobaczyłem, że całe wybrzeże pokryte jest białym pierzem (czyt. chmurami) także ładna pogoda była niestety tylko wyżej. Pierwsze wrażenie - miasto bardzo zaniedbane.
Zatrzymuję się w pobliżu Plaza Sotomayor.
W tym miejscu jest punkt zbiórek free toursów. Spotykam akurat przewodników, którzy mówią, że niedługo startują. Wolę jednak samodzielne zwiedzanie i konsultuję tylko z nimi punkty, które mam w planie.
Zaczynam od ulicy Urriola, gdzie spotykam turystów przy samochodzie z wypożyczalni. Wybita szyba, torby z dokumentami wyparowały. Pytają mnie czy mogę im jakoś pomóc. Współczuję, bo sam kiedyś znalazłem się w podobnej sytuacji i od tego czasu wiem, że w aucie nie można zostawiać nic wartościowego. Po tej przykrej akcji zapewne też będa już o tym pamiętać.
Sprawdzam zabezpieczenie mojego podręcznego dobytku i idę dalej. Jest przed południem i póki co pustki, lecz stopniowo zaczynają pojawiać się turystyczne grupki. Lokalsi niezbyt widoczni.