Swoją drogą, zarówno tutejszy Rodaviario de Buses, jak i Ibis, mają jedne z najładniejszych lokalizacji na świecie (w swoich kategoriach).
Idąc do końca deptaka (na północy Ameryki Południowej, zwałby się on "Malecón") docieram do miniaturowego skansenu kolejnictwa oraz przystani, z której odpływają statki obwożące turystów po zatoce.
Zmierzch zapada tu dopiero po 20:00, więc mogę jeszcze odwiedzić Frutillar Bajo. Jadę najpierw do Llanquihue, skąd podziwiam (zamglone nieco) wulkany leżące po drugiej stronie jeziora i potem drogą nad jeziorem do głównego celu.
w którym akurat w dniu mojej wizyty odbywało się przedstawienie, więc miasteczko przeżywało oblężenie,
2) kilkudziesięciu domów stojących tu (niekoniecznie w oryginalnej formie) od XIX w., gdy przybyli tu osadnicy z Niemiec. Każdy z domów (faktycznie, wyglądają, jak żywcem wyjęte gdzieś z Saksonii, czy Hesji) ma swój precyzyjny opis, do którego dotrzeć można przez znajdujący się przy nim kod QR. Prowadzi on do strony https://frutillarpatrimonial.cl/
Nie wiem, jak to sobie tłumaczyć, ale przytrafiła mi się tam taka historyjka.... Chodzę sobie już od dłuższego czasu po tym Frutillar i nie wiem jeszcze o tych kodach QR z opisami domów. Zatrzymuję się przy kolejnym z nich i dopiero wtedy zauważam kamień z kodem, wchodzę w jego opis i czytam najpierw, że nazywa się "Casa Dom". Hmmm, że "der Dom", "katedra"? Byłoby to dość dziwne. No, ale, że polski "dom"? Czytam zatem dalej i okazuje się, że jego budowniczy i pierwszy właściciel, niejaki Rudolf Eduard Kusch Grieser urodził się w 1863 r. w Karthaus, czyli.... Kartuzach! Co prawda, po kaszubsku dom, to raczej "chëcz", ale "dóm" też jest używany. A jak jeszcze dodać do tego, że mój ojciec pochodzi z miejscowości leżącej zaledwie 7 km od Kartuz, a my sami mamy domek letni 5 km dalej, historia nabiera jeszcze większych rumieńców. Przypadek?
Oczywiście, nie doszukuję się tu na siłę powiązań jakiegokolwiek rodzaju, ale poczułem się, jakby ten dom w jakiś sposób wezwał mnie, bym to właśnie przy nim zainteresował się mieszkańcami Frutillar. Podejrzewam, że znajdzie się tam więcej podobnych przypadków, gdy poczytam sobie tą stronę dogłębniej (jak choćby to, że ojciec Rudolfa pochodził z Schneidemühl, czyli Piły).
Dzień chyli się ku końcowi. Wracam do Puerto Montt, gdzie wpadam na kolację do peruwiańskiego lokalu Tanpu i zjadam kolejną wersję łososia (ponownie wyśmienitą).
No to "dobri nocë", jak być może mówili wieczorem przynajmniej mieszkańcy Casa Dom....Na mój jedyny pełny dzień w tej okolicy zaplanowałem wycieczkę nad rzekę Petrohue i jezioro Todos los Santos.
Niestety, jest dziś dość pochmurno, choć nie pada. Gdzieniegdzie przebija jednak słońce, więc mam nadzieję, że pogoda poprawi się w ciągu dnia. Jeśli chmury się utrzymają, nic nie wyjdzie z podziwiania po drodze widoków z jeziorem Llanquihue i wulkanem Osorno w rolach głównych.
Jadąc wzdłuż południowego brzegu jeziora Llanquihue wypatruję choćby skrawka wulkanu, ale skrzętnie skrywa swe majestatyczne oblicze za chmurami. Jestem bardzo rozczarowany, bo zdjęcia w internecie mówią, że widok tej góry w połączeniu z wodami jeziora jest jeszcze piękniejszy, niż w przypadku wulkanów Llaima, Villarrica i innych, które do tej pory widziałem. Cóż począć? Mogę jedynie przełknąć gorycz żalu i szukać szczęścia dalej.
Docieram do rzeki Petrohue, której bystra woda bierze się z jeziora Todos los Santos. Główną atrakcją tego odcinka rzeki są Saltos del Petrohue.
Zaraz przy wejściu do parku, w którym znajdują się wodospady, po obu stronach drogi utworzono płatne parkingi, ale wystarczy pojechać 50-100 m dalej, by na szerokim poboczu zostawić auto bez żadnej opłaty. W innych okolicznościach może nawet skorzystałbym z tej płatnej opcji, ale za samo wejście na teren małego parku kasują od obcokrajowców ponad 10000 CLP, czyli niemal tyle, co np. za nieporównywalnie większy park Conguillío. Z resztą, nie chodzi tu nawet o rozmiar tego parku, ale o stopień jego atrakcyjności, który moim skromnym, jest niewielki. Jest tu po prostu kilka skalnych kaskad, przez które woda przebija się z hukiem, tworząc przy okazji wiry wodne i białe kipiele. Przy bezchmurnej pogodzie (jak wynika ze zdjęć w sieci) dochodzi wulkan Osorno w tle, ale można go sobie wówczas oglądać z dowolnego innego miejsca. Do tego masa ludzi na mostkach i tarasach. O dodatkowych atrakcjach tego parku, do których prowadzą specjalne ścieżki, przez grzeczność nawet nie wspomnę.
Reasumując, mogę uczciwie napisać: przybyłem, zobaczyłem, przepłaciłem. Jeśli będziecie w tym rejonie, możecie sobie to miejsce spokojnie odpuścić. Nawet gdybym trafił na w pełni słoneczną pogodę, nie sądzę, by uwypukliłaby ona jakieś cechy Saltos de Petrohue, które wpłynęłyby na zmianę mojej opinii.
Po opuszczeniu parku jadę do malutkiej osady Petrohue, która leży w miejscu, gdzie Rio Petrohue wypływa z jeziora Todos los Santos.
Przy wjeździe do Petrohue stoi gromada ubranych w neonowe kamizelki miejscowych, którzy "kierują ruchem", a w zasadzie naganiają klientów na prywatne parkingi. Mówię im, że chcę tylko porobić zdjęcia na Mirador Lago Todos los Santos i bez żadnej dyskusji, grzecznie tłumaczą, jak tam dojechać. Na końcu drogi jest ogromny gruntowy plac, na którym bez żadnego problemu można zostawić auto bezpłatnie na dowolnie długi czas. Korzystają dziś z niego m.in. tacy zapaleńcy (Szwajcarów mijam kolejnego dnia, gdy się wzajemnie holują):
Mój pierwotny plan zakładał, że przepłynę się rejsem widokowym po jeziorze, ale cały czas utrzymują się chmury. Ich warstwa jest coraz cieńsza, ale i tak szczyty dookoła jeziora są nadal zakryte. W tych warunkach rejs byłby mniej atrakcyjny. Z tych samych powodów rezygnuję z przejścia się szlakiem prowadzącym ku dolnym partiom wulkanu Osorno. Robię sobie tutaj zatem przerwę, zostaję nad brzegiem i podziwiam okolicę.
Wracam do auta, ruszam w drogę powrotną do Puerto Montt, przejeżdżam kilkanaście metrów i... aż dałem po hamulcach, bo tak mnie zamurowało. Okazało się, że przez te pół godzinki, jak sobie odpoczywałem nad wodą, chmury odsłoniły częściowo wulkan Osorno i oto tu właśnie, w Petrohue jest idealny punkt do jego podziwiania
:)
Skoro wulkan objawił swe boskie ciało, to pędzę w stronę Puerto Montt, by pstryknąć te "folderowe" zdjęcia znad jeziora Llanquihue. Nie dojeżdżam jednak do punktów widokowych, bo w Ensanada, gdzie teren jest bardziej odsłonięty, orientuję się, że od tej strony są nadal nisko zawieszone chmury i ze zdjęć wulkanu z tego kierunku nic nie wyjdzie. Gdzieś tam w górze przebija się jednak sam czubek wulkanu, więc widząc w tym swoją szansę, w nawigacji nastawiam trasę prowadzącą do znajdującej się nieco poniżej szczytu stacji narciarskiej.
W połowie drogi wjeżdżam w gęstniejące niebezpiecznie chmury, ale w końcu, już niemal przy samej stacji narciarskiej wydostaję się ponad nie i niczym pływak, który po długim bezdechu wypływa na powierzchnię wody i łapie powietrze w płuca, tak i ja napawam się tu pięknym lazurowym niebem i nieograniczonym widokiem na wulkan.
Wyciąg krzesełkowy działa tu przez cały rok. Koszt przejażdżki w obie strony dwoma odcinkami (do pierwszej stacji oraz do stacji niemal szczytowej), to 29000 CLP (ok. 120 zł). Nie jest to mało, ale jazda też trochę trwa (łącznie ok. 40 minut w obie strony), a widoki są przepiękne, więc długo się nie zastanawiam i już siedzę na jadącej w górę ławeczce. Dobrze, że mam drugą kurtkę w plecaku, bo gdy trafiam na chwilę w chmury, temperatura spada do kilku stopni.
Czyżby promocja Aeromexico?
:lol: Pozdrawiamy z Chile ciut mniej znanego na forum. Przyznam szczerze, że też ostatecznie nasze plany poszły w stronę mniej standardowych miejsc, choć nadal dość turystycznych, dlatego bardzo jestem ciekawy twojej trasy. Więc żeby było tematycznie do relacji i forum to na zdjęciu darmowe muzeum Akordeonów w Chonchi.
nie jest łatwo na telefonie dodać zdjęcie spełniające wymogi forum
:(
Dzięki uprzejmości Bartka i @jaco027, który nas zaswatał, mogłem przeżyć kilka pięknych dni, w świetnym towarzystwie na łonie fantastycznej (według mnie niedocenianej) chilijskiej natury.Na wspólne wieczornoweekendowe wypady do barów-pubów Bellavisty zabrakło czasu, bo sił to @tropikey odmówić nie sposób ??Ja już niestety pożegnałem Bartka i Chile, męczę się w TK 216 przez kolejne 17h?Dzięki wielkie raz jeszcze i do kolejnego ??
O! widzę, że na F4F pojawiło się Termas del Plomo! jakiś już czas temu napatoczyłem się w internecie na info, że coś takiego jest i zdjęcia spowodowały, że coraz bardziej mnie to Chile korci. Co do samej kąpieli - jak z temperaturą (w sieci pisze, że 28 st.C, ale bardziej o odczucia "na skórze" mi chodzi), jak głębokość? czy gacie się nie brudzą od tej wody (tam się w ogóle, zwyczajowo, w gatkach czy bez się kąpie?), czy dno kamieniste?, bez butów do wody spoko jest?
Wciąż jestem pod wrażeniem Twojej pamięci, do nazw odwiedzonych miejsc. Ja nadal nie wiem, czy z Santiago wylądowałem w Malepuco, czy Temuco?Raphael napisał:O! widzę, że na F4F pojawiło się Termas del Plomo! jakiś już czas temu napatoczyłem się w internecie na info, że coś takiego jest i zdjęcia spowodowały, że coraz bardziej mnie to Chile korci. Co do samej kąpieli - jak z temperaturą (w sieci pisze, że 28 st.C, ale bardziej o odczucia "na skórze" mi chodzi), jak głębokość? czy gacie się nie brudzą od tej wody (tam się w ogóle, zwyczajowo, w gatkach czy bez się kąpie?), czy dno kamieniste?, bez butów do wody spoko jest?Buty nie są wymagane, choć wskazane. Ja już na wejściu zaliczyłem wywrotkę, kamienie są obłe i śliskie. Tekstylia raczej wymagane, choć strażników tego pilnujących nie widzieliśmy ?Temperatura i głębokość (~1m.)idealna do długiego moczenia.Woda różni się wyglądem od źródeł np.Islandii, ale na ciemnych spodenkach brudu nie widać, więc można z niej korzystać .Kąpałem się niejednokrotnie w mniej ponętnych miejscach ?@tropikey, wrzucaj następne posty,bo mnie ciekawość zżera widoków, dni następujących po moim wyjeździe ?
@tropikey - bardzo, bardzo lubie czytac Twoje relacje. I bardzo mi po drodze z Twoim stylem podrozowania, wiec mnostwo dla mnie pozytecznych informacji, ale za cholere nie kumam jak mozna przyjac tyle lososia w tak krotkim czasie
:DDD
Dziś zjadłem łososia w saloniku w WAW i chyba najbardziej w tym momencie doceniłem, jak dobre były te w Chile. Rzeczne, pacyficzne, mniejsze, większe, ale zawsze świeżutkie i pyszniutkie. Nie, żeby ten w saloniku był jakiś śmierdzący i stary, ale jednak inny. Napiszę tylko, że repertuar się jednak nieco zmieni.
@tropikey dzięki za świetną - jak zwykle - relację. Podzielisz się organizatorem tej wycieczki do 3 winnic? Za pół roku będę w Santiago - rzeczywiście jest to dobry pomysł na dzień powrotu...
Świetna relacja po nieznanych miejscach kraju, który też trochę liznąłem aczkolwiek dotarłem tylko do Las Trancas. No i mamy znakomity przewodnik na przyszłość, super, że podajesz mnóstwo linków i danych do wykorzystania w następnej podróży do Chile.
tropikey napisał: zasadniczym celem relacji nie jest wpływanie na cudze wybory
;) .A co jest? Można założyć, że Pauzaniasz nie spodziewał się, że jego czytelnicy wsiądą en masse na triremy i popłyną weryfikować świat zobaczony i zrelacjonowany przez niego, Marco Polo pisząc Opisanie świata też raczej nie liczył na naśladowców ale te bardziej współczesne piśmiennictwo podróżnicze, wszelkie travelogi, (foto)relacje, sprawozdania i reportaże zazwyczaj pisane są z "zamiarem ewentualnym". No chyba, że autor ma takie pióro (Theroux, Durrell, Greene, Evelyn Waugh, etc), że stanowią wartość literacką in its own right.
Relacja - przynajmniej według tego, jak ja rozumiem to słowo - to opis tego co się widziało i przeżyło.Celem relacji jest zatem przekazanie jej czytelnikom opisu rzeczy, miejsc i zjawisk, które się widziało (np. w trakcie podróży), a nie zachęcanie ich do takiego, czy innego zachowania. Jeśli nawet ktoś pod wpływem relacji decyduje się np. na wyjazd do Chile (albo wręcz przeciwnie, rezygnuje z takiego wyjazdu), to jest to co najwyżej skutek uboczny tej relacji. Jeśli zatem sugerujesz, że pisząc niniejszą relację miałem na celu zachęcenie kogoś do wyjazdu do Chile, to mylisz się. Celem tej relacji było opisanie tego, w jaki sposób przebiegł mój pobyt w tym kraju.
tropikey napisał:może Unia i kraje Mercosur podpiszą wreszcie umowę handlową, wtedy zaś możemy spodziewać się napływu tego bardzo przyjemnego napitku również do Polski.Taki niewątpliwy plus owego porozumienia, niestety nie byłby w stanie zrekompensować, jego negatywów. Obawiam się, że słynne onegdaj steki, też nie stanowiłyby masy amerykańskiego eksportu, a tą stanowiłby głównie produkty agro z gliofosatem itp. preparatami.
Mocno się nakręciłem by wreszcie polecieć do Chile (ciągle nachodzą mnie chwile złości, że nie kupiłem dealu LH z AMS chyba 3 lata temu).Fajna relacja
;)
Swoją drogą, zarówno tutejszy Rodaviario de Buses, jak i Ibis, mają jedne z najładniejszych lokalizacji na świecie (w swoich kategoriach).
Idąc do końca deptaka (na północy Ameryki Południowej, zwałby się on "Malecón") docieram do miniaturowego skansenu kolejnictwa oraz przystani, z której odpływają statki obwożące turystów po zatoce.
Zmierzch zapada tu dopiero po 20:00, więc mogę jeszcze odwiedzić Frutillar Bajo. Jadę najpierw do Llanquihue, skąd podziwiam (zamglone nieco) wulkany leżące po drugiej stronie jeziora i potem drogą nad jeziorem do głównego celu.
Samo Frutillar słynie z dwóch rzeczy:
1) teatru nad jeziorem
https://maps.app.goo.gl/vwCmsAij5HftBWmy6
w którym akurat w dniu mojej wizyty odbywało się przedstawienie, więc miasteczko przeżywało oblężenie,
2) kilkudziesięciu domów stojących tu (niekoniecznie w oryginalnej formie) od XIX w., gdy przybyli tu osadnicy z Niemiec. Każdy z domów (faktycznie, wyglądają, jak żywcem wyjęte gdzieś z Saksonii, czy Hesji) ma swój precyzyjny opis, do którego dotrzeć można przez znajdujący się przy nim kod QR. Prowadzi on do strony https://frutillarpatrimonial.cl/
Nie wiem, jak to sobie tłumaczyć, ale przytrafiła mi się tam taka historyjka.... Chodzę sobie już od dłuższego czasu po tym Frutillar i nie wiem jeszcze o tych kodach QR z opisami domów. Zatrzymuję się przy kolejnym z nich i dopiero wtedy zauważam kamień z kodem, wchodzę w jego opis i czytam najpierw, że nazywa się "Casa Dom". Hmmm, że "der Dom", "katedra"? Byłoby to dość dziwne. No, ale, że polski "dom"?
Czytam zatem dalej i okazuje się, że jego budowniczy i pierwszy właściciel, niejaki Rudolf Eduard Kusch Grieser urodził się w 1863 r. w Karthaus, czyli.... Kartuzach! Co prawda, po kaszubsku dom, to raczej "chëcz", ale "dóm" też jest używany. A jak jeszcze dodać do tego, że mój ojciec pochodzi z miejscowości leżącej zaledwie 7 km od Kartuz, a my sami mamy domek letni 5 km dalej, historia nabiera jeszcze większych rumieńców. Przypadek?
Oczywiście, nie doszukuję się tu na siłę powiązań jakiegokolwiek rodzaju, ale poczułem się, jakby ten dom w jakiś sposób wezwał mnie, bym to właśnie przy nim zainteresował się mieszkańcami Frutillar. Podejrzewam, że znajdzie się tam więcej podobnych przypadków, gdy poczytam sobie tą stronę dogłębniej (jak choćby to, że ojciec Rudolfa pochodził z Schneidemühl, czyli Piły).
Oto ten dom:
https://frutillarpatrimonial.cl/recorrido-24/
Dzień chyli się ku końcowi. Wracam do Puerto Montt, gdzie wpadam na kolację do peruwiańskiego lokalu Tanpu i zjadam kolejną wersję łososia (ponownie wyśmienitą).
https://maps.app.goo.gl/Fe7Dc4t3r6VQhyBx8
No to "dobri nocë", jak być może mówili wieczorem przynajmniej mieszkańcy Casa Dom....Na mój jedyny pełny dzień w tej okolicy zaplanowałem wycieczkę nad rzekę Petrohue i jezioro Todos los Santos.
Niestety, jest dziś dość pochmurno, choć nie pada. Gdzieniegdzie przebija jednak słońce, więc mam nadzieję, że pogoda poprawi się w ciągu dnia. Jeśli chmury się utrzymają, nic nie wyjdzie z podziwiania po drodze widoków z jeziorem Llanquihue i wulkanem Osorno w rolach głównych.
Jadąc wzdłuż południowego brzegu jeziora Llanquihue wypatruję choćby skrawka wulkanu, ale skrzętnie skrywa swe majestatyczne oblicze za chmurami. Jestem bardzo rozczarowany, bo zdjęcia w internecie mówią, że widok tej góry w połączeniu z wodami jeziora jest jeszcze piękniejszy, niż w przypadku wulkanów Llaima, Villarrica i innych, które do tej pory widziałem. Cóż począć? Mogę jedynie przełknąć gorycz żalu i szukać szczęścia dalej.
Docieram do rzeki Petrohue, której bystra woda bierze się z jeziora Todos los Santos. Główną atrakcją tego odcinka rzeki są Saltos del Petrohue.
https://maps.app.goo.gl/YaZgJFJhAa2vch8S6
Zaraz przy wejściu do parku, w którym znajdują się wodospady, po obu stronach drogi utworzono płatne parkingi, ale wystarczy pojechać 50-100 m dalej, by na szerokim poboczu zostawić auto bez żadnej opłaty. W innych okolicznościach może nawet skorzystałbym z tej płatnej opcji, ale za samo wejście na teren małego parku kasują od obcokrajowców ponad 10000 CLP, czyli niemal tyle, co np. za nieporównywalnie większy park Conguillío. Z resztą, nie chodzi tu nawet o rozmiar tego parku, ale o stopień jego atrakcyjności, który moim skromnym, jest niewielki. Jest tu po prostu kilka skalnych kaskad, przez które woda przebija się z hukiem, tworząc przy okazji wiry wodne i białe kipiele. Przy bezchmurnej pogodzie (jak wynika ze zdjęć w sieci) dochodzi wulkan Osorno w tle, ale można go sobie wówczas oglądać z dowolnego innego miejsca. Do tego masa ludzi na mostkach i tarasach. O dodatkowych atrakcjach tego parku, do których prowadzą specjalne ścieżki, przez grzeczność nawet nie wspomnę.
Reasumując, mogę uczciwie napisać: przybyłem, zobaczyłem, przepłaciłem. Jeśli będziecie w tym rejonie, możecie sobie to miejsce spokojnie odpuścić. Nawet gdybym trafił na w pełni słoneczną pogodę, nie sądzę, by uwypukliłaby ona jakieś cechy Saltos de Petrohue, które wpłynęłyby na zmianę mojej opinii.
Po opuszczeniu parku jadę do malutkiej osady Petrohue, która leży w miejscu, gdzie Rio Petrohue wypływa z jeziora Todos los Santos.
https://maps.app.goo.gl/L7pTCDyRHuJC87HTA
Przy wjeździe do Petrohue stoi gromada ubranych w neonowe kamizelki miejscowych, którzy "kierują ruchem", a w zasadzie naganiają klientów na prywatne parkingi. Mówię im, że chcę tylko porobić zdjęcia na Mirador Lago Todos los Santos i bez żadnej dyskusji, grzecznie tłumaczą, jak tam dojechać. Na końcu drogi jest ogromny gruntowy plac, na którym bez żadnego problemu można zostawić auto bezpłatnie na dowolnie długi czas. Korzystają dziś z niego m.in. tacy zapaleńcy (Szwajcarów mijam kolejnego dnia, gdy się wzajemnie holują):
Mój pierwotny plan zakładał, że przepłynę się rejsem widokowym po jeziorze, ale cały czas utrzymują się chmury. Ich warstwa jest coraz cieńsza, ale i tak szczyty dookoła jeziora są nadal zakryte. W tych warunkach rejs byłby mniej atrakcyjny. Z tych samych powodów rezygnuję z przejścia się szlakiem prowadzącym ku dolnym partiom wulkanu Osorno.
Robię sobie tutaj zatem przerwę, zostaję nad brzegiem i podziwiam okolicę.
Wracam do auta, ruszam w drogę powrotną do Puerto Montt, przejeżdżam kilkanaście metrów i... aż dałem po hamulcach, bo tak mnie zamurowało. Okazało się, że przez te pół godzinki, jak sobie odpoczywałem nad wodą, chmury odsłoniły częściowo wulkan Osorno i oto tu właśnie, w Petrohue jest idealny punkt do jego podziwiania :)
Skoro wulkan objawił swe boskie ciało, to pędzę w stronę Puerto Montt, by pstryknąć te "folderowe" zdjęcia znad jeziora Llanquihue. Nie dojeżdżam jednak do punktów widokowych, bo w Ensanada, gdzie teren jest bardziej odsłonięty, orientuję się, że od tej strony są nadal nisko zawieszone chmury i ze zdjęć wulkanu z tego kierunku nic nie wyjdzie. Gdzieś tam w górze przebija się jednak sam czubek wulkanu, więc widząc w tym swoją szansę, w nawigacji nastawiam trasę prowadzącą do znajdującej się nieco poniżej szczytu stacji narciarskiej.
https://maps.app.goo.gl/uaRKcJqHu71nuEYh9
W połowie drogi wjeżdżam w gęstniejące niebezpiecznie chmury, ale w końcu, już niemal przy samej stacji narciarskiej wydostaję się ponad nie i niczym pływak, który po długim bezdechu wypływa na powierzchnię wody i łapie powietrze w płuca, tak i ja napawam się tu pięknym lazurowym niebem i nieograniczonym widokiem na wulkan.
Wyciąg krzesełkowy działa tu przez cały rok. Koszt przejażdżki w obie strony dwoma odcinkami (do pierwszej stacji oraz do stacji niemal szczytowej), to 29000 CLP (ok. 120 zł). Nie jest to mało, ale jazda też trochę trwa (łącznie ok. 40 minut w obie strony), a widoki są przepiękne, więc długo się nie zastanawiam i już siedzę na jadącej w górę ławeczce. Dobrze, że mam drugą kurtkę w plecaku, bo gdy trafiam na chwilę w chmury, temperatura spada do kilku stopni.