Zaraz po zaparkowaniu auta w Parque Nacional Alerce Andino, pojawia się koło mnie taki oto ewenement:
Owszem, widuję w Ameryce Południowej samochody na tablicach z Europy (ciekawe, że nigdy nie widziałem z USA, czy Kanady), ale są to zazwyczaj mniej lub bardziej specjalistyczne pojazdy do długich podróży, choćby takie, jakie widziałem w Petrohue. Najbardziej imponującymi w tej kategorii są specjalne wersje ciężarówek MAN (które spotykalem zarówno w Chile, jak i Peru, czy USA), jak np. ten pojazd:
Tu natomiast mamy parę austriackich emerytów, którzy przytargali swoją Dacię statkiem do Ameryki Południowej i tak sobie podróżują. Plan zakłada roczną "ekspedycję". Powodzenia!
Nie wiem od czego zależy, czy wstęp do danego parku narodowego jest płatny, czy nie. Za wejście do Alerce Andino zapłacić trzeba, choć - o dziwo - płatność można uiścić również w terminalu bezpośrednio przy wejściu (w innych odpłatnych parkach zakup biletu może być dokonany tylko online).
Przejście ścieżki do drzewa Alerce Milenario zajmuje około godziny w jedną stronę. Jest niemal płaska, za wyjątkiem ostatnich około stu metrów, gdzie jest do pokonania sporo drewnianych schodów. Drzewiasty Matuzalem rośnie bowiem na wzniesieniu, obok którego huczy całkiem spory Salto Chaicas.
Czytałem niedawno, że w położonym bliżej Pacyfiku parku narodowym Alerce Costero badane są od jakiegoś czasu drzewa (cyprysy patagońskie), których wiek ocenia się na ponad 5400 lat, podczas gdy dzierżące obecnie palmę pierwszeństwa drzewo z USA ma tych lat ok. 4850. Jest jeszcze pewien świerk w Szwecji, ale jego imponujący wiek (prawie 10000 lat) to wynik - jak czytałem - procesu klonowania. Owszem, korzenie są tak stare, ale to, co nad powierzchnią ziemi, rodzi się i obumiera.
W drodze powrotnej spotykam przy ścieżce to oto maleńkie zwierzatko:
Szukałem w sieci informacji o tym miniaturowym stworzeniu (nie licząc ogona, miał ten puchatek góra 7-8 cm), ale identycznego nie znalazłem. Niestety, na parkowej tablicy informacyjnej z tamtejszymi zwierzętami też go nie ma. Gdyby ktoś był nim zainteresowany, to dodam, że porusza się skacząc, niczym jakiś kieszonkowy kangur.
Już przy budynkach parkowych natrafiam jeszcze na lekceważącą ludzi karakarę. Być może jest w jakimś stopniu zaprzyjaźniona z pracownikami parku i stąd jej brak lęku wobec dwunożnych.
Wracam na wijącą się wzdłuż brzegu Carretera Austral, by dotrzeć na lotnisko.
Gdy jestem na przedmieściach Puerto Montt, organizm daje mi sygnały, że zbliża się pora karmienia, więc rozglądam się za restauracją z możliwością łatwego zaparkowania. Wybieram Toco Madera, mimo że oceny na poziomie 4,1 nieszczególnie zachęcają. Lokal jest jednak zaraz przy drodze i ma spory parking, więc logistycznie jest idealny.
Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń wobec otrzymanego łososia, więc ocenę na GM uważam za zaniżoną.
Przebijam się potem przez zakorkowane miasto i nawet nieco przed czasem pojawiam się na parkingu lotniska El Tepual. Nie mogę zlokalizować stanowiska Salfa Rent. Pomoc oferuje chłopaczek z lizakiem, który stoi zaraz za wjazdem na parking. Mówi, że jest pracownikiem Salfa i odbierze ode mnie auto. Posłusznie parkuję na wskazanym przez niego miejscu i wtedy nachodzi mnie myśl, że ja przecież nawet nie wiem, kim on w ogóle jest, bo nie ma na sobie nic, co wskazywałoby, że faktycznie pracuje w wypożyczalni. Wtedy on dopytuje, czy jestem Bartłomiej (czytają mnie tutaj "bartlomieh"
:D ), więc moje wątpliwości mijają, bo niby skąd jakiś cwaniak (na którego nieco ten chłopak wygląda), miałby wiedzieć, jak mam na imię. Po jakimś kwadransie od oddania mu auta wszelkie wątpliwości mijają, bo przychodzi mail z Salfa Rent potwierdzający zwrot.
Stanowiska LATAM są jeszcze nieczynne, więc spędzam trochę czasu na lotniskowych ławkach.
Zarówno w Toco Madera, jak i tu jestem nieustannie katowany coverami piosenek z lat przełomu lat 80-tych i 90-tych, z dużym naciskiem na Modern Talking, Bad Boys Blue itp. produkty niemieckiego rynku muzycznego. Tak duża dawka sprawia, że czuję się dziś już nieco przygnieciony niemiecką spuścizną na tych terenach
:D .
Stanowiska check in LATAM zostają otwarte, więc oddaję tam swój bagaż, przechodzę kontrolę bezpieczeństwa i jestem gotowy do lotu na północ Chile, wcale jednak nie tą najdalszą. O tym dokąd lecę, dowiecie się już jednak z kolejnego wpisu
;) .Kontynuując wątek rozpoczęty w poprzednim wpisie, czas wyjaśnić, że z Puerto Montt lecę najpierw do Santiago, a potem do La Sereny, z której wypożyczonym autem udam się do miejscowości Vicuña w dolinie Valle del Elqui. To będzie taka część wyjazdu... powiedzmy, że z wielkimi gwiazdami w rolach głównych
:D .
Po przejściu kontroli bezpieczeństwa na lotnisku w Puerto Montt idę do tutejszej Sala VIP. Jestem przyjemnie zaskoczony, bo salonik sprawia zupełnie przyzwoite wrażenie. Mają tu nawet rosół ze swego rodzaju lanymi kluskami! Nieco więcej o tym saloniku tutaj: viewtopic.php?f=15&t=117643&p=1762273#p1762273
Przed lotem wziąłem udział w licytacji na upgrade z klasy ekonomicznej do premium economy. Za odcinek PMC - SCL zaoferowałem 10 USD, a za odcinek SCL - LSC 5 USD. W obu przypadkach była to minimalna wartość "przebicia". Na ten pierwszy odcinek owe 10 USD okazało się wystarczające i otrzymałem upgrade, zaś na drugi lot moja oferta nie została zaakceptowana. Przyznam, że wziąłem udział w tej licytacji w zasadzie bardziej dla zabawy i z uwagi na niewielki koszt, ale jej wynik jest w sumie bardzo pozytywny. Jeśli już miałem dostać upgrade, to zależało mi właśnie na tym pierwszym odcinku, który trwa prawie 2 godziny (drugi to tylko 45 minut). Poza tym, otrzymując miejsce w kabinie premium (w pierwszym rzędzie) będę mógł w Santiago opuścić samolot, jako pierwszy, a akurat dziś ma to znaczenie (dlaczego? O tym za moment). Jakimś bonusem może być też nieco większy catering pokładowy. Wreszcie, mimo że w kabinie ekonomicznej miałem miejsce przy wyjściu awaryjnym, fotel w klasie premium economy ma tą zaletę, że nikt koło mnie nie siedzi, a miejsca na nogi jest z grubsza tyle samo.
Zasiadam zatem w moim miejscu 1C i startujemy do La Sereny.
Mój dalszy plan jest bardzo cwany i chytry
:D W Santiago będę ok. 23:30, a lot do La Sereny jest ok. 7:50. Czy jest sens na ten czas opuszczać lotnisko? Oczywiście, że nie! I tu wracamy do tematu saloniku w Santiago (terminal nacional), W którym byłem już w celach weryfikacyjnych, a że wynik testu był pozytywny, uznałem, że właśnie tam spędzę tę noc
;)
Na razie jestem jednak jeszcze w trakcie lotu LA 66. Zjadam otrzymaną w ramach poczęstunku solidną i smaczną bułę i idę (choć na godzinkę) w kimono.
Po wylądowaniu (zgodnie z przewidywaniami) jestem pierwszym pasażerem wychodzącym z samolotu, więc już po chwili stoję w recepcji Salon VIP Pacific Club. Pierwsze kroki kieruję do łazienki z prysznicem. Na wizytę w nim zostaję wyposażony w jednorazowe "ręczniki" - wykonane z takiego samego materiału papieropodobnego, jak grube serwetki restauracyjne, tylko że kilkukrotnie większe. Jakoś tam się tym wytrzeć można, ale przydałby się co najmniej jeden więcej.
Po zakończeniu oblucji mogę iść spać. Udaje mi się dorwać ostatni wolny fotel z podnóżkiem. Oto moje "łóżko"
:D
Teraz wystarczy już tylko nastawić budzik w telefonie, założyć opaskę na oczy i wygłuszające słuchawki na uszy, włączyć po cichu podcast muzyczny z RNŚ, a sen przyjdzie momentalnie. Dzięki chilijskiemu Pisco, w objęciach Morfeusza udaje mi się pozostać przez jakieś 3 godziny.
Kolejny lot jest punktualny i w La Serena lądujemy ok. 8:30. Jestem mocno zaniepokojony, bo zgodnie z prognozą, miałem mieć w tym regionie 3 dni bezchmurnego nieba, a zamiast tego jest gruba warstwa stalowej pierzyny, przez którą nic się nie przebija. Odbieram auto (tym razem mały Hyundai i10 z wypożyczalni Mitta) i ruszam do oddalonej o niecałe 60 km miejscowości Vicuña.
Czy to możliwe, by na tak stosunkowo krótkim dystansie pogoda się poprawiła? Mija pierwszych 10 km, potem 20, 30... Ciągle chmury. Po ok. 40 km docieram do zbiornika Embalse Puclaro i oto staje się cud! Gdy mijam to miejsce, chmury momentalnie znikają, zupełnie, jakby istniała tu jakaś niewidzialna granica nie pozwalająca na to, by przemieszczały się one dalej wgłąb Valle del Elqui.
Jak mi to wkrótce wyjaśniono, ów zbiornik wyznacza miejsce, gdzie przebiega granica, do której docierają chmury znad Pacyfiku, zalegające niemal codziennie nad La Serena. Od tej granicy zaczyna się obszar, w którym słońce świeci średnio przez 280 dni w roku.
Jestem zatem uratowany! Dlaczego to bezchmurne niebo jest takie ważne? Bo to warunek sine qua non dla oglądania wieczorami owych "wielkich gwiazd", o których wspomniałem wcześniej! Teraz, gdy na niebie nie widzę najmniejszego nawet obłoczka, ostatnie kilometry dzielące mnie od Vicuña przejeżdżam z uśmiechem na twarzy
:)
Miasteczko Vicuña nie jest duże i wszędzie można dość szybko dojść na piechotę, jednak położenie hotelu niemal przy Plaza de Armas jest mi i tak na rękę, bo jest to z grubsza środek miejscowości. Co prawda, bezpłatny parking znajduje się poza terenem hotelu, ale dojście do niego nie trwa dłużej, niż 3 minuty. Dostaję dwupokojowy i bardzo przestronny apartament. Jest tu aż nadto miejsca dla jednej osoby, ale oczywiście nie narzekam
:)
Brakuje mi jedynie jakiegoś tarasu, czy balkonu, ale 2 piętra wyżej jest ogromny taras na dachu budynku, a w ogrodzie basen.
Atrakcje Valle del Elqui opiszę w kolejnym wpisie, już wkrótce (bo mam nadzieję, że zauważyliście, jakiego przyspieszenia dostałem
:D ).Rozszyfrowałeś mnie
:DDo Valle del Elqui przyjeżdża się przede wszystkim po to, by (kolejność jest przypadkowa i absolutnie nie odzwierciedla moich preferencji
:D ):
1) pić Pisco tam, gdzie ono powstaje
oraz
2) obserwować nocne niebo, gwiazdy, planety i inne ciała niebieskie tam, gdzie widać je najlepiej na całym świecie.
Zatem po kolei....
Vicuña i Pisco Elqui, to miejscowości, pomiędzy którymi leży ojczyzna pisco, czyli wysokoprocentowego (od ok. 33 do ok. 45%) alkoholu produkowanego według ściśle określonych reguł z kilku rosnących tu odmian winogron. Jak być może wiecie, z tą "ojczyzną" to niekoniecznie musi być prawda, bo całkowicie odmienne zdanie na ten temat mają Peruwiańczycy, ale zostawmy ten spór zainteresowanym stronom. Z resztą, różnice między napojami produkowanymi w tych krajach są ponoć na tyle duże (tak mi mówiono w Vicuña), że można chyba mówić po prostu o dwóch niezależnych i równorzędnych gałęziach tej samej winnej latorośli (że posłużę się takim biblijnym sformułowaniem
:D ).
Jest kilku producentów, którzy umożliwiają zwiedzanie ich wytwórni wraz z degustacją produktów i (co z pewności mile przez nich widziane) zakupem przynajmniej jednej flaszeczki. Na mojej liście znalazły się m. in.:
Mój wybór padł na to ostatnie miejsce, pomimo mocno (moim zdaniem) nietrafionej nazwy. W pierwszym momencie sądziłem, że to jakiś targ z rekodziełem i pamiątkami, ale w końcu uświadomiłem sobie, że to jeden z największych producentów pisco w Chile (jest to spółdzielnia zrzeszajaca ponad 800 członków). Byłoby dla nich dużo lepiej, gdyby zamiast tego nieszczęsnego "centro turístico" dali potencjalnym odwiedzającym jasno do zrozumienia, czego się mogą tam spodziewać.
Co prawda, w przeciwieństwie do innych pisquerii, pobierają tu opłatę za zwiedzanie (5000 CLP), ale przekonała mnie bliska odległość od hotelu (na wypadek, gdybym uznał po wizycie, że powrót autem to nie najlepszy wybór), możliwość skorzystania z anglojęzycznego przewodnika i rozmiar zakładu produkcyjnego, który jest udostępniony gościom.
Na oprowadzanie po angielsku stawiam się tylko ja i jakiś Chińczyk. Sympatyczna przewodniczka prowadzi nas do składającego się z kilku sal muzeum z ciekawą ekspozycją, potem przechodzimy przez poszczególne etapy produkcji, od miejsca, do którego przywożone są winogrona, aż do magazynów z beczkami oraz hali, w której butelkowane są różne rodzaje pisco.
Czyżby promocja Aeromexico?
:lol: Pozdrawiamy z Chile ciut mniej znanego na forum. Przyznam szczerze, że też ostatecznie nasze plany poszły w stronę mniej standardowych miejsc, choć nadal dość turystycznych, dlatego bardzo jestem ciekawy twojej trasy. Więc żeby było tematycznie do relacji i forum to na zdjęciu darmowe muzeum Akordeonów w Chonchi.
nie jest łatwo na telefonie dodać zdjęcie spełniające wymogi forum
:(
Dzięki uprzejmości Bartka i @jaco027, który nas zaswatał, mogłem przeżyć kilka pięknych dni, w świetnym towarzystwie na łonie fantastycznej (według mnie niedocenianej) chilijskiej natury.Na wspólne wieczornoweekendowe wypady do barów-pubów Bellavisty zabrakło czasu, bo sił to @tropikey odmówić nie sposób ??Ja już niestety pożegnałem Bartka i Chile, męczę się w TK 216 przez kolejne 17h?Dzięki wielkie raz jeszcze i do kolejnego ??
O! widzę, że na F4F pojawiło się Termas del Plomo! jakiś już czas temu napatoczyłem się w internecie na info, że coś takiego jest i zdjęcia spowodowały, że coraz bardziej mnie to Chile korci. Co do samej kąpieli - jak z temperaturą (w sieci pisze, że 28 st.C, ale bardziej o odczucia "na skórze" mi chodzi), jak głębokość? czy gacie się nie brudzą od tej wody (tam się w ogóle, zwyczajowo, w gatkach czy bez się kąpie?), czy dno kamieniste?, bez butów do wody spoko jest?
Wciąż jestem pod wrażeniem Twojej pamięci, do nazw odwiedzonych miejsc. Ja nadal nie wiem, czy z Santiago wylądowałem w Malepuco, czy Temuco?Raphael napisał:O! widzę, że na F4F pojawiło się Termas del Plomo! jakiś już czas temu napatoczyłem się w internecie na info, że coś takiego jest i zdjęcia spowodowały, że coraz bardziej mnie to Chile korci. Co do samej kąpieli - jak z temperaturą (w sieci pisze, że 28 st.C, ale bardziej o odczucia "na skórze" mi chodzi), jak głębokość? czy gacie się nie brudzą od tej wody (tam się w ogóle, zwyczajowo, w gatkach czy bez się kąpie?), czy dno kamieniste?, bez butów do wody spoko jest?Buty nie są wymagane, choć wskazane. Ja już na wejściu zaliczyłem wywrotkę, kamienie są obłe i śliskie. Tekstylia raczej wymagane, choć strażników tego pilnujących nie widzieliśmy ?Temperatura i głębokość (~1m.)idealna do długiego moczenia.Woda różni się wyglądem od źródeł np.Islandii, ale na ciemnych spodenkach brudu nie widać, więc można z niej korzystać .Kąpałem się niejednokrotnie w mniej ponętnych miejscach ?@tropikey, wrzucaj następne posty,bo mnie ciekawość zżera widoków, dni następujących po moim wyjeździe ?
@tropikey - bardzo, bardzo lubie czytac Twoje relacje. I bardzo mi po drodze z Twoim stylem podrozowania, wiec mnostwo dla mnie pozytecznych informacji, ale za cholere nie kumam jak mozna przyjac tyle lososia w tak krotkim czasie
:DDD
Dziś zjadłem łososia w saloniku w WAW i chyba najbardziej w tym momencie doceniłem, jak dobre były te w Chile. Rzeczne, pacyficzne, mniejsze, większe, ale zawsze świeżutkie i pyszniutkie. Nie, żeby ten w saloniku był jakiś śmierdzący i stary, ale jednak inny. Napiszę tylko, że repertuar się jednak nieco zmieni.
@tropikey dzięki za świetną - jak zwykle - relację. Podzielisz się organizatorem tej wycieczki do 3 winnic? Za pół roku będę w Santiago - rzeczywiście jest to dobry pomysł na dzień powrotu...
Świetna relacja po nieznanych miejscach kraju, który też trochę liznąłem aczkolwiek dotarłem tylko do Las Trancas. No i mamy znakomity przewodnik na przyszłość, super, że podajesz mnóstwo linków i danych do wykorzystania w następnej podróży do Chile.
tropikey napisał: zasadniczym celem relacji nie jest wpływanie na cudze wybory
;) .A co jest? Można założyć, że Pauzaniasz nie spodziewał się, że jego czytelnicy wsiądą en masse na triremy i popłyną weryfikować świat zobaczony i zrelacjonowany przez niego, Marco Polo pisząc Opisanie świata też raczej nie liczył na naśladowców ale te bardziej współczesne piśmiennictwo podróżnicze, wszelkie travelogi, (foto)relacje, sprawozdania i reportaże zazwyczaj pisane są z "zamiarem ewentualnym". No chyba, że autor ma takie pióro (Theroux, Durrell, Greene, Evelyn Waugh, etc), że stanowią wartość literacką in its own right.
Relacja - przynajmniej według tego, jak ja rozumiem to słowo - to opis tego co się widziało i przeżyło.Celem relacji jest zatem przekazanie jej czytelnikom opisu rzeczy, miejsc i zjawisk, które się widziało (np. w trakcie podróży), a nie zachęcanie ich do takiego, czy innego zachowania. Jeśli nawet ktoś pod wpływem relacji decyduje się np. na wyjazd do Chile (albo wręcz przeciwnie, rezygnuje z takiego wyjazdu), to jest to co najwyżej skutek uboczny tej relacji. Jeśli zatem sugerujesz, że pisząc niniejszą relację miałem na celu zachęcenie kogoś do wyjazdu do Chile, to mylisz się. Celem tej relacji było opisanie tego, w jaki sposób przebiegł mój pobyt w tym kraju.
tropikey napisał:może Unia i kraje Mercosur podpiszą wreszcie umowę handlową, wtedy zaś możemy spodziewać się napływu tego bardzo przyjemnego napitku również do Polski.Taki niewątpliwy plus owego porozumienia, niestety nie byłby w stanie zrekompensować, jego negatywów. Obawiam się, że słynne onegdaj steki, też nie stanowiłyby masy amerykańskiego eksportu, a tą stanowiłby głównie produkty agro z gliofosatem itp. preparatami.
Mocno się nakręciłem by wreszcie polecieć do Chile (ciągle nachodzą mnie chwile złości, że nie kupiłem dealu LH z AMS chyba 3 lata temu).Fajna relacja
;)
Zaraz po zaparkowaniu auta w Parque Nacional Alerce Andino, pojawia się koło mnie taki oto ewenement:
Owszem, widuję w Ameryce Południowej samochody na tablicach z Europy (ciekawe, że nigdy nie widziałem z USA, czy Kanady), ale są to zazwyczaj mniej lub bardziej specjalistyczne pojazdy do długich podróży, choćby takie, jakie widziałem w Petrohue. Najbardziej imponującymi w tej kategorii są specjalne wersje ciężarówek MAN (które spotykalem zarówno w Chile, jak i Peru, czy USA), jak np. ten pojazd:
https://youtu.be/5SjVlHMoemU
Tu natomiast mamy parę austriackich emerytów, którzy przytargali swoją Dacię statkiem do Ameryki Południowej i tak sobie podróżują. Plan zakłada roczną "ekspedycję". Powodzenia!
Nie wiem od czego zależy, czy wstęp do danego parku narodowego jest płatny, czy nie. Za wejście do Alerce Andino zapłacić trzeba, choć - o dziwo - płatność można uiścić również w terminalu bezpośrednio przy wejściu (w innych odpłatnych parkach zakup biletu może być dokonany tylko online).
Przejście ścieżki do drzewa Alerce Milenario zajmuje około godziny w jedną stronę. Jest niemal płaska, za wyjątkiem ostatnich około stu metrów, gdzie jest do pokonania sporo drewnianych schodów. Drzewiasty Matuzalem rośnie bowiem na wzniesieniu, obok którego huczy całkiem spory Salto Chaicas.
Czytałem niedawno, że w położonym bliżej Pacyfiku parku narodowym Alerce Costero badane są od jakiegoś czasu drzewa (cyprysy patagońskie), których wiek ocenia się na ponad 5400 lat, podczas gdy dzierżące obecnie palmę pierwszeństwa drzewo z USA ma tych lat ok. 4850. Jest jeszcze pewien świerk w Szwecji, ale jego imponujący wiek (prawie 10000 lat) to wynik - jak czytałem - procesu klonowania. Owszem, korzenie są tak stare, ale to, co nad powierzchnią ziemi, rodzi się i obumiera.
W drodze powrotnej spotykam przy ścieżce to oto maleńkie zwierzatko:
Szukałem w sieci informacji o tym miniaturowym stworzeniu (nie licząc ogona, miał ten puchatek góra 7-8 cm), ale identycznego nie znalazłem. Niestety, na parkowej tablicy informacyjnej z tamtejszymi zwierzętami też go nie ma. Gdyby ktoś był nim zainteresowany, to dodam, że porusza się skacząc, niczym jakiś kieszonkowy kangur.
Już przy budynkach parkowych natrafiam jeszcze na lekceważącą ludzi karakarę. Być może jest w jakimś stopniu zaprzyjaźniona z pracownikami parku i stąd jej brak lęku wobec dwunożnych.
Wracam na wijącą się wzdłuż brzegu Carretera Austral, by dotrzeć na lotnisko.
Gdy jestem na przedmieściach Puerto Montt, organizm daje mi sygnały, że zbliża się pora karmienia, więc rozglądam się za restauracją z możliwością łatwego zaparkowania. Wybieram Toco Madera, mimo że oceny na poziomie 4,1 nieszczególnie zachęcają. Lokal jest jednak zaraz przy drodze i ma spory parking, więc logistycznie jest idealny.
https://maps.app.goo.gl/BZMF75jeFYkqQRo28
Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń wobec otrzymanego łososia, więc ocenę na GM uważam za zaniżoną.
Przebijam się potem przez zakorkowane miasto i nawet nieco przed czasem pojawiam się na parkingu lotniska El Tepual. Nie mogę zlokalizować stanowiska Salfa Rent. Pomoc oferuje chłopaczek z lizakiem, który stoi zaraz za wjazdem na parking. Mówi, że jest pracownikiem Salfa i odbierze ode mnie auto. Posłusznie parkuję na wskazanym przez niego miejscu i wtedy nachodzi mnie myśl, że ja przecież nawet nie wiem, kim on w ogóle jest, bo nie ma na sobie nic, co wskazywałoby, że faktycznie pracuje w wypożyczalni. Wtedy on dopytuje, czy jestem Bartłomiej (czytają mnie tutaj "bartlomieh" :D ), więc moje wątpliwości mijają, bo niby skąd jakiś cwaniak (na którego nieco ten chłopak wygląda), miałby wiedzieć, jak mam na imię. Po jakimś kwadransie od oddania mu auta wszelkie wątpliwości mijają, bo przychodzi mail z Salfa Rent potwierdzający zwrot.
Stanowiska LATAM są jeszcze nieczynne, więc spędzam trochę czasu na lotniskowych ławkach.
Zarówno w Toco Madera, jak i tu jestem nieustannie katowany coverami piosenek z lat przełomu lat 80-tych i 90-tych, z dużym naciskiem na Modern Talking, Bad Boys Blue itp. produkty niemieckiego rynku muzycznego. Tak duża dawka sprawia, że czuję się dziś już nieco przygnieciony niemiecką spuścizną na tych terenach :D .
Stanowiska check in LATAM zostają otwarte, więc oddaję tam swój bagaż, przechodzę kontrolę bezpieczeństwa i jestem gotowy do lotu na północ Chile, wcale jednak nie tą najdalszą. O tym dokąd lecę, dowiecie się już jednak z kolejnego wpisu ;) .Kontynuując wątek rozpoczęty w poprzednim wpisie, czas wyjaśnić, że z Puerto Montt lecę najpierw do Santiago, a potem do La Sereny, z której wypożyczonym autem udam się do miejscowości Vicuña w dolinie Valle del Elqui. To będzie taka część wyjazdu... powiedzmy, że z wielkimi gwiazdami w rolach głównych :D .
https://maps.app.goo.gl/FHmR6LB3L5wAi9PQ9
Po przejściu kontroli bezpieczeństwa na lotnisku w Puerto Montt idę do tutejszej Sala VIP. Jestem przyjemnie zaskoczony, bo salonik sprawia zupełnie przyzwoite wrażenie. Mają tu nawet rosół ze swego rodzaju lanymi kluskami! Nieco więcej o tym saloniku tutaj: viewtopic.php?f=15&t=117643&p=1762273#p1762273
Przed lotem wziąłem udział w licytacji na upgrade z klasy ekonomicznej do premium economy. Za odcinek PMC - SCL zaoferowałem 10 USD, a za odcinek SCL - LSC 5 USD. W obu przypadkach była to minimalna wartość "przebicia". Na ten pierwszy odcinek owe 10 USD okazało się wystarczające i otrzymałem upgrade, zaś na drugi lot moja oferta nie została zaakceptowana.
Przyznam, że wziąłem udział w tej licytacji w zasadzie bardziej dla zabawy i z uwagi na niewielki koszt, ale jej wynik jest w sumie bardzo pozytywny. Jeśli już miałem dostać upgrade, to zależało mi właśnie na tym pierwszym odcinku, który trwa prawie 2 godziny (drugi to tylko 45 minut). Poza tym, otrzymując miejsce w kabinie premium (w pierwszym rzędzie) będę mógł w Santiago opuścić samolot, jako pierwszy, a akurat dziś ma to znaczenie (dlaczego? O tym za moment). Jakimś bonusem może być też nieco większy catering pokładowy. Wreszcie, mimo że w kabinie ekonomicznej miałem miejsce przy wyjściu awaryjnym, fotel w klasie premium economy ma tą zaletę, że nikt koło mnie nie siedzi, a miejsca na nogi jest z grubsza tyle samo.
Zasiadam zatem w moim miejscu 1C i startujemy do La Sereny.
Mój dalszy plan jest bardzo cwany i chytry :D
W Santiago będę ok. 23:30, a lot do La Sereny jest ok. 7:50. Czy jest sens na ten czas opuszczać lotnisko? Oczywiście, że nie! I tu wracamy do tematu saloniku w Santiago (terminal nacional), W którym byłem już w celach weryfikacyjnych, a że wynik testu był pozytywny, uznałem, że właśnie tam spędzę tę noc ;)
Na razie jestem jednak jeszcze w trakcie lotu LA 66. Zjadam otrzymaną w ramach poczęstunku solidną i smaczną bułę i idę (choć na godzinkę) w kimono.
Po wylądowaniu (zgodnie z przewidywaniami) jestem pierwszym pasażerem wychodzącym z samolotu, więc już po chwili stoję w recepcji Salon VIP Pacific Club. Pierwsze kroki kieruję do łazienki z prysznicem. Na wizytę w nim zostaję wyposażony w jednorazowe "ręczniki" - wykonane z takiego samego materiału papieropodobnego, jak grube serwetki restauracyjne, tylko że kilkukrotnie większe. Jakoś tam się tym wytrzeć można, ale przydałby się co najmniej jeden więcej.
Po zakończeniu oblucji mogę iść spać. Udaje mi się dorwać ostatni wolny fotel z podnóżkiem. Oto moje "łóżko" :D
Teraz wystarczy już tylko nastawić budzik w telefonie, założyć opaskę na oczy i wygłuszające słuchawki na uszy, włączyć po cichu podcast muzyczny z RNŚ, a sen przyjdzie momentalnie.
Dzięki chilijskiemu Pisco, w objęciach Morfeusza udaje mi się pozostać przez jakieś 3 godziny.
Gdyby ktoś szukał więcej informacji o tym saloniku, to krótką recenzję zamieściłem tutaj: viewtopic.php?f=15&t=117643&p=1762388#p1762388
Kolejny lot jest punktualny i w La Serena lądujemy ok. 8:30. Jestem mocno zaniepokojony, bo zgodnie z prognozą, miałem mieć w tym regionie 3 dni bezchmurnego nieba, a zamiast tego jest gruba warstwa stalowej pierzyny, przez którą nic się nie przebija. Odbieram auto (tym razem mały Hyundai i10 z wypożyczalni Mitta) i ruszam do oddalonej o niecałe 60 km miejscowości Vicuña.
Czy to możliwe, by na tak stosunkowo krótkim dystansie pogoda się poprawiła? Mija pierwszych 10 km, potem 20, 30... Ciągle chmury. Po ok. 40 km docieram do zbiornika Embalse Puclaro i oto staje się cud! Gdy mijam to miejsce, chmury momentalnie znikają, zupełnie, jakby istniała tu jakaś niewidzialna granica nie pozwalająca na to, by przemieszczały się one dalej wgłąb Valle del Elqui.
Jak mi to wkrótce wyjaśniono, ów zbiornik wyznacza miejsce, gdzie przebiega granica, do której docierają chmury znad Pacyfiku, zalegające niemal codziennie nad La Serena. Od tej granicy zaczyna się obszar, w którym słońce świeci średnio przez 280 dni w roku.
Jestem zatem uratowany! Dlaczego to bezchmurne niebo jest takie ważne? Bo to warunek sine qua non dla oglądania wieczorami owych "wielkich gwiazd", o których wspomniałem wcześniej!
Teraz, gdy na niebie nie widzę najmniejszego nawet obłoczka, ostatnie kilometry dzielące mnie od Vicuña przejeżdżam z uśmiechem na twarzy :)
Melduję się w hotelu Terral.
https://maps.app.goo.gl/LdJdBQuJTmLpnLCv9
Miasteczko Vicuña nie jest duże i wszędzie można dość szybko dojść na piechotę, jednak położenie hotelu niemal przy Plaza de Armas jest mi i tak na rękę, bo jest to z grubsza środek miejscowości. Co prawda, bezpłatny parking znajduje się poza terenem hotelu, ale dojście do niego nie trwa dłużej, niż 3 minuty.
Dostaję dwupokojowy i bardzo przestronny apartament. Jest tu aż nadto miejsca dla jednej osoby, ale oczywiście nie narzekam :)
Brakuje mi jedynie jakiegoś tarasu, czy balkonu, ale 2 piętra wyżej jest ogromny taras na dachu budynku, a w ogrodzie basen.
Atrakcje Valle del Elqui opiszę w kolejnym wpisie, już wkrótce (bo mam nadzieję, że zauważyliście, jakiego przyspieszenia dostałem :D ).Rozszyfrowałeś mnie :DDo Valle del Elqui przyjeżdża się przede wszystkim po to, by (kolejność jest przypadkowa i absolutnie nie odzwierciedla moich preferencji :D ):
1) pić Pisco tam, gdzie ono powstaje
oraz
2) obserwować nocne niebo, gwiazdy, planety i inne ciała niebieskie tam, gdzie widać je najlepiej na całym świecie.
Zatem po kolei....
Vicuña i Pisco Elqui, to miejscowości, pomiędzy którymi leży ojczyzna pisco, czyli wysokoprocentowego (od ok. 33 do ok. 45%) alkoholu produkowanego według ściśle określonych reguł z kilku rosnących tu odmian winogron.
Jak być może wiecie, z tą "ojczyzną" to niekoniecznie musi być prawda, bo całkowicie odmienne zdanie na ten temat mają Peruwiańczycy, ale zostawmy ten spór zainteresowanym stronom. Z resztą, różnice między napojami produkowanymi w tych krajach są ponoć na tyle duże (tak mi mówiono w Vicuña), że można chyba mówić po prostu o dwóch niezależnych i równorzędnych gałęziach tej samej winnej latorośli (że posłużę się takim biblijnym sformułowaniem :D ).
Jest kilku producentów, którzy umożliwiają zwiedzanie ich wytwórni wraz z degustacją produktów i (co z pewności mile przez nich widziane) zakupem przynajmniej jednej flaszeczki. Na mojej liście znalazły się m. in.:
1) Destylarnia Pani Józefy
https://maps.app.goo.gl/w5JFgVMDYiS7e7nDA
2) Pisquera ABA
https://maps.app.goo.gl/WX6s4GaWzq1eCNX87
3) Pisquera Mistral
https://maps.app.goo.gl/9vPcyc912R9HDrNb6
i
4) Centrum Turystyki Capel
https://maps.app.goo.gl/onvfTpzKqAMixcce7
Mój wybór padł na to ostatnie miejsce, pomimo mocno (moim zdaniem) nietrafionej nazwy. W pierwszym momencie sądziłem, że to jakiś targ z rekodziełem i pamiątkami, ale w końcu uświadomiłem sobie, że to jeden z największych producentów pisco w Chile (jest to spółdzielnia zrzeszajaca ponad 800 członków). Byłoby dla nich dużo lepiej, gdyby zamiast tego nieszczęsnego "centro turístico" dali potencjalnym odwiedzającym jasno do zrozumienia, czego się mogą tam spodziewać.
Co prawda, w przeciwieństwie do innych pisquerii, pobierają tu opłatę za zwiedzanie (5000 CLP), ale przekonała mnie bliska odległość od hotelu (na wypadek, gdybym uznał po wizycie, że powrót autem to nie najlepszy wybór), możliwość skorzystania z anglojęzycznego przewodnika i rozmiar zakładu produkcyjnego, który jest udostępniony gościom.
Na oprowadzanie po angielsku stawiam się tylko ja i jakiś Chińczyk. Sympatyczna przewodniczka prowadzi nas do składającego się z kilku sal muzeum z ciekawą ekspozycją, potem przechodzimy przez poszczególne etapy produkcji, od miejsca, do którego przywożone są winogrona, aż do magazynów z beczkami oraz hali, w której butelkowane są różne rodzaje pisco.