Jak poszliśmy pod górę, to trzeba było uważać na bardzo śliskie drewniane stopnie
Tymczasem do ogrodu zjeżdżają większe wycieczki ze statku. My kończymy i siadamy w barze, gdzie kierowca podaje nam sok z owoców tropikalnych (główny składnik to guava) i jest to przepyszne. Okazało się, że zgubiliśmy gdzieś Amerykanki. Czekamy na nie jeszcze z 15 minut.
W barze wiszą malunki w jaki sposób przygotowuje się napój cava.
Kierowca jest gadatliwy i dowiadujemy się wielu ciekawostek od niego. Na Fidżi są 3 główne religie - Chrześcijanie, Hindusi i Muzułmanie. Nasz kierowca jest właśnie Muzułmaninem ale jak większość na wyspie jego przodkowie pochodzą z Indii. Zostali ściągnięci przez Brytyjczyków do pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Wszystkie te religie egzystują spokojnie obok siebie. Ogólnie ludzie są tutaj bardzo uprzejmi i bardzo spokojni. Ciekawe, czy to efekt picia cava?
Naszym kolejnym punktem jest wioska nazwana na cześć pierwszych przybyszów na Fidżi - First Landing. Oprócz wioski w tym miejscu i pod tą nazwą funkcjonuje resort i plaża. Nasz kierowca lubił mówić i sporo opowiadał, ale miał straszny akcent w angielskim i sporo nie dało się zrozumieć. Kilka informacji musiałem doszukać. Sama wioska wita od razu straganami z pamiątkami, a Nina zaopatruje się w fidżjańskiego kwiata we włosach. Wewnątrz jest kościół, kilka budynków, domostwo starszyzny, ale do większości nie wolno wchodzić.
To jest zabytkowy moździerz do ugniatania cava.
Z wioski udajemy się na targowisko. Na zewnątrz leje deszcz ale na szczęście jesteśmy pod dachem. Jest sobota i dlatego duży ruch - w niedzielę targowiska i część sklepów są zamknięte.
Kokosy
Korzenie cava
tabaka
Na zakończenie kierowca kupuje dla wszystkich kiść małych bananów (oni mówią na nie finger banana). Są pyszne i tylko Nina jest oburzona, że zjedliśmy owoce myte niewiadomo jaką wodą. Ostatecznie dała się przekonać, że to nie Egipt i rodzice przeżyją.
Na zewnątrz był dział z kwiatami. Z tego co mówił kierowca, to część z nich przyjeżdża z drugiej strony wyspy, bo tylko tam rosną.
Na koniec została nam wisienka na torcie, czyli przepiękna i kolorowa świątynia południowego Hinduizmu. Jak do tej pory to nasza pierwsza styczność z tą kulturą, więc muszę bazować na tym co opowiadał kierowca. Według jego słów świątynie południowe są kolorowe, a pozostałe bazują na 3 podstawowych kolorach. Kierowca miał w samochodzie specjalne chusty do okrycia nóg. Na wejściu zostawiliśmy buty na stojaku. Zdjęcia można było robić jedynie od zewnątrz.
W sumie to nie był ostatni punkt, ale na koniec zostały zakupy w lokalnej sieci z pamiątkami
Po zakupach mogliśmy jechać na lunch, na co kierowca namawiał nas przez całą drogę i był nieco zawiedziony, kiedy amerykanki chciały już wracać, a my też woleliśmy zjeść lunch za darmo na statku. Może i chętnie spróbowałbym czegoś lokalnego ale kierowca ewidentnie zmierzał w kierunku knajp z kuchnią indyjską, a poza tym szukanie czegoś dla Niny w sytuacji kiedy na statku miała pewniaki, które lubi byłoby dość ryzykowne. Domyślam się, że kierowca ma prowizje za od knajpy. Zostawiamy Amerykanki w hotelu i jedziemy do portu. Po drodze mijamy stragany z pamiątkami i dziewczyny już wpadły w dział bransoletek. Mnie tymczasem pani zagaduje czy nie potrzebujemy wycieczki na jutro z Suvy? Ja zdziwiony, ale okazało się, że te firmy poruszają się za statkami. Jutro cała baza z Lautoki przeniesie się do Suvy.
Po lunchu na statku odpoczywamy chwile i wychodzimy na pokład na moment kiedy statek ma odpływać
bruce09lili napisał:Nie po to tłukliśmy się na drugi koniec świata, żeby wrócić po odwiedzeniu jednego zoo w Brisbane. Nie taki był plan. A ten rejs to nic?
:)
Powiedzmy, że będąc uwięzionym na rejsie i anulując kolejne zaplanowane dni skupialiśmy się bardziej na negatywnych emocjach bieżących i przyszłych, niż na pozytywnych przeżyciach z poprzednich dni. Jeśli nie uda nam się przedłużyć pobytu to można powiedzieć, że Australia była tylko krótkim przystankiem, a nie miejscem docelowym. Co do samego rejsu, to napiszę jeszcze o nim podsumowanie ale mogę zdradzić, że to był nasz pierwszy rejs z taką ilością dni na morzu. Zazwyczaj wybieramy trasy gdzie jest znacznie intensywniej, jeśli chodzi o zwiedzanie. Kolejny tego typu rejs będzie pewnie dopiero na emeryturze
:) Przy czym w tym konkretnym wypadku byliśmy z trasy zadowoleni, bo po prostu odległości w tym kierunku były na tyle duże i trzeba było z tym żyć.
Jak poszliśmy pod górę, to trzeba było uważać na bardzo śliskie drewniane stopnie
Tymczasem do ogrodu zjeżdżają większe wycieczki ze statku. My kończymy i siadamy w barze, gdzie kierowca podaje nam sok z owoców tropikalnych (główny składnik to guava) i jest to przepyszne. Okazało się, że zgubiliśmy gdzieś Amerykanki. Czekamy na nie jeszcze z 15 minut.
W barze wiszą malunki w jaki sposób przygotowuje się napój cava.
Kierowca jest gadatliwy i dowiadujemy się wielu ciekawostek od niego. Na Fidżi są 3 główne religie - Chrześcijanie, Hindusi i Muzułmanie. Nasz kierowca jest właśnie Muzułmaninem ale jak większość na wyspie jego przodkowie pochodzą z Indii. Zostali ściągnięci przez Brytyjczyków do pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Wszystkie te religie egzystują spokojnie obok siebie. Ogólnie ludzie są tutaj bardzo uprzejmi i bardzo spokojni. Ciekawe, czy to efekt picia cava?
Naszym kolejnym punktem jest wioska nazwana na cześć pierwszych przybyszów na Fidżi - First Landing. Oprócz wioski w tym miejscu i pod tą nazwą funkcjonuje resort i plaża. Nasz kierowca lubił mówić i sporo opowiadał, ale miał straszny akcent w angielskim i sporo nie dało się zrozumieć. Kilka informacji musiałem doszukać. Sama wioska wita od razu straganami z pamiątkami, a Nina zaopatruje się w fidżjańskiego kwiata we włosach. Wewnątrz jest kościół, kilka budynków, domostwo starszyzny, ale do większości nie wolno wchodzić.
To jest zabytkowy moździerz do ugniatania cava.
Z wioski udajemy się na targowisko. Na zewnątrz leje deszcz ale na szczęście jesteśmy pod dachem. Jest sobota i dlatego duży ruch - w niedzielę targowiska i część sklepów są zamknięte.
Kokosy
Korzenie cava
tabaka
Na zakończenie kierowca kupuje dla wszystkich kiść małych bananów (oni mówią na nie finger banana). Są pyszne i tylko Nina jest oburzona, że zjedliśmy owoce myte niewiadomo jaką wodą. Ostatecznie dała się przekonać, że to nie Egipt i rodzice przeżyją.
Na zewnątrz był dział z kwiatami. Z tego co mówił kierowca, to część z nich przyjeżdża z drugiej strony wyspy, bo tylko tam rosną.
Na koniec została nam wisienka na torcie, czyli przepiękna i kolorowa świątynia południowego Hinduizmu. Jak do tej pory to nasza pierwsza styczność z tą kulturą, więc muszę bazować na tym co opowiadał kierowca. Według jego słów świątynie południowe są kolorowe, a pozostałe bazują na 3 podstawowych kolorach. Kierowca miał w samochodzie specjalne chusty do okrycia nóg. Na wejściu zostawiliśmy buty na stojaku. Zdjęcia można było robić jedynie od zewnątrz.
W sumie to nie był ostatni punkt, ale na koniec zostały zakupy w lokalnej sieci z pamiątkami
Po zakupach mogliśmy jechać na lunch, na co kierowca namawiał nas przez całą drogę i był nieco zawiedziony, kiedy amerykanki chciały już wracać, a my też woleliśmy zjeść lunch za darmo na statku. Może i chętnie spróbowałbym czegoś lokalnego ale kierowca ewidentnie zmierzał w kierunku knajp z kuchnią indyjską, a poza tym szukanie czegoś dla Niny w sytuacji kiedy na statku miała pewniaki, które lubi byłoby dość ryzykowne. Domyślam się, że kierowca ma prowizje za od knajpy.
Zostawiamy Amerykanki w hotelu i jedziemy do portu. Po drodze mijamy stragany z pamiątkami i dziewczyny już wpadły w dział bransoletek. Mnie tymczasem pani zagaduje czy nie potrzebujemy wycieczki na jutro z Suvy? Ja zdziwiony, ale okazało się, że te firmy poruszają się za statkami. Jutro cała baza z Lautoki przeniesie się do Suvy.
Po lunchu na statku odpoczywamy chwile i wychodzimy na pokład na moment kiedy statek ma odpływać