Po wejściu do samolotu mały zgrzyt. Podchodzę do swoich miejsc, a tam kobieta i kilkuletni chłopiec. Grzecznie przepraszam, bo mam miejscówkę pod oknem. Na to zbulwersowana matka wezwała stewkę, żeby im znalazła inne miejsca, bo chłopak lubi siedzieć przy oknie. No cóż, moje lekkie zakłopotanie prędko zmieniło się w radość.
:D Cudownie, trzy miejsca tylko dla mnie i brak dzieci w okolicy!
:mrgreen: Świadkiem sytuacji był siedzący w poprzedzającym rzędzie facet w stylu “na nomada” i sympatycznie, z ewidentnym hamerykańskim akcentem skomentował, że ktoś tu chyba lubi miejsca przy oknie. Dość szybko wykorzystał też rozrzedzenie sardynek w okolicy i dosiadł się do mnie. Jako, że Amerykanin, to od razu pomyślałem, że nudzić się nie będę i na rozpoczęcie "small talk" nie trzeba było długo czekać.
;)
Quote:
- Where are you from? - From Poland. - O, a ja się urodziłem we Wrocławiu!
Tak więc tym “Amerykaninem” był Bogdan, od 30 lat mieszkający w Chicago. Boguś okazał się wyjątkowo fajnym człowiekiem, który przy okazji był prawie wszędzie. “Sprzedał” mi kilka fajnych tipów podróżniczych, szczególnie związanych z Afryką. W obecnej podróży wybierał się jeszcze do Brazylii i Rio, więc w tej jednej kwestii mogłem też co nieco podpowiedzieć mu ja. Tak więc "small talk" zmienił się w "big talk" i 6 godzin lotu minęło w oka mgnieniu. Na koniec stwierdził, że jestem nietypowy jak na Polaka, bo zwykle od rodaków słyszy głównie “ku*wa i narzekanie”. Cóż, lubię “po naszemu” pomarudzić, ale staram się z tym walczyć, więc być może widać już jakieś efekty.
;) Jedzonko może szczególnie dobrze nie wygląda, ale jest smaczne.
Ciekawostką jest, że w przypadku tego lotu lotniskiem zapasowym jest SCL. Na forum o lotnictwie pisali, że kwestie bezpieczeństwa i ilości paliwa rozwiązuje się tak, że na podstawie prognoz pogody i danych historycznych ustala się punkt podjęcia decyzji, po którym nie ma powrotu. Ponadto, po minięciu tego miejsca, kontrola ruchu nie puszcza już nic w pobliże IPC, by nie narażać lotniska na zablokowanie pasa.
Po 6 godzinach lotu lądujemy na Mataveri. Pas lotniska ma ponad 3 km długości. Został on specjalnie wydłużony na mocy umowy Chile i USA, aby mógł być zapasowym lądowiskiem dla promów kosmicznych.
Z lotniska odbiera mnie host, pokazuje główną ulicę Hanga Roa i odwozi do kwaterki. Szybkie ogarnięcie się i ruszam na “miasto”.
Najważniejsza sprawa to kupić bilet do parku. W centrum turystycznym stoją banery z kodem QR przekierowujące do strony internetowej, gdzie można bilet kupić. Cena to 80 USD lub równowartość w CLP. Ponieważ mam peso, to chcę kupić na miejscu. Pokazują mi na kalkulatorze inną cenę niż na stronie, bo inaczej przeliczają USD. Mówię, że chciałbym zapłacić tyle co na oficjalnej stronie i wzywam kierownika. Nie są to oczywiście jakieś drastyczne różnice, ale chodzi o zasady. W międzyczasie pracownicy wykonali kilka telefonów. Kierownik nieugięty. No i po chwili śmieją mi się w twarz i pokazują, że właśnie zmienili cenę na stronie i że teraz już nie mam argumentów. No cóż, oczywiście zapłaciłem, ale niesmak pozostał.
Następnie zaglądam do sklepu spożywczego. Rzeczywiście jest drogo, nawet 2-3x drożej niż na lądzie i asortyment typowo wyspowy - bardzo ubogi. Wiele osób zabiera jedzenie ze sobą (LA pozwala na zabranie bagażu 2x32 kg). Ja tylko na dwa dni i z samym plecakiem (walizka została w hostelowej skrytce w Santiago), więc na kolację musi wystarczyć mi chińska zupka za kilkanaście złotych (nie żebym narzekał).
Pogoda taka sobie, dość chłodno i wietrznie, ale się rozpogadza. Idę na wulkan. Trasa z centrum Hanga Roa liczy ok. 8 km.
Wiem, że głupie, ale mnie ta nazwa nieco bawi.
:mrgreen:
Hmm, chyba to już widziałem. Ale nie, to Rano Kau, a nie Quilotoa.
Do Orongo dochodzę ok. 30 min. przed zamknięciem. Pytam czy mogę wejść. Niestety bez przewodnika się nie da i żadne negocjacje nie wchodzą w grę.
Cóż, pozostaje zrobić jeszcze kilka ujęć temu wyjątkowo malowniczemu kraterowi.
W drodze powrotnej, lokalsi jadący pickupem zatrzymali się i zaproponowali podwózkę. ?
Następnego dnia miałem jeden jedyny pełny dzień na wyspie. Planując Rapa Nui, zdecydowanie przydałby się jeszcze jeden, ale rozkład lotów był taki, że do wyboru miałem albo 2 albo 5 nocy na miejscu. Biorąc pod uwagę wielkość wyspy, ostatecznie zdecydowałem się na dwie. Duuużo wcześniej umówiłem sobie z polecanym na forum przewodnikiem - Nelsonem, całodzienny trip z uwzględnieniem wszystkich najważniejszych atrakcji. No i jest godzina 19:00-20:00, a Nelson pisze, że miał wypadek, rozwalił auto i nie da rady mnie jutro obwieźć. W zamian podał numer do innego przewodnika. Był on już jednak zajęty i jedyne co zaproponował, to wycieczkę po 12:00 i za cenę 3x taką jaką miałem ustaloną z Nelsonem. Napisałem też do hosta czy może coś poradzić. Stwierdził, żebym bez stresu szedł spać, a rano “uratujemy moją wycieczkę”. Ja jednak nie byłem tak wyluzowany, szczególnie w tych okolicznościach. Zaproponowałem więc Nelsonowi, że spróbuję wypożyczyć samochód na własną rękę i zabiorę go na zwiedzanie. Przystał na tę propozycję, podrzucił linki do lokalnych grupek fejsbukowych i dość szybko udało mi się załatwić samochód. Uff, chyba wycieczka uratowana. To jednak nie koniec problemów, ale o tym w następnym odcinku.
;)Następnego dnia rano sprawdzam, czy na pewno tu jestem i czy to wszystko mi się nie przyśniło.
;)
Niestety kolejnym problemem okazała się pogoda. Burza… i to taka, że nie szło wyściubić nosa z kwaterki. Prognoza mówiła, że poprawi się około 12:00-13:00. Nie pozostawało mi nic innego jak powiadomić Nelsona i właściciela auta, że ruszę jak tylko przestanie lać. Prognozy na szczęście były trafne i po 12:00 zaczęło się poprawiać. Samochód wypożyczony “na gębę” i jadę po Nelsona. Ewidentnie nie był on zachwycony koniecznością rozmawiania po angielsku, ale na szczęście nasz poziom był zbliżony, toteż całkiem dobrze się rozumieliśmy. Spytał, czy ma prowadzić. Mówię, że nie. Jak już się dorwę do kółka, to nie oddam.
;) Później generowało to wielkie oczy zdziwienia u innych przewodników, którzy pytali Nelsona - “czemu on cię wozi?”
:D Pierwszym punktem było stanowisko archeologiczne z rekonstrukcją wioski. Na wstępie sprawdzanie biletu, spisywanie danych z paszportu i sprawdzanie czy mam przewodnika.
;) Strasznie dużo biurokracji… Wioska nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia, ale na odbiór mógł wpłynąć fakt, że nadal wiało, trochę padało i generalnie było nieprzyjemnie.
Jedziemy dalej do Rano Raraku. Na wejściu te same procedury. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że do Rano Raraku można na bilecie do parku wejść tylko raz.
Zapytałem Nelsona o niedawny pożar w tym miejscu. Mówił, że spowodowało go bezmyślne wypalanie traw przez miejscowych. Wiele moai zostało podobno uszkodzonych, ale nie było to dla mnie widoczne. Nelson oczywiście w międzyczasie opowiadał o wyspie, walkach plemiennych, przewracaniu i ponownym stawianiu posągów, ale nie była to wiedza, która nie byłaby dostępna w sieci, więc nie będę się na ten temat rozpisywał.
W oddali widać już majaczące moai. Wreszcie są - jest magia.
;)
Tu z kolei, w zboczu kamieniołomu znajdują się moai niewygrzebane do końca. Ten jest ponoć największy ze wszystkich i ma ok. 25 metrów wysokości.
Na końcu szlaku znajduje się piękny widok na plażę Tongariki (ech, cholerna pogoda
:cry: ) oraz Moai Tukuturi - charakterystyczny, bo zupełnie różny z wyglądu i będący w pozycji klęczącej.
benedetti napisał:Nie obiecuję (choć to chyba i tak za duże słowa
;)), że relacja będzie live, ale zaczynajac ją, można przynajmniej domniemywać, że kiedyś będzie skończona. Zdrowie!@benedetti: z tym, że relacja nie będzie "(a)live" już się pogodziliśmy, ale nie dopuść do tego, żeby stała się zupełnie "dead"
:D !
benedetti napisał:Wie ktoś może co to jest, takie “ziemniaki”, które przekrojone wzdłuż mają wizualnie strukturę podobną do banana albo kiwi? Zawsze zapominałem o to miejscowych zapytać …Zapewne plantany, czyli tzw. banany warzywne.
Co do tego fragmentu:"Jest w tym coś, że Niemcy darzą Galapagos szczególnym zainteresowaniem. Jak już wcześniej pisałem, nacja ta, spośród narodów europejskich była tam przeze mnie zdecydowanie najczęściej spotykana",nie kwestionując tego, że Niemcy mogą faktycznie mieć jakiś szczególny sentyment do Galapagos, muszą oni czuć to samo z grubsza do 3/4 świata, bo gdziekolwiek bym nie dotarł, to właśnie gości z Niemiec zawsze jest najwięcej
:DI jeszcze słówko a propos poprzedniego odcinka - podejrzewam, że mieszkałem u autora tej mozaikowej rzeźby z marlinem i orką
;)gnam-se-sam,219,144662?start=100#p1262091
@tropikeyW moim odczuciu, na Galapagos odsetek Niemców - turystów był jednak zdecydowanie większy niż w innych rejonach świata, ale może to przypadek. Moje wrażenie jest takie, że w odległych od Europy lokacjach dominują Francuzi, ale nie jest to wyraźna dominacja.Niemcy, bądź co bądź też sporo kolonizowali. Na Samoa spotkałem swego czasu, takiego starszego jegomościa, który opowiadał o swoim dziadku, który był z Wermachtu niemieckim kolonizatorem. A pośród turystów i tak najczęściej spotykałem Francuzów.Faktycznie odpustowymi mozaikami Baquerizo Moreno stoi. A Twój hotel przypomina nieco hotel Wittmerów.
:Dhttps://www.tripadvisor.com/Hotel_Revie ... lands.html
Z tymi Francuzami to nigdy nie ma pewności, bo mogą to być też "Quebecczanie" (ja ich w każdym razie nie odróżniam
:D ).Na Fidżi, gdy na jednej z wysepek Yasawa spałem w 10-osobowym "dormie", oprócz mnie i jednego chłopaka z Kolumbii, resztę stanowili Niemcy
:D .Tak, czy inaczej, ta historia z pierwszymi osadnikami wielce interesująca
:)
Jedną z najfajniejszych części Santiago jest IMO Barrio Italia - gdzie jest niska, kameralna zabudowa, dużo fajnych knajpek, designerskich kawiarni, barów itp. Można tam niespiesznie spędzić trochę czasu z dala od wielkomiejskiej dżungli. Warto też odwiedzić Museo de la Memoria y los Derechos Humanos - wstęp jest darmowy - zwłaszcza jeśli ktoś słabo zna historię Chile, bo tam pozna jej najbardziej ponury rozdział.
@benedetti, czy mozesz podac kontakt do przewodnika z Rapa Nui, Nelsona? Czy mozesz tez podzielic sie szczegolami wypozyczenia samochodu (domyslam sie ze mogl to byc lokalny kontant od przewodnika, a nie wypozyczalnia z internetu)? Byc moze bede tam tez w marcu.
Po wejściu do samolotu mały zgrzyt. Podchodzę do swoich miejsc, a tam kobieta i kilkuletni chłopiec. Grzecznie przepraszam, bo mam miejscówkę pod oknem. Na to zbulwersowana matka wezwała stewkę, żeby im znalazła inne miejsca, bo chłopak lubi siedzieć przy oknie. No cóż, moje lekkie zakłopotanie prędko zmieniło się w radość. :D Cudownie, trzy miejsca tylko dla mnie i brak dzieci w okolicy! :mrgreen:
Świadkiem sytuacji był siedzący w poprzedzającym rzędzie facet w stylu “na nomada” i sympatycznie, z ewidentnym hamerykańskim akcentem skomentował, że ktoś tu chyba lubi miejsca przy oknie. Dość szybko wykorzystał też rozrzedzenie sardynek w okolicy i dosiadł się do mnie. Jako, że Amerykanin, to od razu pomyślałem, że nudzić się nie będę i na rozpoczęcie "small talk" nie trzeba było długo czekać. ;)
- From Poland.
- O, a ja się urodziłem we Wrocławiu!
Tak więc tym “Amerykaninem” był Bogdan, od 30 lat mieszkający w Chicago. Boguś okazał się wyjątkowo fajnym człowiekiem, który przy okazji był prawie wszędzie. “Sprzedał” mi kilka fajnych tipów podróżniczych, szczególnie związanych z Afryką. W obecnej podróży wybierał się jeszcze do Brazylii i Rio, więc w tej jednej kwestii mogłem też co nieco podpowiedzieć mu ja. Tak więc "small talk" zmienił się w "big talk" i 6 godzin lotu minęło w oka mgnieniu. Na koniec stwierdził, że jestem nietypowy jak na Polaka, bo zwykle od rodaków słyszy głównie “ku*wa i narzekanie”. Cóż, lubię “po naszemu” pomarudzić, ale staram się z tym walczyć, więc być może widać już jakieś efekty. ;)
Jedzonko może szczególnie dobrze nie wygląda, ale jest smaczne.
Ciekawostką jest, że w przypadku tego lotu lotniskiem zapasowym jest SCL. Na forum o lotnictwie pisali, że kwestie bezpieczeństwa i ilości paliwa rozwiązuje się tak, że na podstawie prognoz pogody i danych historycznych ustala się punkt podjęcia decyzji, po którym nie ma powrotu. Ponadto, po minięciu tego miejsca, kontrola ruchu nie puszcza już nic w pobliże IPC, by nie narażać lotniska na zablokowanie pasa.
Po 6 godzinach lotu lądujemy na Mataveri. Pas lotniska ma ponad 3 km długości. Został on specjalnie wydłużony na mocy umowy Chile i USA, aby mógł być zapasowym lądowiskiem dla promów kosmicznych.
Z lotniska odbiera mnie host, pokazuje główną ulicę Hanga Roa i odwozi do kwaterki. Szybkie ogarnięcie się i ruszam na “miasto”.
Najważniejsza sprawa to kupić bilet do parku. W centrum turystycznym stoją banery z kodem QR przekierowujące do strony internetowej, gdzie można bilet kupić. Cena to 80 USD lub równowartość w CLP. Ponieważ mam peso, to chcę kupić na miejscu. Pokazują mi na kalkulatorze inną cenę niż na stronie, bo inaczej przeliczają USD. Mówię, że chciałbym zapłacić tyle co na oficjalnej stronie i wzywam kierownika. Nie są to oczywiście jakieś drastyczne różnice, ale chodzi o zasady. W międzyczasie pracownicy wykonali kilka telefonów. Kierownik nieugięty. No i po chwili śmieją mi się w twarz i pokazują, że właśnie zmienili cenę na stronie i że teraz już nie mam argumentów. No cóż, oczywiście zapłaciłem, ale niesmak pozostał.
Następnie zaglądam do sklepu spożywczego. Rzeczywiście jest drogo, nawet 2-3x drożej niż na lądzie i asortyment typowo wyspowy - bardzo ubogi. Wiele osób zabiera jedzenie ze sobą (LA pozwala na zabranie bagażu 2x32 kg). Ja tylko na dwa dni i z samym plecakiem (walizka została w hostelowej skrytce w Santiago), więc na kolację musi wystarczyć mi chińska zupka za kilkanaście złotych (nie żebym narzekał).
Pogoda taka sobie, dość chłodno i wietrznie, ale się rozpogadza. Idę na wulkan. Trasa z centrum Hanga Roa liczy ok. 8 km.
Wiem, że głupie, ale mnie ta nazwa nieco bawi. :mrgreen:
Hmm, chyba to już widziałem. Ale nie, to Rano Kau, a nie Quilotoa.
Do Orongo dochodzę ok. 30 min. przed zamknięciem. Pytam czy mogę wejść. Niestety bez przewodnika się nie da i żadne negocjacje nie wchodzą w grę.
Cóż, pozostaje zrobić jeszcze kilka ujęć temu wyjątkowo malowniczemu kraterowi.
W drodze powrotnej, lokalsi jadący pickupem zatrzymali się i zaproponowali podwózkę. ?
Następnego dnia miałem jeden jedyny pełny dzień na wyspie. Planując Rapa Nui, zdecydowanie przydałby się jeszcze jeden, ale rozkład lotów był taki, że do wyboru miałem albo 2 albo 5 nocy na miejscu. Biorąc pod uwagę wielkość wyspy, ostatecznie zdecydowałem się na dwie. Duuużo wcześniej umówiłem sobie z polecanym na forum przewodnikiem - Nelsonem, całodzienny trip z uwzględnieniem wszystkich najważniejszych atrakcji. No i jest godzina 19:00-20:00, a Nelson pisze, że miał wypadek, rozwalił auto i nie da rady mnie jutro obwieźć. W zamian podał numer do innego przewodnika. Był on już jednak zajęty i jedyne co zaproponował, to wycieczkę po 12:00 i za cenę 3x taką jaką miałem ustaloną z Nelsonem. Napisałem też do hosta czy może coś poradzić. Stwierdził, żebym bez stresu szedł spać, a rano “uratujemy moją wycieczkę”. Ja jednak nie byłem tak wyluzowany, szczególnie w tych okolicznościach. Zaproponowałem więc Nelsonowi, że spróbuję wypożyczyć samochód na własną rękę i zabiorę go na zwiedzanie. Przystał na tę propozycję, podrzucił linki do lokalnych grupek fejsbukowych i dość szybko udało mi się załatwić samochód. Uff, chyba wycieczka uratowana. To jednak nie koniec problemów, ale o tym w następnym odcinku. ;)Następnego dnia rano sprawdzam, czy na pewno tu jestem i czy to wszystko mi się nie przyśniło. ;)
Niestety kolejnym problemem okazała się pogoda. Burza… i to taka, że nie szło wyściubić nosa z kwaterki. Prognoza mówiła, że poprawi się około 12:00-13:00. Nie pozostawało mi nic innego jak powiadomić Nelsona i właściciela auta, że ruszę jak tylko przestanie lać. Prognozy na szczęście były trafne i po 12:00 zaczęło się poprawiać. Samochód wypożyczony “na gębę” i jadę po Nelsona. Ewidentnie nie był on zachwycony koniecznością rozmawiania po angielsku, ale na szczęście nasz poziom był zbliżony, toteż całkiem dobrze się rozumieliśmy. Spytał, czy ma prowadzić. Mówię, że nie. Jak już się dorwę do kółka, to nie oddam. ;)
Później generowało to wielkie oczy zdziwienia u innych przewodników, którzy pytali Nelsona - “czemu on cię wozi?” :D
Pierwszym punktem było stanowisko archeologiczne z rekonstrukcją wioski.
Na wstępie sprawdzanie biletu, spisywanie danych z paszportu i sprawdzanie czy mam przewodnika. ;) Strasznie dużo biurokracji… Wioska nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia, ale na odbiór mógł wpłynąć fakt, że nadal wiało, trochę padało i generalnie było nieprzyjemnie.
Jedziemy dalej do Rano Raraku. Na wejściu te same procedury. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że do Rano Raraku można na bilecie do parku wejść tylko raz.
Zapytałem Nelsona o niedawny pożar w tym miejscu. Mówił, że spowodowało go bezmyślne wypalanie traw przez miejscowych. Wiele moai zostało podobno uszkodzonych, ale nie było to dla mnie widoczne.
Nelson oczywiście w międzyczasie opowiadał o wyspie, walkach plemiennych, przewracaniu i ponownym stawianiu posągów, ale nie była to wiedza, która nie byłaby dostępna w sieci, więc nie będę się na ten temat rozpisywał.
W oddali widać już majaczące moai. Wreszcie są - jest magia. ;)
Tu z kolei, w zboczu kamieniołomu znajdują się moai niewygrzebane do końca. Ten jest ponoć największy ze wszystkich i ma ok. 25 metrów wysokości.
Na końcu szlaku znajduje się piękny widok na plażę Tongariki (ech, cholerna pogoda :cry: ) oraz Moai Tukuturi - charakterystyczny, bo zupełnie różny z wyglądu i będący w pozycji klęczącej.