Przy wjeździe do parku, przy okazji wymaganej tradycyjnie rejestracji, sympatyczny strażnik prezentuje nieco informacji o parku. Mówię mu, że mam za sobą kilka dni ciągłego łażenia w górę (oczywiście, w dół też), więc z wejścia na Cumbre San Sebastian, mimo, że miejsce prezentuje się znakomicie, tym razem zrezygnuję. On przyjmuje to z pełnym zrozumieniem, choć dostrzegam w jego twarzy wyraz lekkiej dezorientacji, gdy sugeruję, że szlak nad jeziora ma pewnie mniej podejść, więc da mi nieco odetchnąć. Chilijska natura szybko mi wyjaśni, skąd się owa dezorientacja wzięła
:D .
Zanim o szlaku, mała podpowiedź... Po wjechaniu na teren parku, auto można zostawić bezpłatnie kawałek za bramą, albo podjechać jeszcze 2 km dalej i za 3000 CLP zaparkować na znajdującym się tam terenie prywatnym z małym barem. Polecam tą drugą opcję, dzięki której można uniknąć 4-kilometrowego "spaceru" wzdłuż żwirowej drogi. Zaoszczędzony czas lepiej poświęcić na marsz po zasadniczej części parku.
Na tym prywatnym parkingu jestem jednym z pierwszych, więc mogę postawić auto pod rozłożystymi i dającymi cień drzewami. Daję odliczone 3 tysiące (płatność tylko gotówką) i chwilę po 10:00 ruszam na szlak.
Na początku jest faktycznie płasko, ale nie dalej, niż 300-500 m od rozpoczęcia marszu, teren zaczyna się unosić. Pół biedy, co się dzieje w pierwszej fazie, ale później jest już regularne wspinanie się po schodach, korzeniach, kładkach itp.
Trwa to dobrą godzinę. Po drodze można bocznymi ścieżkami odejść do dwóch wodospadów, ale za poradą strażnika, zostawiam to na drogę powrotną. Męczące pokonywanie trasy uprzyjemniają dwa punkty z pięknymi widokami na jezioro Tinquilco i znajdujący się dużo dalej wulkan Villarrica.
Gdy kończy się wchodzenie pod górę, ścieżka prowadzi nieco w dół, aż docieram do pierwszego z kilku jezior, które znajdują się w tej części parku - Lago Chico.
Jest urocze, choć najpiękniejsze widoki są ukryte, bo nie prowadzi do nich żadna ścieżka. Owszem, jest tabliczka sugerująca, że gdzieś tam za gęstymi krzakami i powalonymi drzewami jest "Puntilla Lago Chico", ale nijak tam nie można dojść. Próbuję po ogromnym, zawalonym pniu, ale za nim tylko chaszcze nie do przebrnięcia, szukam ścieżki nieco dalej, aż w końcu cofam się nieco i udaje mi się znaleźć dojście do brzegu jeziora, a tam skacząc z kamienia na kamień, docieram do malutkiego, kamienistego skrawka lądu, który wrzyna się w wodę. Jest to gdzieś tu:
Tam zaś ujrzałem takie lustrzane obrazki z moimi ulubionymi araukariami:
Kolejnym jeziorem jest Lago Toro, ale stan wody jest tu dziś zbyt niski i nie prezentuje się ono zbyt ciekawie.
Wreszcie, na koniec tego etapu zwiedzania parku docieram do największego jeziora - Laguna Verde.
Potem można iść jeszcze dalej, do Laguna Patos, ale trochę się obawiam, żeby nie okazało się - jak w przypadku Laguna Toro - że poziom wody jest za niski, więc zostaję tutaj. Zajmuję sobie wygodne miejsce na kamieniach, blisko chilijskiej rodziny, z którą wdaję się wkrótce w długą rozmowę. Okazuje się bowiem, że syn (Ignaz) studiuje w Bawarii i miał nawet okazję być w Polsce (o dziwo, na pielgrzymce). A ta Bawaria, to też nie przypadek, bo korzenie mają niemieckie. Pradziadek, jeszcze przed II w. św. wyemigrował do Chile z Królewca, a na nazwisko miał... Ornowski. No, ale czuł się Niemcem. To tak w skrócie, bo pogawędka trwała i trwała.
W drodze powrotnej zaglądam jeszcze do pominiętych wcześniej wodospadów:
1) Trufulco
2) Nido de Aguila
Oba są przyjemne, choć atrakcyjniejszy wydaje mi się ten znajdujący się niżej (czyli nr 2).
W drodze do mojego zakwaterowania zatrzymuję się w Restaurant Aterrizaje Barda.
Lokal nie ma jakiś najwyższych ocen, ale zachęcił mnie tablicą informującą, że oferują m. in.... łososia
:D I nie zawiodłem się.
Na koniec tego kolejnego udanego dnia pozostało wybyczyć się trochę w Mirador Los Volcanes i podziwiać wulkan Villarrica, który zaczął dziś z nienacka ekshalować.
Po drugim noclegu żegnam się z Cristianem, sympatycznym właścicielem Mirador los Volcanes i jadę na dwie noce do kolejnego miejsca zakwaterowania, które znajduje się w Puerto Montt. To najdłuższa z moich tutejszych tras samochodowych. Pokonuję ją głównie słynną Carratera Panamericana, a w zasadzie jej odnogą z dodatkiem "Sur", bo ta właściwa skręca w okolicach Santiago i prowadzi do Buenos Aires.
Jazda jest bardzo przyjemna. Ruch jest minimalny, do tego dwa pasy w każdą stronę, więc nie ma żadnych problemów z wyprzedzeniem. Droga jest bardzo dobrze oznakowana, a nawierzchnia jest w świetnym stanie (jedynie czasem zdarzają się jakieś nieco gorsze odcinki). Generalnie, muszę stwierdzić, że w porównaniu z Peru i Argentyną, w których również sporo jeździłem autem, poruszanie się po Chile jest zdecydowanie najprzyjemniejsze (choć ani w Peru, ani w Argentynie nie było wcale dramatu). Kierowcy, zwłaszcza poza miastami jeżdżą przepisowo, pilnują się ograniczeń, przepuszczają pieszych, nie wyprzedzają (z drobnymi wyjątkami) tam, gdzie nie wolno. Drogi są w dobrym stanie, choć bywają też - zwłaszcza w bardziej oddalonych rejonach - także żwirowe, a te szczególnie wygodne w użytkowaniu na pewno nie są. Do tego tematu wrócę jednak za jakiś czas, bo czeka mnie częstsza jazda po tego rodzaju nawierzchni. Idealnie jednak nie jest - jadąc gdziekolwiek, zawsze napotykam przydrożne malutkie "kapliczki" lub "nagrobki" poświęcone komuś, kto zginął w danym miejscu w wypadku komunikacyjnym.
Po kilku godzinach jazdy docieram do Puerto Montt. Na odcinku od autostrady do centrum, widoki nie są zbyt ciekawe. Ot, magazyny pomieszane z supermarketami, osiedlami domków lichej postury oraz zakładami produkcyjnymi i usługowymi wszelakiej maści. Mój Courtyard (dawniej Hotel Manquehue Puerto Montt) leży na na wzniesieniu, na obrzeżu ścisłego centrum miasta.
Oprócz przynależności do sieci Marriotta, ma sporo innych zalet: lokalizacja jest w porządku, był niedawno odnowiony, ma przyzwoite śniadanie bufetowe, a do tego bezpłatny garaż dla gości. Więcej o tym obiekcie w osobnym wątku: viewtopic.php?f=1617&t=87989&p=1761131#p1761131.
Zaraz po zameldowaniu schodzę do centrum. Puerto Montt nie cieszy się sławą jakiegoś szczególnie ładnego miasta. Mówi się o nim raczej, jako o miejscu, którego nie da się ominąć, ale przebywanie w nim należy skrócić do minimum. Idę na opak tej opinii, skoro zostaję tu aż na dwie noce. Nie robię tego jednak po to, by penetrować zakamarki samego Puerto Montt, lecz by ruszyć w miejsca mniej lub bardziej od niego oddalone.
Najpierw jednak idę skonfrontować te niezbyt pochlebne opinie z rzeczywistością i stwierdzam, że wcale nie jest tak kiepsko! Centrum przylega do zatoki prowadzącej na wody Pacyfiku, a wzdłuż brzegu ciągnie się kilkukilometrowy deptak ("Costanera"). Każde, choćby najbardziej szpetne miasto, jeśli tylko ma taki nadwodny teren spacerowy, wiele zyskuje na atrakcyjności.
Niedokończona (a może trwająca?) budowa jednej z "wież" budynku Paseo Costanera nie dodaje urody Puerto Montt, ale przecież nikt też nie twierdzi np., że Kraków jest brzydki, bo nad Wisłą straszy opuszczony hotel Forum.
Podoba mi się tutaj przestrzeń. Wiatr ma gdzie hulać. Na odcinku od Paseo Costanera do dworca autobusowego jest jeden wielki teren dla spacerowiczów. Zaczyna się on w rejonie pomnika ku czci niemieckich osadników (swoją drogą przypominającego nieco gdyński pomnik ku pamięci osób wysiedlonych z naszego miasta przez... Niemców) oraz sąsiadującej z nim siedziby Związku Niemców (utworzonego w 1860 r.) i jednostki "niemieckiej straży pożarnej", aż do ww. dworca, w którym mieści się też hotel Ibis.
Czyżby promocja Aeromexico?
:lol: Pozdrawiamy z Chile ciut mniej znanego na forum. Przyznam szczerze, że też ostatecznie nasze plany poszły w stronę mniej standardowych miejsc, choć nadal dość turystycznych, dlatego bardzo jestem ciekawy twojej trasy. Więc żeby było tematycznie do relacji i forum to na zdjęciu darmowe muzeum Akordeonów w Chonchi.
nie jest łatwo na telefonie dodać zdjęcie spełniające wymogi forum
:(
Dzięki uprzejmości Bartka i @jaco027, który nas zaswatał, mogłem przeżyć kilka pięknych dni, w świetnym towarzystwie na łonie fantastycznej (według mnie niedocenianej) chilijskiej natury.Na wspólne wieczornoweekendowe wypady do barów-pubów Bellavisty zabrakło czasu, bo sił to @tropikey odmówić nie sposób ??Ja już niestety pożegnałem Bartka i Chile, męczę się w TK 216 przez kolejne 17h?Dzięki wielkie raz jeszcze i do kolejnego ??
O! widzę, że na F4F pojawiło się Termas del Plomo! jakiś już czas temu napatoczyłem się w internecie na info, że coś takiego jest i zdjęcia spowodowały, że coraz bardziej mnie to Chile korci. Co do samej kąpieli - jak z temperaturą (w sieci pisze, że 28 st.C, ale bardziej o odczucia "na skórze" mi chodzi), jak głębokość? czy gacie się nie brudzą od tej wody (tam się w ogóle, zwyczajowo, w gatkach czy bez się kąpie?), czy dno kamieniste?, bez butów do wody spoko jest?
Wciąż jestem pod wrażeniem Twojej pamięci, do nazw odwiedzonych miejsc. Ja nadal nie wiem, czy z Santiago wylądowałem w Malepuco, czy Temuco?Raphael napisał:O! widzę, że na F4F pojawiło się Termas del Plomo! jakiś już czas temu napatoczyłem się w internecie na info, że coś takiego jest i zdjęcia spowodowały, że coraz bardziej mnie to Chile korci. Co do samej kąpieli - jak z temperaturą (w sieci pisze, że 28 st.C, ale bardziej o odczucia "na skórze" mi chodzi), jak głębokość? czy gacie się nie brudzą od tej wody (tam się w ogóle, zwyczajowo, w gatkach czy bez się kąpie?), czy dno kamieniste?, bez butów do wody spoko jest?Buty nie są wymagane, choć wskazane. Ja już na wejściu zaliczyłem wywrotkę, kamienie są obłe i śliskie. Tekstylia raczej wymagane, choć strażników tego pilnujących nie widzieliśmy ?Temperatura i głębokość (~1m.)idealna do długiego moczenia.Woda różni się wyglądem od źródeł np.Islandii, ale na ciemnych spodenkach brudu nie widać, więc można z niej korzystać .Kąpałem się niejednokrotnie w mniej ponętnych miejscach ?@tropikey, wrzucaj następne posty,bo mnie ciekawość zżera widoków, dni następujących po moim wyjeździe ?
@tropikey - bardzo, bardzo lubie czytac Twoje relacje. I bardzo mi po drodze z Twoim stylem podrozowania, wiec mnostwo dla mnie pozytecznych informacji, ale za cholere nie kumam jak mozna przyjac tyle lososia w tak krotkim czasie
:DDD
Dziś zjadłem łososia w saloniku w WAW i chyba najbardziej w tym momencie doceniłem, jak dobre były te w Chile. Rzeczne, pacyficzne, mniejsze, większe, ale zawsze świeżutkie i pyszniutkie. Nie, żeby ten w saloniku był jakiś śmierdzący i stary, ale jednak inny. Napiszę tylko, że repertuar się jednak nieco zmieni.
@tropikey dzięki za świetną - jak zwykle - relację. Podzielisz się organizatorem tej wycieczki do 3 winnic? Za pół roku będę w Santiago - rzeczywiście jest to dobry pomysł na dzień powrotu...
Świetna relacja po nieznanych miejscach kraju, który też trochę liznąłem aczkolwiek dotarłem tylko do Las Trancas. No i mamy znakomity przewodnik na przyszłość, super, że podajesz mnóstwo linków i danych do wykorzystania w następnej podróży do Chile.
tropikey napisał: zasadniczym celem relacji nie jest wpływanie na cudze wybory
;) .A co jest? Można założyć, że Pauzaniasz nie spodziewał się, że jego czytelnicy wsiądą en masse na triremy i popłyną weryfikować świat zobaczony i zrelacjonowany przez niego, Marco Polo pisząc Opisanie świata też raczej nie liczył na naśladowców ale te bardziej współczesne piśmiennictwo podróżnicze, wszelkie travelogi, (foto)relacje, sprawozdania i reportaże zazwyczaj pisane są z "zamiarem ewentualnym". No chyba, że autor ma takie pióro (Theroux, Durrell, Greene, Evelyn Waugh, etc), że stanowią wartość literacką in its own right.
Relacja - przynajmniej według tego, jak ja rozumiem to słowo - to opis tego co się widziało i przeżyło.Celem relacji jest zatem przekazanie jej czytelnikom opisu rzeczy, miejsc i zjawisk, które się widziało (np. w trakcie podróży), a nie zachęcanie ich do takiego, czy innego zachowania. Jeśli nawet ktoś pod wpływem relacji decyduje się np. na wyjazd do Chile (albo wręcz przeciwnie, rezygnuje z takiego wyjazdu), to jest to co najwyżej skutek uboczny tej relacji. Jeśli zatem sugerujesz, że pisząc niniejszą relację miałem na celu zachęcenie kogoś do wyjazdu do Chile, to mylisz się. Celem tej relacji było opisanie tego, w jaki sposób przebiegł mój pobyt w tym kraju.
tropikey napisał:może Unia i kraje Mercosur podpiszą wreszcie umowę handlową, wtedy zaś możemy spodziewać się napływu tego bardzo przyjemnego napitku również do Polski.Taki niewątpliwy plus owego porozumienia, niestety nie byłby w stanie zrekompensować, jego negatywów. Obawiam się, że słynne onegdaj steki, też nie stanowiłyby masy amerykańskiego eksportu, a tą stanowiłby głównie produkty agro z gliofosatem itp. preparatami.
Mocno się nakręciłem by wreszcie polecieć do Chile (ciągle nachodzą mnie chwile złości, że nie kupiłem dealu LH z AMS chyba 3 lata temu).Fajna relacja
;)
https://maps.app.goo.gl/zWEt14x5TASpfCbk9
Przy wjeździe do parku, przy okazji wymaganej tradycyjnie rejestracji, sympatyczny strażnik prezentuje nieco informacji o parku. Mówię mu, że mam za sobą kilka dni ciągłego łażenia w górę (oczywiście, w dół też), więc z wejścia na Cumbre San Sebastian, mimo, że miejsce prezentuje się znakomicie, tym razem zrezygnuję. On przyjmuje to z pełnym zrozumieniem, choć dostrzegam w jego twarzy wyraz lekkiej dezorientacji, gdy sugeruję, że szlak nad jeziora ma pewnie mniej podejść, więc da mi nieco odetchnąć. Chilijska natura szybko mi wyjaśni, skąd się owa dezorientacja wzięła :D .
Zanim o szlaku, mała podpowiedź... Po wjechaniu na teren parku, auto można zostawić bezpłatnie kawałek za bramą, albo podjechać jeszcze 2 km dalej i za 3000 CLP zaparkować na znajdującym się tam terenie prywatnym z małym barem. Polecam tą drugą opcję, dzięki której można uniknąć 4-kilometrowego "spaceru" wzdłuż żwirowej drogi. Zaoszczędzony czas lepiej poświęcić na marsz po zasadniczej części parku.
Na tym prywatnym parkingu jestem jednym z pierwszych, więc mogę postawić auto pod rozłożystymi i dającymi cień drzewami. Daję odliczone 3 tysiące (płatność tylko gotówką) i chwilę po 10:00 ruszam na szlak.
Na początku jest faktycznie płasko, ale nie dalej, niż 300-500 m od rozpoczęcia marszu, teren zaczyna się unosić. Pół biedy, co się dzieje w pierwszej fazie, ale później jest już regularne wspinanie się po schodach, korzeniach, kładkach itp.
Trwa to dobrą godzinę. Po drodze można bocznymi ścieżkami odejść do dwóch wodospadów, ale za poradą strażnika, zostawiam to na drogę powrotną. Męczące pokonywanie trasy uprzyjemniają dwa punkty z pięknymi widokami na jezioro Tinquilco i znajdujący się dużo dalej wulkan Villarrica.
Gdy kończy się wchodzenie pod górę, ścieżka prowadzi nieco w dół, aż docieram do pierwszego z kilku jezior, które znajdują się w tej części parku - Lago Chico.
Jest urocze, choć najpiękniejsze widoki są ukryte, bo nie prowadzi do nich żadna ścieżka. Owszem, jest tabliczka sugerująca, że gdzieś tam za gęstymi krzakami i powalonymi drzewami jest "Puntilla Lago Chico", ale nijak tam nie można dojść. Próbuję po ogromnym, zawalonym pniu, ale za nim tylko chaszcze nie do przebrnięcia, szukam ścieżki nieco dalej, aż w końcu cofam się nieco i udaje mi się znaleźć dojście do brzegu jeziora, a tam skacząc z kamienia na kamień, docieram do malutkiego, kamienistego skrawka lądu, który wrzyna się w wodę. Jest to gdzieś tu:
https://maps.app.goo.gl/Wbucmr9U4G3st5ZbA
Tam zaś ujrzałem takie lustrzane obrazki z moimi ulubionymi araukariami:
Kolejnym jeziorem jest Lago Toro, ale stan wody jest tu dziś zbyt niski i nie prezentuje się ono zbyt ciekawie.
Wreszcie, na koniec tego etapu zwiedzania parku docieram do największego jeziora - Laguna Verde.
Potem można iść jeszcze dalej, do Laguna Patos, ale trochę się obawiam, żeby nie okazało się - jak w przypadku Laguna Toro - że poziom wody jest za niski, więc zostaję tutaj. Zajmuję sobie wygodne miejsce na kamieniach, blisko chilijskiej rodziny, z którą wdaję się wkrótce w długą rozmowę. Okazuje się bowiem, że syn (Ignaz) studiuje w Bawarii i miał nawet okazję być w Polsce (o dziwo, na pielgrzymce). A ta Bawaria, to też nie przypadek, bo korzenie mają niemieckie. Pradziadek, jeszcze przed II w. św. wyemigrował do Chile z Królewca, a na nazwisko miał... Ornowski. No, ale czuł się Niemcem. To tak w skrócie, bo pogawędka trwała i trwała.
W drodze powrotnej zaglądam jeszcze do pominiętych wcześniej wodospadów:
1) Trufulco
2) Nido de Aguila
Oba są przyjemne, choć atrakcyjniejszy wydaje mi się ten znajdujący się niżej (czyli nr 2).
W drodze do mojego zakwaterowania zatrzymuję się w Restaurant Aterrizaje Barda.
https://maps.app.goo.gl/DScPf5SdgYSC3XBj6
Lokal nie ma jakiś najwyższych ocen, ale zachęcił mnie tablicą informującą, że oferują m. in.... łososia :D
I nie zawiodłem się.
Na koniec tego kolejnego udanego dnia pozostało wybyczyć się trochę w Mirador Los Volcanes i podziwiać wulkan Villarrica, który zaczął dziś z nienacka ekshalować.
Jazda jest bardzo przyjemna. Ruch jest minimalny, do tego dwa pasy w każdą stronę, więc nie ma żadnych problemów z wyprzedzeniem. Droga jest bardzo dobrze oznakowana, a nawierzchnia jest w świetnym stanie (jedynie czasem zdarzają się jakieś nieco gorsze odcinki). Generalnie, muszę stwierdzić, że w porównaniu z Peru i Argentyną, w których również sporo jeździłem autem, poruszanie się po Chile jest zdecydowanie najprzyjemniejsze (choć ani w Peru, ani w Argentynie nie było wcale dramatu). Kierowcy, zwłaszcza poza miastami jeżdżą przepisowo, pilnują się ograniczeń, przepuszczają pieszych, nie wyprzedzają (z drobnymi wyjątkami) tam, gdzie nie wolno. Drogi są w dobrym stanie, choć bywają też - zwłaszcza w bardziej oddalonych rejonach - także żwirowe, a te szczególnie wygodne w użytkowaniu na pewno nie są. Do tego tematu wrócę jednak za jakiś czas, bo czeka mnie częstsza jazda po tego rodzaju nawierzchni.
Idealnie jednak nie jest - jadąc gdziekolwiek, zawsze napotykam przydrożne malutkie "kapliczki" lub "nagrobki" poświęcone komuś, kto zginął w danym miejscu w wypadku komunikacyjnym.
Po kilku godzinach jazdy docieram do Puerto Montt. Na odcinku od autostrady do centrum, widoki nie są zbyt ciekawe. Ot, magazyny pomieszane z supermarketami, osiedlami domków lichej postury oraz zakładami produkcyjnymi i usługowymi wszelakiej maści. Mój Courtyard (dawniej Hotel Manquehue Puerto Montt) leży na na wzniesieniu, na obrzeżu ścisłego centrum miasta.
https://maps.app.goo.gl/DZsn21wixiVHbstG8
Oprócz przynależności do sieci Marriotta, ma sporo innych zalet: lokalizacja jest w porządku, był niedawno odnowiony, ma przyzwoite śniadanie bufetowe, a do tego bezpłatny garaż dla gości. Więcej o tym obiekcie w osobnym wątku: viewtopic.php?f=1617&t=87989&p=1761131#p1761131.
Zaraz po zameldowaniu schodzę do centrum. Puerto Montt nie cieszy się sławą jakiegoś szczególnie ładnego miasta. Mówi się o nim raczej, jako o miejscu, którego nie da się ominąć, ale przebywanie w nim należy skrócić do minimum. Idę na opak tej opinii, skoro zostaję tu aż na dwie noce. Nie robię tego jednak po to, by penetrować zakamarki samego Puerto Montt, lecz by ruszyć w miejsca mniej lub bardziej od niego oddalone.
Najpierw jednak idę skonfrontować te niezbyt pochlebne opinie z rzeczywistością i stwierdzam, że wcale nie jest tak kiepsko! Centrum przylega do zatoki prowadzącej na wody Pacyfiku, a wzdłuż brzegu ciągnie się kilkukilometrowy deptak ("Costanera"). Każde, choćby najbardziej szpetne miasto, jeśli tylko ma taki nadwodny teren spacerowy, wiele zyskuje na atrakcyjności.
Niedokończona (a może trwająca?) budowa jednej z "wież" budynku Paseo Costanera nie dodaje urody Puerto Montt, ale przecież nikt też nie twierdzi np., że Kraków jest brzydki, bo nad Wisłą straszy opuszczony hotel Forum.
Podoba mi się tutaj przestrzeń. Wiatr ma gdzie hulać. Na odcinku od Paseo Costanera do dworca autobusowego jest jeden wielki teren dla spacerowiczów. Zaczyna się on w rejonie pomnika ku czci niemieckich osadników (swoją drogą przypominającego nieco gdyński pomnik ku pamięci osób wysiedlonych z naszego miasta przez... Niemców) oraz sąsiadującej z nim siedziby Związku Niemców (utworzonego w 1860 r.) i jednostki "niemieckiej straży pożarnej", aż do ww. dworca, w którym mieści się też hotel Ibis.