Jest 17:40, ale obsługa Top of The Rock prosi, by przyjść ponownie o 18:00, bo jest lekki poślizg z poprzednią grupą. Korzystam z okazji i zaglądam na kolejne tutejsze lodowisko - chyba najbardziej znane - przy budynku Rockefellera.
Tuż obok jest katedra św. Patryka i słynny majestatyczny Atlas.
Nadchodzi nareszcie pora na gwóźdź wieczornego programu. Niestety, w porównaniu z ESB, organizacyjnie jest tu dużo gorzej, choć niewątpliwie gości jest wielokrotnie więcej, więc ogarnąć ten tłum jest na pewno trudniej. Dotarcie na górę zajmuje dobre 30-40 min., a nie ma tu żadnego muzeum do odwiedzenia. Widoki u góry wszystko jednak rekompensują. Dolny poziom można potraktować po łebkach. Grube szyby otaczające tarasy powodują refleksy światła. Szczeliny między nimi pozwalają co prawda wysunąć dłoń z aparatem/telefonem, ale jest to raczej zabawa dla opanowanych graczy. Mi trzęsą się ręce, bo nie dość, że mam stracha przed wypadnięciem telefonu z dłoni, to moje lęki potęgują silne podmuchy wiatru. Na marginesie, serdecznie współczuję tym, którzy zasugerowali się ciepłem na dole i wjechali na górę bez żadnej dodatkowej odzieży - jest tu góra 12-13 st., więc moja kurtka okazuje się zbawienna). Zdecydowanie najlepiej jest na najwyższym, a zarazem najmniejszym tarasie. Ponieważ znajduje się pod nim niższy poziom, nie trzeba tu stosować aż tak dużych zabezpieczeń, w związku z czym widok jest najmniej "zakłócony". A że nie ma też nawet śladu po chmurkach i smogu, doświetlone przez księżyc w pełni powietrze jest bardzo przejrzyste. Gapię się i gapię. To mój ulobiony chyba rodzaj wielkomiejskiego widoku.
Wracam do hotelu metrem. Jestem trochę rozczarowany, bo jakoś tam strasznie spokojnie. Tyle się naczytałem o dziwakach na stacjach, czy w wagonach, a tu nic. Pełna kultura. Przy okazji innej wizyty tutaj wybiorę bardziej ekstrawagancką linię
:D .
Jutro żegnam się z Nowym Jorkiem. Czeka mnie lot do Buenos Aires (przez Santiago de Chile).Po rutynowym śniadaniu i po ustaleniu, że mogę się wymeldować o 15:00, idę na ostatni spacer. Za oknem ponownie żarówa, więc zjeżdżam na dół ubrany tak, jak wczoraj, czyli w krótkim rękawku i krótkich spodenkach.
Kto by tam sobie zawracał głowę prognozą pogody, gdy jak na dłoni widać, że jest jak wczesniej... Wychodzę zatem z lobby (w którym dość dla mnie egzotycznie prezentowali się ludzie w typowo jesiennej odzieży), przekraczam próg hotelu, a tu przeszywa mnie niemal lodowy podmuch. To pewnie z klimatyzacji - myślę sobie i brnę dalej w stronę bulwaru. Owszem, z bezchmurnego nieba słońce daje do wiwatu, ale nijak nie rekompensuje to faktu, że sterowana zapewne zimnym wiatrem temperatura spadła do 8 st. C! Wczoraj o tej samej porze (a nawet nieco wcześniej) było prawie 20. Prognoza, do której w końcu zajrzałem, zapowiada, że w najcieplejszym momencie będzie dziś 14 st. C. Cóż to jest przy wczorajszych 24 (aż do wieczora)... Niesamowita jest ta nagła zmiana. Nie mogę jednak narzekać, bo aura jest nadal bardzo przyjemna do spacerowania. Trzeba tylko inaczej skomponować odzież. Czas do wymeldowania raczej marnotrawię. Nie mam jakiegoś ściśle określonego planu. Z resztą nie tylko dziś. Przez cały czas tutaj jestem nastawiony na kierowanie się instynktem wspartym pinezkami na mapie. Mimo że sporo ich pozostało jeszcze niezweryfikowanych, nie będę już dziś ganiał, byle tylko odhaczyć coś z listy. Zamiast tego, będę raczej wsysał widoki, dźwięki i zapachy. Na razie siedzę sobie w słoneczku na jednej z wielu ławek przy opisywanym już Pier 16.
O tej porze jest tu jeszcze pusto. Choć nie do końca. Otacza mnie kilkunastoosobowa grupa Chińczyków z nieodległego Chinatown, którzy drą się w niebogłosy, a w ramach kultywowania pamięci o kraju przodków puszczają rzewne melodie znad Żółtej Rzeki. O dziwo, nawet mnie to nie irytuje. W końcu to też lokalny koloryt. Miesza się to z dźwiękami promów kursujących w te i nazad między Manhattanem i Brooklynem, szumem aut przejeżdżających nadbrzeżną "elevated road" i - oczywiscie - bliższym lub dalszym turkotem helikopterów.
Co do zapachów, to Nowy Jork będzie mi się kojarzył z dwoma. Po pierwsze - marihuana. Czytałem, że czuć ją można tutaj bardzo często, ale nie sądziłem, że aż do tego stopnia. W zasadzie, ciężko jest wskazać miejsce, w którym bym jej nie wywąchał. Jest absolutnie wszędobylska, choć nie jest wcale tak, że co rusz widzę na ulicy kogoś zaciągającego się blantem. Owszem, bywają i tacy, ale "ziołowy" aromat wydobywa się raczej z wnętrz budynków. Z zapachem palonych konopii konkurować może chyba tylko taki niezidentyfikowany, przywodzący na myśl zalewę do ogórków małosolnych (koperek, czosnek, itp.). Początkowo myślałem, że może dociera on do mnie z wód otaczających Manhattan, ale z czasem zorientowałem się, że wyczuwam go nie tylko blisko brzegów wyspy, ale również w jej wnętrzu. Może to zatem coś związanego z kanalizacją, albo metrem?
Robię ostatni spacerek po Downtown. Odkrywam np., że nawet taki Trump Building potrafi wywołać pozytywne odczucia.
Wpadam jeszcze na moment w okolicę WTC (już chyba 3.raz, ale to tak blisko) i znajduję tam ciekawy pomnik ku czci amerykańskich marines, którzy po ataku z 2001 r. wykonywali niektóre akcje - o czym zupełnie nie wiedziałem - konno!
Pora jechać na lotnisko. Jadę tam - a przynajmniej tak mi się zdaje - tą samą trasą, którą poruszałem się w stronę do miasta. Przed stacją Rockaway Blvd. siedzący obok mnie pasażer pyta jednak, czy jadę na lotnisko, a jeśli tak, to mówi, że muszę teraz wysiąść i poczekać na kolejny A Train, bo ten jedzie do Lefferts Blvd. Inni pasażerowie z walizkami też są zaskoczeni, ale wszyscy grzecznie wysiadamy. Nie wiem, może ktoś przez megafon coś mówił na ten temat, ale chyba tylko wieloletni mieszkańcy NYC są w stanie zrozumieć dźwięki wydobywające się z głośników w tutejszych pociągach. Faktycznie, po ok. 10 min. przyjeżdża kolejny skład, a że wszyscy z walizkami doń wsiadają, robię to i ja, mimo że nie zauważyłem, ani nie usłyszałem żadnych informacji o kierunku jazdy. Na szczęście okazuje się on być tym właściwym. W Terminalu 4 szybko odnajduję stanowiska check in LATAM.
Wręczając mi kartę pokładową, sympatyczna pani mówi, że mogę skorzystać z saloniku Delty. Z mojego rekonesansu wynika jednak, że mam dostęp również do lokalu prowadzonego przez Virgin Atlantic, a mam wielką ochotę, by osobiście zweryfikować bardzo zachęcającą niedawną recenzję @apadlo (opisz-swoj-pobyt-w-saloniku,15,117643&p=1560207&hilit=Virgin#p1559702). Pytam zatem o tą opcję, a pani na to, że oczywiście jak najbardziej (dodając przy tym teatralnym szeptem, że tam jest znacznie lepiej, niż w Delcie), tyle że to dużo dalej od mojej bramki. Póki nie muszę drałować do innego terminalu, nie ma problemu
:)
Kawałek dalej jest kontrola bezpieczeństwa. Niby jest osobny ogonek dla kl. biznes i pierwszej, ale świadomie chyba nie nazwali tego fast trackiem, bo nie idzie to nadzwyczajnie szybko. Co ciekawe, jest tu od razu weryfikacja paszportów. Najpierw pomyślałem, że to tylko jakaś wstępna kontrola, ale okazuje się, że później nie ma już - przynajmniej w przypadku lotu do Chile - żadnych tradycyjnych stanowisk granicznych.
Docieram nareszcie do saloniku. Już po chwili obecności żałuję decyzji... że nie przyjechałem tutaj wcześniej
:) Pomijając ciekawy wystrój, meble i aranżację wnętrz, tutejsza gastronomia jest świetna! Już sam system zamawiania jest swego rodzaju atrakcją, a do tego realizacja życzeń, zarówno w zakresie jedzenia, jak i picia, ekspresowa. Smakiem też jestem w pełni ukontentowany (łosoś, a potem warzywne curry, a do tego wino i Cosmopolitan). To naprawdę jeden z lepszych, a w każdym razie jeden z najbardziej zaskakujących saloników, w których miałem okazję przebywać.
Z żalem opuszczam atlantycką dziewicę i ruszam na lot do Santiago de Chile. O nim jednak już w innym odcinku.Dreamliner LATAM już czeka, by zabrać pasażerów do Santiago de Chile.
[/quote]Check in na lot do FRA był jeszcze szybszy. Zdziwiło mnie, że nie sprawdzano ani ESTA, ani szczepienia. Lufthansie wystarczą najwyraźniej dane wprowadzone przeze mnie w trakcie on line check in, a zwłaszcza odhaczony "ptaszek" przy oświadczeniu, że jakby co, to poniosę wszelkie koszty, jeśli nie wpuszczą mnie do USA.... No ale chyba nie zrobią mi tego przy mojej pierwszej w życiu wizycie tamże[/quote]Coś się zmieniło w tym temacie. Przy tegorocznym wylocie z WAW do Toronto nikt nie sprawdzał kanadyjskiej eTA. Znaczy, że była sprawdzona w inny sposób. Zarówno kanadyjska eTA jak i amerykańska ESTA są powiązane z numerem paszportu. Po maszynowym odczycie paszportu przez osobę na check-inie czy urzędnika Immigration po prostu widać, że klient ma eTA czy ESTA.
We FRA obsługiwał mnie bardzo młody chłopak, chyba nowicjusz (pytał sąsiadów o różne kwestie), więc być może działał asekuracyjnie
:)Na marginesie, SQ daje na cały lot wifi gratis dla pasażerów w C i F, więc chyba nadam jeszcze odcinek z pokładu (z którego piszę właśnie te słowa).
Wiedziałem, że po przylocie będzie jeszcze bieganina, więc nawet jej nie sprawdzałem, co by się nie drażnić
:DWypiłem 2 kieliszki Shiraz (bardzo dobre, ale nawet nie wiem, z jakiego kraju) i tyle.Na bieżąco można sprawdzać tu:https://inflightmenu.singaporeair.com/home
@tropikey: zaiste poczekalnia LA w SCL jest znakomita - jest przeznaczona tylko dla paxów segmentu premium (bilet biznes / premium międzynarodowe) oraz posiadaczy najwyższego statusu w LATAMPASS.
@lataczuk mając do wyboru otwarte ramiona latynoskiego kraju i forum z dalekiego, zimnego środkowoeuropejskiego kraju - nic dziwnego że utonął w tych ramionach [emoji23]
W kwestii formalnej to Dolce Gusto jest ciśnieniowy (15 bar) . Z tanich i popularnych kapsułkowców tylko Tassimo Bosha oszukuje na ciśnieniu (3 bar). [emoji12]
tropikey napisał:(...) część z wyrobami reginalnymi, pamiątkami i innymi atrakcjami, dla których tu dotarłem jest dość mała. Może po prostu trafiłem tu o złej porze? Na szczęście, są charakterystyczne dla tej imprezy tańce ludowe, ale nie w wykonaniu zespołów folklorystycznych, lecz zwykłych mieszkańców.Co innego część jarmarczna, ze świeżą dostawą z Chin i Bangladeszu oraz że wszelkiego rodzaju second handem. Tu na brak sprzedawców narzekać nie można. Czyżby taka właśnie przyszłość czekała Feria de Mataderos?Dla mnie właśnie ta spontaniczność i tańce w wykonaniu mieszkańców, a nie zespołów, dodawały wyjątkowości właśnie temu miejscu.Nie pamiętam jakiejś większej ilości chińszczyzny - jeśli rzeczywiście co tydzień wygląda to tak jak mówisz, to niesamowita szkoda. :/
Jasne, pełna zgoda! Mnie też ujęło właśnie to, że bawili się zwykli ludzie, a nie wyszkolona do tego grupa
:)Fajnie, że mają w sobie tyle luzu, ale i szacunku dla tradycji. Już widzę, jak u nas na festynie ludzie wyskakują do oberka, czy innego kujawiaka
:DA co do asortymentu, to mam podejrzenie, że spora część wystawców mogła tego dnia nie przyjechać ze względu na niepewną pogodę, obawiając się, że klienci mogą nie dopisać.
Się kurde znalazł uważny czytelnik
:DWstyd się było przyznać, więc już o tym nie wspomniałem... Jakby to ująć... Na to, że mogłem to zrobić wpadłem dopiero w samolocie do GDN. Nie wiem dlaczego, ale lecąc z FRA do MUC założyłem sobie, że tam już wstępu nie mam.
Całkiem możliwe że mogliśmy się minąć na lotnisku AEP 18.11, z tym że ja leciałem do El Calafate.Kolejka rzeczywiście była taka że się załamałem, na szczęście po chwili pracownik lotniska wyciągnął z kolejki podróżnych na mój lot, do osobnego punktu check-in.Co ciekawe, do Salty lecialem kilka dni później i wtedy był luz.
Co do obłożenia w F @tropikey: oczywiście część miejsc jest sprzedawana (za cash albo mile- mile to też waluta, nie zapominajmy o tym; to nie jest żaden "darmowy" czy "nagrodowy" bilet jak często to się usiłuje prezentować
;-)), ale druga część często jest z upów - upy biorą się generalnie oczywiście z wypełnienia biznesu, ale też różnie z tym jest. Praktyczny przykład spoza protokołu: jest powiedzmy 2 pracowników linii wracających z urlopu na stby do C a kabina jest full - co się robi? Przenosi przy gejcie dwóch płatnych paxów z C do F (wg godności, czyli zaczynając od HON o ile są na liście) i w ten sposób tworzy dostępność dla tych z stby
;)
Obydwa regiony ładne, górzyste.W Patagonii byłem w dość turystycznych miejscach, takich jak El Chalten, Perito Moreno.W Salce pojechałem do większej dziczy - opuszczonych wiosek i kopalń na zachód od San Antonio de los Cobres.
Relacja wręcz nadziana przydatnymi uwagami i ciekawymi obserwacjami, a do tego pisane "live", to kawał dobrej roboty
:o Pytanie techniczne: czym robiłeś zdjęcia? Szczególnie te czernie z NY sprawiają wrażenie:tropikey napisał:
Dziękuję za miłe słowa
:)Oby jak najwięcej osób skorzystało!A co do zdjęć, to... telefonem
:) Huawei P20 Pro, więc już powoli robi się emeryt, na dodatek poobtłukiwany tu i ówdzie.
Drobny suplement do relacji (od str. 68)
:) https://etruckandtrailer.com/2023/02/01 ... er-1-2023/Wyjaśnienie:Dobry znajomy od wieków pasjonuje się autami, zwłaszcza takimi starszymi. Pisze o tym książki, przez wiele lat pracował w drukowanym magazynie o ciężarówkach, a gdy tytuł został zamknięty, uruchomił zbliżony, tylko że internetowy. Podczas pobytu w Argentynie zapytałem go o napotkanego tam Fiata, wyglądającego jak nasz 125p pick up. Wyjaśnił mi, że to wersja argentyńska i poprosił przy okazji o więcej zdjęć różnych tamtejszych okazów, no i tak doszło do tego, co powyżej
:)
Jest 17:40, ale obsługa Top of The Rock prosi, by przyjść ponownie o 18:00, bo jest lekki poślizg z poprzednią grupą. Korzystam z okazji i zaglądam na kolejne tutejsze lodowisko - chyba najbardziej znane - przy budynku Rockefellera.
Tuż obok jest katedra św. Patryka i słynny majestatyczny Atlas.
Nadchodzi nareszcie pora na gwóźdź wieczornego programu. Niestety, w porównaniu z ESB, organizacyjnie jest tu dużo gorzej, choć niewątpliwie gości jest wielokrotnie więcej, więc ogarnąć ten tłum jest na pewno trudniej. Dotarcie na górę zajmuje dobre 30-40 min., a nie ma tu żadnego muzeum do odwiedzenia. Widoki u góry wszystko jednak rekompensują.
Dolny poziom można potraktować po łebkach. Grube szyby otaczające tarasy powodują refleksy światła. Szczeliny między nimi pozwalają co prawda wysunąć dłoń z aparatem/telefonem, ale jest to raczej zabawa dla opanowanych graczy. Mi trzęsą się ręce, bo nie dość, że mam stracha przed wypadnięciem telefonu z dłoni, to moje lęki potęgują silne podmuchy wiatru. Na marginesie, serdecznie współczuję tym, którzy zasugerowali się ciepłem na dole i wjechali na górę bez żadnej dodatkowej odzieży - jest tu góra 12-13 st., więc moja kurtka okazuje się zbawienna).
Zdecydowanie najlepiej jest na najwyższym, a zarazem najmniejszym tarasie. Ponieważ znajduje się pod nim niższy poziom, nie trzeba tu stosować aż tak dużych zabezpieczeń, w związku z czym widok jest najmniej "zakłócony". A że nie ma też nawet śladu po chmurkach i smogu, doświetlone przez księżyc w pełni powietrze jest bardzo przejrzyste. Gapię się i gapię. To mój ulobiony chyba rodzaj wielkomiejskiego widoku.
Wracam do hotelu metrem. Jestem trochę rozczarowany, bo jakoś tam strasznie spokojnie. Tyle się naczytałem o dziwakach na stacjach, czy w wagonach, a tu nic. Pełna kultura. Przy okazji innej wizyty tutaj wybiorę bardziej ekstrawagancką linię :D .
Jutro żegnam się z Nowym Jorkiem. Czeka mnie lot do Buenos Aires (przez Santiago de Chile).Po rutynowym śniadaniu i po ustaleniu, że mogę się wymeldować o 15:00, idę na ostatni spacer. Za oknem ponownie żarówa, więc zjeżdżam na dół ubrany tak, jak wczoraj, czyli w krótkim rękawku i krótkich spodenkach.
Kto by tam sobie zawracał głowę prognozą pogody, gdy jak na dłoni widać, że jest jak wczesniej...
Wychodzę zatem z lobby (w którym dość dla mnie egzotycznie prezentowali się ludzie w typowo jesiennej odzieży), przekraczam próg hotelu, a tu przeszywa mnie niemal lodowy podmuch.
To pewnie z klimatyzacji - myślę sobie i brnę dalej w stronę bulwaru. Owszem, z bezchmurnego nieba słońce daje do wiwatu, ale nijak nie rekompensuje to faktu, że sterowana zapewne zimnym wiatrem temperatura spadła do 8 st. C! Wczoraj o tej samej porze (a nawet nieco wcześniej) było prawie 20. Prognoza, do której w końcu zajrzałem, zapowiada, że w najcieplejszym momencie będzie dziś 14 st. C. Cóż to jest przy wczorajszych 24 (aż do wieczora)... Niesamowita jest ta nagła zmiana. Nie mogę jednak narzekać, bo aura jest nadal bardzo przyjemna do spacerowania. Trzeba tylko inaczej skomponować odzież.
Czas do wymeldowania raczej marnotrawię. Nie mam jakiegoś ściśle określonego planu. Z resztą nie tylko dziś. Przez cały czas tutaj jestem nastawiony na kierowanie się instynktem wspartym pinezkami na mapie. Mimo że sporo ich pozostało jeszcze niezweryfikowanych, nie będę już dziś ganiał, byle tylko odhaczyć coś z listy. Zamiast tego, będę raczej wsysał widoki, dźwięki i zapachy.
Na razie siedzę sobie w słoneczku na jednej z wielu ławek przy opisywanym już Pier 16.
O tej porze jest tu jeszcze pusto. Choć nie do końca. Otacza mnie kilkunastoosobowa grupa Chińczyków z nieodległego Chinatown, którzy drą się w niebogłosy, a w ramach kultywowania pamięci o kraju przodków puszczają rzewne melodie znad Żółtej Rzeki. O dziwo, nawet mnie to nie irytuje. W końcu to też lokalny koloryt. Miesza się to z dźwiękami promów kursujących w te i nazad między Manhattanem i Brooklynem, szumem aut przejeżdżających nadbrzeżną "elevated road" i - oczywiscie - bliższym lub dalszym turkotem helikopterów.
Co do zapachów, to Nowy Jork będzie mi się kojarzył z dwoma. Po pierwsze - marihuana. Czytałem, że czuć ją można tutaj bardzo często, ale nie sądziłem, że aż do tego stopnia. W zasadzie, ciężko jest wskazać miejsce, w którym bym jej nie wywąchał. Jest absolutnie wszędobylska, choć nie jest wcale tak, że co rusz widzę na ulicy kogoś zaciągającego się blantem. Owszem, bywają i tacy, ale "ziołowy" aromat wydobywa się raczej z wnętrz budynków.
Z zapachem palonych konopii konkurować może chyba tylko taki niezidentyfikowany, przywodzący na myśl zalewę do ogórków małosolnych (koperek, czosnek, itp.). Początkowo myślałem, że może dociera on do mnie z wód otaczających Manhattan, ale z czasem zorientowałem się, że wyczuwam go nie tylko blisko brzegów wyspy, ale również w jej wnętrzu. Może to zatem coś związanego z kanalizacją, albo metrem?
Robię ostatni spacerek po Downtown. Odkrywam np., że nawet taki Trump Building potrafi wywołać pozytywne odczucia.
Wpadam jeszcze na moment w okolicę WTC (już chyba 3.raz, ale to tak blisko) i znajduję tam ciekawy pomnik ku czci amerykańskich marines, którzy po ataku z 2001 r. wykonywali niektóre akcje - o czym zupełnie nie wiedziałem - konno!
Pora jechać na lotnisko. Jadę tam - a przynajmniej tak mi się zdaje - tą samą trasą, którą poruszałem się w stronę do miasta. Przed stacją Rockaway Blvd. siedzący obok mnie pasażer pyta jednak, czy jadę na lotnisko, a jeśli tak, to mówi, że muszę teraz wysiąść i poczekać na kolejny A Train, bo ten jedzie do Lefferts Blvd. Inni pasażerowie z walizkami też są zaskoczeni, ale wszyscy grzecznie wysiadamy. Nie wiem, może ktoś przez megafon coś mówił na ten temat, ale chyba tylko wieloletni mieszkańcy NYC są w stanie zrozumieć dźwięki wydobywające się z głośników w tutejszych pociągach.
Faktycznie, po ok. 10 min. przyjeżdża kolejny skład, a że wszyscy z walizkami doń wsiadają, robię to i ja, mimo że nie zauważyłem, ani nie usłyszałem żadnych informacji o kierunku jazdy. Na szczęście okazuje się on być tym właściwym.
W Terminalu 4 szybko odnajduję stanowiska check in LATAM.
Wręczając mi kartę pokładową, sympatyczna pani mówi, że mogę skorzystać z saloniku Delty. Z mojego rekonesansu wynika jednak, że mam dostęp również do lokalu prowadzonego przez Virgin Atlantic, a mam wielką ochotę, by osobiście zweryfikować bardzo zachęcającą niedawną recenzję @apadlo (opisz-swoj-pobyt-w-saloniku,15,117643&p=1560207&hilit=Virgin#p1559702). Pytam zatem o tą opcję, a pani na to, że oczywiście jak najbardziej (dodając przy tym teatralnym szeptem, że tam jest znacznie lepiej, niż w Delcie), tyle że to dużo dalej od mojej bramki. Póki nie muszę drałować do innego terminalu, nie ma problemu :)
Kawałek dalej jest kontrola bezpieczeństwa. Niby jest osobny ogonek dla kl. biznes i pierwszej, ale świadomie chyba nie nazwali tego fast trackiem, bo nie idzie to nadzwyczajnie szybko.
Co ciekawe, jest tu od razu weryfikacja paszportów. Najpierw pomyślałem, że to tylko jakaś wstępna kontrola, ale okazuje się, że później nie ma już - przynajmniej w przypadku lotu do Chile - żadnych tradycyjnych stanowisk granicznych.
Docieram nareszcie do saloniku. Już po chwili obecności żałuję decyzji... że nie przyjechałem tutaj wcześniej :)
Pomijając ciekawy wystrój, meble i aranżację wnętrz, tutejsza gastronomia jest świetna! Już sam system zamawiania jest swego rodzaju atrakcją, a do tego realizacja życzeń, zarówno w zakresie jedzenia, jak i picia, ekspresowa. Smakiem też jestem w pełni ukontentowany (łosoś, a potem warzywne curry, a do tego wino i Cosmopolitan). To naprawdę jeden z lepszych, a w każdym razie jeden z najbardziej zaskakujących saloników, w których miałem okazję przebywać.
Z żalem opuszczam atlantycką dziewicę i ruszam na lot do Santiago de Chile. O nim jednak już w innym odcinku.Dreamliner LATAM już czeka, by zabrać pasażerów do Santiago de Chile.