0
bruce09lili 23 marca 2025 20:36
Image

Image

Kolacja nadal trzyma poziom

Image

Image

Image

Dzisiaj wieczorem w teatrze jest komik, więc odpuszczamy ale za to na pokładzie basenowym jest impreza w stylu lat 80. Nie specjalnie mamy nastrój na tańce, ale zajmujemy sobie stolik, żeby posłuchać muzyki.

Dzień 18

Przez kilka ostatnich dni staliśmy się ekspertami od cyklonów. Czytamy ile się da i sprawdzamy różne prognozy. Czym głębiej w temat tym gorzej dla nas. Zaczynamy się zastanawiać, czy w ogóle zdążymy na niedzielny lot. Najbardziej zdziwiło mnie, że cyklon porusza się jako cały układ bardzo powoli. Coraz więcej wskazuje, że główne uderzenie będzie w sobotę. Zaczynamy śledzić sytuację z lotami, bo cała nasza nadzieja w odwołaniu odcinka BNE-SYD. Udało mi się znaleźć informację, że lotnisko w Brisbane zostanie zamknięte od dzisiaj, od 16 do soboty wieczór i jeśli nie zmienią się prognozy to ... loty ruszą w niedzielę rano. Czyli jeśli spełni się ten scenariusz, to wracamy do trzech opcji które wymyśliliśmy wczoraj.

Oprócz monitorowania sytuacji staramy się żyć normalnie i korzystać z atrakcji na statku. Główną atrakcją jest ładna pogoda, bo kontaktowaliśmy się z Jo i w Brisbane jest wszystko zamknięte, a od 19 ludzie mają zostać w domu i nie wychodzić bez nadzwyczaj ważnego powodu. Wiemy też, że cyklon uderza już w okolicy Gold Coast.

A na pokładzie kolejny pokaz rzeźbienia tym razem w arbuzie
Image

W restauracji menu zaczyna się powtarzać. Rozmawiamy z naszym kelnerem i opowiedział nam, że w okolicy Miami huragan kiedyś zablokował ich na tydzień i zaczynały być problemy z jedzeniem. Nam to na razie nie grozi ale jak Nina się zdecydowała na deser bananowy to okazało się, że banany nie przeżyły do tego etapu :)

Po kolacji idziemy do teatru bo jest powtórka show z początkowych dni, kiedy tancerze nie brali udziału w spektaklu bo za bardzo bujało. Teraz też buja, więc w sumie nie wiem o co wtedy im chodziło. Chyba, że żeby nie drażnić tumu :)

Idziemy spać w kiepskich nastrojach, bo sytuacja robi się coraz mniej ciekawa.Powiedzmy, że będąc uwięzionym na rejsie i anulując kolejne zaplanowane dni skupialiśmy się bardziej na negatywnych emocjach bieżących i przyszłych, niż na pozytywnych przeżyciach z poprzednich dni. Jeśli nie uda nam się przedłużyć pobytu to można powiedzieć, że Australia była tylko krótkim przystankiem, a nie miejscem docelowym.

Co do samego rejsu, to napiszę jeszcze o nim podsumowanie ale mogę zdradzić, że to był nasz pierwszy rejs z taką ilością dni na morzu. Zazwyczaj wybieramy trasy gdzie jest znacznie intensywniej, jeśli chodzi o zwiedzanie. Kolejny tego typu rejs będzie pewnie dopiero na emeryturze :) Przy czym w tym konkretnym wypadku byliśmy z trasy zadowoleni, bo po prostu odległości w tym kierunku były na tyle duże i trzeba było z tym żyć.Dzień 18 - uzupełnienie

Zapomniałem opisać jedno ciekawe wydarzenie. Wczesnym popołudniem odbyło się Q&A z kapitanem i dwójką oficerów (szefowa hotelu i ktoś jeszcze). W całej tej sytuacji wiecie jakie było najważniejsze pytanie Australijczyków? "Czy pakiet napojów został automatycznie przedłużony?" Jak potwierdzono to rozległy się oklaski i padło mnóstwo pytań ogólnych typu "jaki jest pana ulubiony statek?". Na szczęście padło też kilka rozsądnych pytań i dowiedzieliśmy się, że nie popłynęliśmy do Sydney, bo zbyt daleko żeby przetransportować ponad 2000 osób drogą lądową do Brisbane. Albo że nie mogliśmy zostać dłużej na Numei, bo na redzie czekała już kolejka statków towarowych.

Dzień 19

Dziś jest sobota i od nocy na wybrzeże trwa główne uderzenie cyklonu. Po śniadaniu dostajemy komunikat, że jest już prawie pewne, że zejdziemy w niedzielę ale na pewno nie rano, a raczej po południu. Mamy dzisiaj dostać etykiet bagażowe i do 9 rano kolejnego dnia wystawić bagaże na korytarz. Z jednej strony cieszymy się, że w końcu będzie można zejść na ląd i kontynuować zwiedzanie, z drugiej strony nasz lot nadal nie został anulowany, a na pewno na niego nie zdążymy. Coraz bardziej żegnamy się z nadzieją na bez kosztowe rozwiązanie. Wieczorem trzeba będzie podjąć decyzję co dalej. Z 3 planowanych opcji zostały już tylko 2. Ustalamy, że poczekamy do ostatniego momentu zanim skontaktujemy się z BA. W miedzy czasie co chwilę zerkam na tablicę odlotów na stronie lotniska Brisbane.

Po drodze ze śniadania natykamy się na konkurs w galerii sztuki. Trzeba dopasować 20 obrazów do 20 zdań. Zajmuje nam to trochę czasu, bo obrazy są rozsiane po 2 piętrach i jest trochę biegania. Okazało się, że trafnie dopasowaliśmy wszystkie, mimo że nie jesteśmy znawcami sztuki. Pani była nawet nieco zdziwiona* i jako nagrodę dostaliśmy niedużą reprodukcję. Nina od razu zaklepała, że wisi u niej.
* jest taki stereotyp, że Australijczycy nie gustują w sztuce.

Snuliśmy się po pokładzie w niezbyt fajnych nastrojach. Trochę czasu na basenie, trochę na darmowym bingo. Humory poprawił nam występ w teatrze. Okazało się, że na pokładzie był "prawdziwy" magik, czyli chłopak z obsługi, z Indii. Normalnie jego rolą było zabawianie sztuczkami ludzi w restauracji oraz pokaz w kids club. Przez przedłużenie dział rozrywki musiał się wysilić i improwizować. Dzięki temu chłopak dostał swoją szansą na scenie i ją wykorzystał. Na pewno było to lepsze niż występ pseudo iluzjonisty - komika.

Występ magika był przed lunchem, więc prosto z teatru poszliśmy do bufetu. Apetyt mieliśmy taki sobie, bo trudna decyzja coraz bliżej. Coś tam każdy znalazł dla siebie i już po jedzeniu piliśmy kawę, a dziewczyny przyniosły ciasto. Ja za bardzo nie miałem ochoty na słodkie, więc wyciągnąłem telefon i sprawdzam znów tablicę odlotów. SZOK i NIEDOWIEŻANIE - anulowali. Chwilę jeszcze gapię się w telefon, żeby sprawdzić czy nie mam jakiejś projekcji oczekiwań. Najpierw cicho (bo jeszcze nie wierzę), a później coraz głośniej mówię dziewczynom, że nasz lot został anulowany. Ludzie trochę na nas się dziwnie patrzyli :) Od razu idziemy do kabiny i dzwonie do BA. Jedna infolinia w USA ma nocną przerwę, a do Wielkiej Brytanii nie mogę się połączyć. Udaje się dodzwonić na inną infolinię amerykańska. Konsultant nic nie wie o anulacji naszego lotu ale chociaż już słyszał o cyklonie. Poszedł spytać przełożonego. Po paru minutach wrócił z potwierdzeniem, że lot został anulowany i że możemy dokonać zmian w rezerwacji. Miałem już spisane dni jakie nas interesowały. Konsultant pyta czy mogą być te same nr lotów co pierwotnie i się na to zgadzamy. Całość dość długo trwa, bo konsultanta wywala z systemu. Pyta czy nie jestem przypadkiem zalogowany na stronie BA lub w aplikacji. Raczej nie ale mam otwarte kilka różnych stron BA w telefonie, bo szukałem nr infolinii. Zamykam wszystko co się da i nie wiem czy to pomogło czy nie ale w końcu się udaje. Wylatujemy we wtorek z Brisbane, a w Sobotę za tydzień kończymy wakacje.
Skoro już wiemy jaki mamy harmonogram to szybko działamy z planami na Sydney. Mieliśmy wykupioną wycieczkę na wombaty na poniedziałek. Okazało się, że nie da się tego przełożyć, bo nie ma innych terminów więc kupujemy wycieczkę w na delfiny. Mamy jeszcze w planach Taroonga zoo i jeden dzień do wypełnienia. Na oku mamy wycieczkę w Góry Błękitne ale czekamy z decyzją aż będziemy w Sydney.

W znacznie lepszych nastrojach udajemy się na pokład zrelaksować się trochę przed pakowaniem walizek a ja świętuję wiadrem lodu i piwem
Image

Przed kolacją pakujemy się, a właściwie dopakowujemy, bo na bieżąco chowaliśmy do walizek niepotrzebne graty. Przez to że klika dni brałem leki to udało mi się zaoszczędzić ostatni voucher na wino więc idziemy świętować przy kolacji muskatem. Na przystawkę biorę pierogi z kaczką, bo żona już je testowała i były pyszne.
Image

Wieczorem pisze do nas kolejna kuzynka Paula, która nie może się z nami spotkać w Brisbane, bo jest w Wietnamie na wakacjach. Jak dowiedziała się, że jesteśmy dłużej w Australii, to skróciła pobyt w Wietnamie i przyleci ze swoim chłopakiem na weekend do Sydney. Umówiliśmy się na kolację w piątek, dzień przed naszym powrotem.

Dzień 20

Według informacji jakie otrzymaliśmy mamy opuścić kajutę do 11. Rano jeszcze szybko zaklejamy taśmą kosmetyki (tyle razy się przepakowywaliśmy, że poszło grubo ponad pół rolki taśmy klejącej) i wystawiamy duże bagaże na korytarz.

Dzisiaj nie można już korzystać z basenu, bo pogoda jest już kiepska. Od rana pada deszcz
Image

Image

Za bardzo nie ma co robić, bo dzisiaj nic ciekawego się nie dzieje, a nadal nie ogłoszono o której godzinie schodzimy. Dogadaliśmy się z naszym stewardem, że kabinę możemy opuścić do 13, bo on nadal nam nie dostarczył naszej parownicy którą nam skonfiskowano na wejściu.

Jemy lunch i czekamy i ogłoszono, że zejście rozpocznie się ok 16. Czekamy z podręcznymi walizkami na zewnętrznym pokładzie. Po 15 chciałem zjechać niżej, żeby sprawdzić czy są jakieś szczegóły. Okazało się że na piętrze z którego będzie zejście jest taki dziki tłum, że nie da się wysiąść z windy.

Chwilę po 16 Nina dostrzega z pokładu, że ludzie już ruszyli. Wiemy że na pokładzie zejściowym nadal jest dziki tłum więc wysiadamy piętro wyżej i idziemy schodami. Udaje nam się podłączyć do wężyka ludzi. Dawno nie widziałem tak niezorganizowanego rozładunku. Nawet włoska Costa, która nie słynie z organizacji lepiej sobie radzi. To że zeszliśmy wcześniej nic nam nie daje, bo nasze walizki są w 23 grupie kolejkowej i czekamy na nie jeszcze ponad godzinę. Pogoda jest bardzo parszywa. Leje deszcz.

Jeśli miałbym ocenić sam rejs i linię Carnival to miał swoje plusy i minusy. Do plusów na pewno zaliczyłbym powszechnie dostępne napoje przez cały dzień. Posiłki w restauracji na zdecydowanie wysokim poziomie. Bufet średnio, ale tutaj standard wyznacza niemiecka AIDA, która ma bufety na świetnym poziomie. Jak dla mnie ubogie było menu w barach, raptem kilka drinków. W sumie się nie dziwię, bo i tak szło głównie piwo. Był jeden bar, który nazywał się Alchemy i tam rzekomo coś więcej miksowali ale te same osoby siedziały tam cały dzień, więc nigdy nie chciało mi się stać w kolejce. Sama trasa jak już wspomniałem miała nieco za dużo dni na morzu i to nie w naszym stylu, ale ze względu na egzotyczność zwiedzanych miejsc gotowi byliśmy "iść na pewne ustępstwa" :)
Co do minusów to największym dla nas był amerykański styl statku. Rozrywka kręci się wokół stand-up i kasyna. Australijczycy też mieli kilka dziwnych zwyczajów. O zamiłowaniu do klimatyzacji i kostek lodu już pisałem ale nie wspominałem o fotoholizmie. Na europejskim statku jest może z 2 fotografów, a tutaj było co najmniej 12. Robili zdjęcia na każdym kroku, a później ludzie je kupowali po 20$ za sztukę lub w większych pakietach ma pamiątkę. Nas już po paru dniach nie zaczepiali bo konsekwentnie odmawialiśmy. Australijczycy cały czas chodzili na pozowane sesje. Do tego dziwne pory posiłków. Ogólnie jak byliśmy poprzednio w Australii to mieliśmy styczność głownie z rodziną. Teraz byliśmy zamknięci przez kilka dni z ok 2000 Australijczyków, w większości Queenslandczyków. Oprócz tego co przed chwilą napisałem, mamy jeszcze kilka obserwacji ale podzielę się nimi w dalszej części, a dokładnie po spotkaniu z Paulą i jej chłopakiem Georgem, który ma pochodzenie greckie i potwierdził kilka naszych obserwacji.

Jeszcze mogę powiedzieć, że mamy nieco mieszane uczucia jak to rozegrał Carnival, bo my wolelibyśmy płynąć w jakieś miejsce, np na Wielką Rafę Koralową, niż krążyć w kółko, ale dla statku znudzony pasażer na pokładzie jest cenny, bo wydaje w kasynie i w innych miejscach.

Jak już doczekaliśmy się na nasze walizki, to wyszliśmy do terminala i zadzwoniłem do Jo, która już tu gdzieś krążyła. Lało tak, że nie dało się wyjść i czekaliśmy z gratami pod dachem aż znajdziemy jej auto. Udało się jej podjechać pod pierwsze stanowisko, a trzeba przyznać, że na zewnątrz był niezły bajzel: dojazd dla aut zakorkowany, autobusy zapchane, a ludzie stłoczeni pod dachem. Przyjechał z nią jej mąż Shanon i pomógł mi szybko wrzucić graty do bagażnika. Po drodze widzimy podtopione drogi, a Shanon mówi, że musieli jechać objazdem bo niektóre drogi mają zwalone drzewa. W domu Jenny już czekała z kolacją. Przez ostatnie dni jesteśmy wypoczęci więc siedzimy dość długo i opowiadamy nasze wrażenia po rejsie.

Z Jo umawiamy się na jutro. Prognoza pogody jest taka sobie ale liczymy, że może trochę się wypada i uda się coś wymyśleć. Ostateczną decyzję chcemy podjąć rano.Dzień 21

Od rana próbujemy ustalić co dalej i jak zaplanować dzień. Pogoda nie ułatwia sprawy. Całą noc padało, nadal pada. Sprawdzamy prognozy i rzekomo przed południem powinno się rozjaśniać na północ od Brisbane czyli w okolicy Australia Zoo. Alternatywą miał być dom Bluey, ale jest poniedziałek i mają nieczynne. Jo mówi, że jest jeszcze jedno koala sanctuary w okolicy, ale przez cyklon nadal są zamknięci. Stwierdziliśmy, że podejmiemy ryzyko i pojedziemy do Australia Zoo. My już byliśmy ale Nina miałaby świetną zabawę. Czeka nas około godziny jazdy i przez tą godzinę nie specjalnie widać jakieś przejaśnienia. Mamy coraz gorsze przeczucia. Kiedy docieramy na miejsce pada jeszcze mocniej, a mi internet na tyle słabo działa, że nie mogę odświeżyć prognozy. Jo sprawdza na swoim telefonie i okazuje się, że już zmienili i będzie padać do popołudnia. Jeszcze przy kasach biletowych proszę, żeby mnie wpuścili rozeznać się w sytuacji. Okazuje się, że ścieżki są porządnie zalane, a w środku praktycznie nie ma gdzie się schować. Niektóre nieutwardzone miejsca są mocno ubłocone. Po analizie sytuacji postanawiamy odpuścić. Wracamy do Brisbane za bardzo nie mamy pomysłu co robić, więc zdecydowaliśmy, że Nina z Jettem pojadą do sali zabaw. Tam spędzają ponad godzinę i chociaż dzieciaki mają coś z tego dnia. Po południu mamy do Jenny ma przyjechać kolejna część rodziny, z którymi jeszcze się nie widzieliśmy. Tym razem to brat Pauli - Adam i syn Pauli Olivier z dziewczyną. Młodzi dużo wypytują o Polskę i wykazują spore chęci do wizyty, a my ich zachęcamy. Są pod koniec studiów, a młodzi Australijczycy często robią sobie przerwę na podróże zanim wkroczą na rynek pracy, więc kto wie, może nas odwiedzą.

Jutro w południe mamy odlot do Sydney i kontaktujemy się z L. czy będzie mógł nas podrzucić na lotnisko, bo Jo musi wrócić do pracy. Pracuje w sklepie w centrum, który był w strefie powodzi i przed cyklonem wynieśli cały towar i sprzęt na górne piętra, a teraz muszą znieść to na dół, żeby się otworzyć.

Dzień 22

Żegnamy się z rodziną i L. zawozi nas na lotnisko. Strefa lotów krajowych jest w remoncie i stanowiska Qantas są w małej wydzielonej strefie. W zasadzie to są kioski i self bag drop. Żeby skorzystać z kiosku muszę odprawić się na stronie Qantas. Jak już uzyskałem karty pokładowe przyszła pani żeby pomóc i tak zamieszała, że wypisała nam dodatkowy płatny bagaż. Poszła to anulować do swojego stanowiska ukrytego w filarze. Jak już odkręciła ten bajzel to wrzuciliśmy 3 nadawane bagaże i próbowaliśmy znaleźć security. Okazało się, że trzeba wyjść na zewnątrz i iść do innego budynku.
Już po security mamy nieco czasu i idziemy zjeść lunch. W terminalu krajowym nie ma saloniku na PP. Jest możliwość skorzystania z restauracji na PP ale szkoda nam przepalać na to limitowane wejściówki, więc znajdujemy względnie tanie greckie pity. Po jedzeniu rozsiadamy się w pobliżu bramki i czekamy. Trochę zdziwiło mnie że do odlotu niecała godzina, a jakoś mało ludzi wokół. Idę do ekranu z rozkładem, bo może bramkę zmienili a tam info, że nasz lot został anulowany. Szybko zaczepiam pierwszą spotkaną osobę z obsługi i pytam gdzie jest jakieś stanowisko Qantas. Okazuje się, że całkiem niedaleko. Idziemy tam i zgłaszamy sprawę, od razu dostajemy 3 vouchery na 15$ każdy i nowe karty pokładowe na lot 2,5 godziny później. Pan od razu zaznacza, że niestety ale nie będziemy siedzieć razem. Trudno, to tylko godzinka z hakiem.
Przenosimy się pod inne bramki i po upływie godziny idziemy przepalić vouchery na kawę i coś słodkiego, a Nina bierze koktajl owocowy. Wracamy pod bramkę i dość sprawnie pakujemy się do samolotu. Dziewczyny siedzą razem na końcu, a ja jakieś 10 rzędów przed nimi. W trakcie lotu zdziwienie, bo na serwisie dawali krakersy z chutneyem i alkohol.
W Sydney stajemy przy taśmie bagażowej i Nina orientuje się, że zostawiła telefon w samolocie. Próbuję wrócić pod bramkę, ale przeszliśmy już przez drzwi nic do oclenia i nie ma możliwości cofnięcia się. Wracam pod taśmę bagażową i szukam biura rzeczy znalezionych. Opisuję sprawę, wskazuję numer lotu i numer miejsca i pan po 5 minutach przynosi telefon.
Zamawiamy ubera i pozytywne zaskoczenie, bo lotnisko w Sydney zaraz przy wyjściu z terminala ma specjalne stanowiska do odbioru przez ubera i inne aplikacje. Nie trzeba chodzić po jakiś dziwnych parkingach podziemnych i szukać "meeting point". Do hotelu Ibis Styles Central mamy 30 minut.

Według pierwotnego planu mieliśmy pojechać po południu pod operę, ale jest już późno i mamy czas tylko na kolację. Najpierw w pokoju sprawdzamy na google maps czy coś ciekawego jest w okolicy ale Chinatown to ok 15 minut spaceru. Ruszamy w stronę dworca kolejowego i po drodze wpadamy na kuchnię wietnamską. Nie byliśmy drastycznie głodni więc zdecydowaliśmy się na małą zupę pho, którą ledwie daliśmy radę zjeść. nie wyobrażam sobie dużej.

Po kolacji rezerwujemy wycieczkę w Góry Błękitne na pojutrze. Jutro mamy o 7 rano zbiórkę na wycieczkę do Nelson Bay.

Dzień 23
Wstajemy wcześniej i ruszamy na dworzec kolejowy. Odjazd mamy z zatoczki autobusowej nr 8. Popełniam drobny błąd w wyborze trasy, bo wchodzimy na dworzec. Z jednej strony udaje się zjeść siadanie z drugiej za nic w świecie nie mogę znaleźć zatoczki nr 8. W końcu cofamy się nieco i obchodzimy dworzec, gdzie na jego tyłach znajdujemy zatoczkę nr 26. Spotykamy jeszcze parę, która też szuka zatoczki nr 8. Podchodzę do kierowcy autobusu rejsowego do Canberry i on tłumaczy mi, że zatoczka nr 8 jest dokładnie nad nami. Mamy iść do końca ulicy i tam będzie wejście do góry. Zgodnie z jego instrukcjami docieramy na miejsce.
Image

Image

Gdybym nie przeciął drogi przez park to trafili byśmy na wejście od innej strony i zobaczyli wieżę zegarową, która miała być punktem rozpoznawczym.
Podjeżdża busik z naszego biura ale nie zgadza się nr rejestracyjny. Okazuje się, że w tym samym czasie rusza wycieczka do Canberry. Klika osób z naszego przystanku wsiada, a pozostali czekają na następny bus. Przejeżdża w końcu nasz kierowca Gordon. Gordon jest Azjatą z strasznym akcentem i jak mówi do mikrofonu to praktycznie nie da się go zrozumieć. Połowa wycieczki to Chińczycy więc Gordon opowiada ciekawostki w dwóch językach. Czeka nas ponad 3 godziny jazdy, więc dziewczyny zasypiają a ja trochę czytam, trochę przysypiam.

Docieramy do Nelson Bay prawie na styk, bo za chwilę odpływa nasza łódka:
Image

Image

Image

W tym samym czasie wypływają dwie inne łodzie
Image

Image

Dość długo pływamy w poszukiwaniu delfinów
Image

Image

Pierwsi trafiają je na innej łodzi
Image

Później my zbliżamy się coraz bardziej
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po oglądaniu delfinów załoga opuszcza specjalną siatkę na wodę w której można sobie popływać. Mamy ze sobą stroje w torbie, ale nie specjalnie chce nam się przebierać, bo za chwilę wracamy do portu i trzeba będzie się wysuszyć przed dalszym zwiedzaniem.

Gordon powiedział, że po powrocie do portu mamy zostać na statku, bo nasza wycieczka ma lunch. Dostajemy fish and chips. W sali jest kilkanaście osób i taka ciekawostka - tylko ja i żona zjedliśmy sałatę. Na każdym talerzu zostało zielone. Towarzystwo dość międzynarodowe - Niemcy, Chińczycy, Amerykanie, a para która razem z nami szukała przystanku to Szwajcarzy i nikt nie lubił warzyw :)

Po lunchu jedziemy do sanktuarium koali. Na wejściu witają nas figurki
Image

Image

Image

A dalej można wypatrzeć prawdziwe koale
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

qba85 16 kwietnia 2025 23:08 Odpowiedz
bruce09lili napisał:Nie po to tłukliśmy się na drugi koniec świata, żeby wrócić po odwiedzeniu jednego zoo w Brisbane. Nie taki był plan. A ten rejs to nic? :)
bruce09lili 17 kwietnia 2025 05:08 Odpowiedz
Powiedzmy, że będąc uwięzionym na rejsie i anulując kolejne zaplanowane dni skupialiśmy się bardziej na negatywnych emocjach bieżących i przyszłych, niż na pozytywnych przeżyciach z poprzednich dni. Jeśli nie uda nam się przedłużyć pobytu to można powiedzieć, że Australia była tylko krótkim przystankiem, a nie miejscem docelowym. Co do samego rejsu, to napiszę jeszcze o nim podsumowanie ale mogę zdradzić, że to był nasz pierwszy rejs z taką ilością dni na morzu. Zazwyczaj wybieramy trasy gdzie jest znacznie intensywniej, jeśli chodzi o zwiedzanie. Kolejny tego typu rejs będzie pewnie dopiero na emeryturze :) Przy czym w tym konkretnym wypadku byliśmy z trasy zadowoleni, bo po prostu odległości w tym kierunku były na tyle duże i trzeba było z tym żyć.
kkasia11 7 czerwca 2025 23:08 Odpowiedz
Fajna relacja. Na początku myślałam, że Alfred to będzie kangur. Ot blondynka :D