Trafiliśmy w końcu do knajpy w której sprzątać pomagał robot
Trafiła się również mozaika ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie to dokładnie było.
Na zakończenie zostało na odwiedzenie targów ulicznych, np Ladies' Market i Temple Street Night Market
Na targowiskach okupiliśmy się w tanie pamiątki, a ja nabyłem pasek do spodni, którego zapomniałem zabrać. Co ciekawe dość łatwo można było się targować, zdecydowanie przyjemniejszy proces niż w krajach południowego wybrzeża morza śródziemnego.
Nasza przygoda w Hong-Kongu dobiega powoli końca. Jak bym opisał wrażenia? Chyba delikatne rozczarowanie w stosunku do oczekiwań. Spodziewałem się zobaczyć szklane miasto pełne wieżowców, kipiące nowoczesnością. Tymczasem zobaczyłem mocno podniszczone miasto, owszem z nowoczesną dzielnicą biznesową, ale pozostała część to taki trochę "chów klatkowy".Wiecie jaki jest najgorszy moment pisania relacji? To ten kiedy opisaliście kolejny etap, wysłaliście i ... i wieczorem chcecie przeczytać na spokojnie, a tam nic nie ma. Mam nauczkę, żeby następnym razem 2 razy sprawdzić i przechowywać gdzieś kopię tekstu.
Dzień 4
Odlot do Brisbane mamy w okolicy południa. Wstępnie planowaliśmy na lotnisko jechać komunikacją, ale po tym jakim koszmarem było ciągnięcie walizek po tragicznie nierównych chodnikach z Ubera do hotelu odpuściliśmy, bo na stację było 10 minut spacerem. Zamówiliśmy Ubera i tym razem przyjechało coś nieco większego. Obyło się bez bagaży na kolanach.
Ten odcinek obsługuje Cathay Pacyfic. Na lotnisku nie było stanowisk chceck-in, a jedynie automatyczne kioski. Odprawiamy się, nadajemy duże bagaże, szybko idziemy przez kontrolę bezpieczeństwa i kierujemy się na śniadanie do saloniku. Wybieramy Kyra Lounge. Ze skromnego menu można wybrać drinki
był nawet bezalkoholowy dla dziecka
W samolocie jedzenie azjatyckie, co wszystkim nam odpowiada, a zwłaszcza Nina była zadowolona. Najbardziej z lodów
:)
Dolatujemy do Brisbane przed 23. Kontrola paszportowa poszła szybko. Przy taśmie bagażowej chodziła pani która dopytywała czy mamy w bagażu nielegalne produkty żywnościowe (Azjatów wypytywała trochę szczegółowiej). Zaprzeczyliśmy, pokazaliśmy wypełnione karty wjazdowe i po odebraniu bagażu mogliśmy pójść dalej. W Brisbane wjazd był bardzo spokojny. Pamiętam, jak 9 lat temu przylecieliśmy do Adelaide - tam były psy obwąchujące walizki, otwieranie i pokazywanie zawartości, można było poczuć się jak przemytnik surowej wołowiny.
Z lotniska odbierają nas ciocia Jenny i kuzynka Jo (Joanne). Pakujemy nasze graty do auta i jedziemy do podmiejskiej dzielnicy/miasteczka Rochdale. Jest już późno, a my jesteśmy po kolacji w samolocie, więc marzymy już tylko o prysznicu i śnie. Chwilę poświęcamy na przywitanie się z resztą domowników - wujek Joe, kuzynka Lori i jej syn Jett. Mnie już kolejną noc męczy jet lag. Zasypiam normalnie, ale budzę się ok 1-2 w nocy i nie mogę spać do 4-5. Tym razem do tego doszła Nina, która obudziła się w nocy z płaczem, że boli ją ucho i ma mocno zatkane. Mówiła, że po locie miała trochę zatkane ale jak kładła się spać to nie było źle. Wypróbowaliśmy wszystkie znane nam metody odtykania ucha i udało się, ale uczucie bólu schodziło dość powoli. Wydaje mi się, że zanim znów zasnęła minęły 2 godziny.
Dzień 5 To jest nasz jedyny pełny dzień w Brisbane przed rejsem. Podczas układania planu zdecydowaliśmy się Lone Pine Koala Sanctuary i tego się trzymamy. Nie udało nam się odwiedzić poprzednim razem więc chętnie od tego zaczynamy. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy w drogę. Naszym kierowcą jest Jo ale do zoo chętnie wybrali się również Lori i Jett. Z Rochdale jest od 30 minut drogi.
Na wstępie witają nas wiszące nietoperze
Wszędzie biegają indyki i jaszczurki, które głównie stoją zastygnięte i udają, że ich nie ma
Gwóźdź programu i to na co Nina najbardziej czekała. Koala. Dowiedzieliśmy się, że od 2024 roku zakazane jest trzymanie koali. Można jedynie stać obok i głaskać. Ponoć były przypadki, że ludzie upuszczali koale. Dla nas to nie jest duży problem, bo podejrzewam, że i tak koala byłby dla córki za ciężki. Płacimy 30$ (w domyśle symbol $ w tej relacji będzie oznaczał AUD, a jeśli będzie inaczej to wyraźnie to zaznaczę) i Nina staje na stołku i spełnia marzenie o pogłaskaniu koali.
a sympatycznych torbaczy było tam sporo
Żółwiki
Idziemy do zagrody z kangurami, gdzie swobodnie biegają sobie emu. Wszyscy się ich bali. Udało mi się zbliżyć na ok 1 m, ale jak spojrzałem w te szalone oczy to bliżej nie miałem ochoty
:)
Za to kangury były bardzo towarzyskie. Miały swoją część ogrodzoną niskim płotkiem, ale w dowolnej chwili mogły z niej wyskoczyć. Można było kupić karmę za 1 albo 2 $ (już nie pamiętam dokładnie), więc było sporo skaczących torbaczy chętnych do karmienia/głaskania/robienia selfie
bruce09lili napisał:Nie po to tłukliśmy się na drugi koniec świata, żeby wrócić po odwiedzeniu jednego zoo w Brisbane. Nie taki był plan. A ten rejs to nic?
:)
Powiedzmy, że będąc uwięzionym na rejsie i anulując kolejne zaplanowane dni skupialiśmy się bardziej na negatywnych emocjach bieżących i przyszłych, niż na pozytywnych przeżyciach z poprzednich dni. Jeśli nie uda nam się przedłużyć pobytu to można powiedzieć, że Australia była tylko krótkim przystankiem, a nie miejscem docelowym. Co do samego rejsu, to napiszę jeszcze o nim podsumowanie ale mogę zdradzić, że to był nasz pierwszy rejs z taką ilością dni na morzu. Zazwyczaj wybieramy trasy gdzie jest znacznie intensywniej, jeśli chodzi o zwiedzanie. Kolejny tego typu rejs będzie pewnie dopiero na emeryturze
:) Przy czym w tym konkretnym wypadku byliśmy z trasy zadowoleni, bo po prostu odległości w tym kierunku były na tyle duże i trzeba było z tym żyć.
Czas rozejrzeć się za jedzeniem
Trafiliśmy w końcu do knajpy w której sprzątać pomagał robot
Trafiła się również mozaika ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie to dokładnie było.
Na zakończenie zostało na odwiedzenie targów ulicznych, np Ladies' Market i Temple Street Night Market
Na targowiskach okupiliśmy się w tanie pamiątki, a ja nabyłem pasek do spodni, którego zapomniałem zabrać. Co ciekawe dość łatwo można było się targować, zdecydowanie przyjemniejszy proces niż w krajach południowego wybrzeża morza śródziemnego.
Nasza przygoda w Hong-Kongu dobiega powoli końca. Jak bym opisał wrażenia? Chyba delikatne rozczarowanie w stosunku do oczekiwań. Spodziewałem się zobaczyć szklane miasto pełne wieżowców, kipiące nowoczesnością. Tymczasem zobaczyłem mocno podniszczone miasto, owszem z nowoczesną dzielnicą biznesową, ale pozostała część to taki trochę "chów klatkowy".Wiecie jaki jest najgorszy moment pisania relacji? To ten kiedy opisaliście kolejny etap, wysłaliście i ... i wieczorem chcecie przeczytać na spokojnie, a tam nic nie ma. Mam nauczkę, żeby następnym razem 2 razy sprawdzić i przechowywać gdzieś kopię tekstu.
Dzień 4
Odlot do Brisbane mamy w okolicy południa. Wstępnie planowaliśmy na lotnisko jechać komunikacją, ale po tym jakim koszmarem było ciągnięcie walizek po tragicznie nierównych chodnikach z Ubera do hotelu odpuściliśmy, bo na stację było 10 minut spacerem. Zamówiliśmy Ubera i tym razem przyjechało coś nieco większego. Obyło się bez bagaży na kolanach.
Ten odcinek obsługuje Cathay Pacyfic. Na lotnisku nie było stanowisk chceck-in, a jedynie automatyczne kioski. Odprawiamy się, nadajemy duże bagaże, szybko idziemy przez kontrolę bezpieczeństwa i kierujemy się na śniadanie do saloniku. Wybieramy Kyra Lounge. Ze skromnego menu można wybrać drinki
był nawet bezalkoholowy dla dziecka
W samolocie jedzenie azjatyckie, co wszystkim nam odpowiada, a zwłaszcza Nina była zadowolona. Najbardziej z lodów :)
Dolatujemy do Brisbane przed 23. Kontrola paszportowa poszła szybko. Przy taśmie bagażowej chodziła pani która dopytywała czy mamy w bagażu nielegalne produkty żywnościowe (Azjatów wypytywała trochę szczegółowiej). Zaprzeczyliśmy, pokazaliśmy wypełnione karty wjazdowe i po odebraniu bagażu mogliśmy pójść dalej. W Brisbane wjazd był bardzo spokojny. Pamiętam, jak 9 lat temu przylecieliśmy do Adelaide - tam były psy obwąchujące walizki, otwieranie i pokazywanie zawartości, można było poczuć się jak przemytnik surowej wołowiny.
Z lotniska odbierają nas ciocia Jenny i kuzynka Jo (Joanne). Pakujemy nasze graty do auta i jedziemy do podmiejskiej dzielnicy/miasteczka Rochdale. Jest już późno, a my jesteśmy po kolacji w samolocie, więc marzymy już tylko o prysznicu i śnie. Chwilę poświęcamy na przywitanie się z resztą domowników - wujek Joe, kuzynka Lori i jej syn Jett. Mnie już kolejną noc męczy jet lag. Zasypiam normalnie, ale budzę się ok 1-2 w nocy i nie mogę spać do 4-5. Tym razem do tego doszła Nina, która obudziła się w nocy z płaczem, że boli ją ucho i ma mocno zatkane. Mówiła, że po locie miała trochę zatkane ale jak kładła się spać to nie było źle. Wypróbowaliśmy wszystkie znane nam metody odtykania ucha i udało się, ale uczucie bólu schodziło dość powoli. Wydaje mi się, że zanim znów zasnęła minęły 2 godziny.
Dzień 5
To jest nasz jedyny pełny dzień w Brisbane przed rejsem. Podczas układania planu zdecydowaliśmy się Lone Pine Koala Sanctuary i tego się trzymamy. Nie udało nam się odwiedzić poprzednim razem więc chętnie od tego zaczynamy. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy w drogę. Naszym kierowcą jest Jo ale do zoo chętnie wybrali się również Lori i Jett. Z Rochdale jest od 30 minut drogi.
Na wstępie witają nas wiszące nietoperze
Wszędzie biegają indyki i jaszczurki, które głównie stoją zastygnięte i udają, że ich nie ma
Gwóźdź programu i to na co Nina najbardziej czekała. Koala. Dowiedzieliśmy się, że od 2024 roku zakazane jest trzymanie koali. Można jedynie stać obok i głaskać. Ponoć były przypadki, że ludzie upuszczali koale. Dla nas to nie jest duży problem, bo podejrzewam, że i tak koala byłby dla córki za ciężki. Płacimy 30$ (w domyśle symbol $ w tej relacji będzie oznaczał AUD, a jeśli będzie inaczej to wyraźnie to zaznaczę) i Nina staje na stołku i spełnia marzenie o pogłaskaniu koali.
a sympatycznych torbaczy było tam sporo
Żółwiki
Idziemy do zagrody z kangurami, gdzie swobodnie biegają sobie emu. Wszyscy się ich bali. Udało mi się zbliżyć na ok 1 m, ale jak spojrzałem w te szalone oczy to bliżej nie miałem ochoty :)
Za to kangury były bardzo towarzyskie. Miały swoją część ogrodzoną niskim płotkiem, ale w dowolnej chwili mogły z niej wyskoczyć. Można było kupić karmę za 1 albo 2 $ (już nie pamiętam dokładnie), więc było sporo skaczących torbaczy chętnych do karmienia/głaskania/robienia selfie